Po porannej rutynie wyruszyliśmy znowu w kierunku Kłajpedy. Tym razem przejechaliśmy przez miasto bez zatrzymywania się, żeby przystanąć dopiero na przystani promowej, gdzie Jarek kupił bilet na przeprawę (20 euro w obie strony) a następnie ustawił nas w kolejce w oczekiwaniu na transport wodny. Ponieważ promy wymieniają się na tej trasie dość często, długo nie czekaliśmy i po kilku minutach wysiedliśmy już płynęliśmy na drugą stronę laguny zwanej Zalewem Kurońskim. Jak już wspominałem, wbrew popularnemu w środowisku pewnych wykładowców akademickich sucharowi sprzedawanemu niezbyt rozgarniętym studentom, ani półwysep ani zalew nie biorą swojej nazwy od polskiego polityka Jacka Kuronia, ale od ludu Kurów, lub Kuronów, od których wywodzi się też nazwa części dzisiejszej Łotwy, czyli Kurlandia. Przez cały wiek XIX mierzeja aż po Kłajpedę była częścią państwa pruskiego, a następnie zjednoczonego cesarstwa niemieckiego. Dzięki aktywności politycznej mniejszości litewskiej zamieszkującej zarówno samą Kłajpedę jak i Mierzeję Kurońską, przedwojennej Litwie udało się odebrać Niemcom spory jej kawałek. Jak wiemy, po wojnie północna część Prus Wschodnich przypadła Związkowi Sowieckiemu, ale nie włączono jej do Litwy, która już przecież była sowiecką republiką, ale utworzono z nich oblast' kaliningradzką należącą do Federacji Rosyjskiej, a więc pozostającą pod bezpośrednią kontrolą Moskwy. Upadek komunistycznego molocha zmienił sytuację o tyle, że północna część Mierzei Kurońskiej należy do niepodległej Litwy, zaś jej część południowa do rosyjskiej esklawy ze stolicą w Królewcu zwanym przez Rosjan Kaliningradem. Gdyby nie owa esklawa, można byłoby urządzać piesze rajdy plażami z Gdańska do Połągi.
Oczywiście nie mieliśmy w planie przekraczać rosyjskiej granicy, więc naszym najdalszym celem była Nida. Tymczasem jednak po kilkunastu kilometrach od przystani promowej trafiliśmy na punkt opłat! Oczywiście nie było to dla nas zaskoczenie, bo czytaliśmy o tym wcześniej, więc bez ociągania się zapłaciliśmy myto (bo w sumie jak to inaczej nazwać) za samą przyjemność znalezienia się w strefie przygranicznej. O ile opłata za prom jest zrozumiała, ponieważ płacimy za usługę, której wygenerowanie pociąga za sobą koszty, to tutaj turyści płacą 30 euro od samochodu właściwie za sam fakt, że taki kawałek lądu jak Mierzeja Kurońska w ogóle istnieje, a więc praktycznie za nic. Ponieważ na wakacjach unikamy narzekania jak ognia, wkrótce przełknęliśmy tę stratę dość bezboleśnie i poświęciliśmy się kontemplowaniu mijanych widoków, na które składał się przede wszystkim krajobraz wydm porośniętych lasem.
Dopiero dojechawszy do Juodkrante zwróciliśmy uwagę na wielkie rzeźby z piasku przy plaży po naszej lewej, a więc od strony Zalewu. Ponieważ zaplanowaliśmy zacząć od samego południa, czyli Nidy, te atrakcje zostawiliśmy sobie na drogę powrotną.
W Nidzie po zaparkowaniu samochodu, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i obok dużego drewnianego kościoła NMP, którego "bałtycka" architektura nie zrobiła na nas jednak wrażenia, poszliśmy dalej w stronę słynnych wydm, z których roztacza się widok na zalew. Wspinając się po drewnianych kładkach i schodkach minęliśmy niemiecką wycieczkę, która stała skupiona wokół jednej ze swoich towarzyszek podróży. Kobieta prawdopodobnie niefortunnie stąpnęła i się przewróciła, a ponieważ, jak się domyślaliśmy, istniała obawa poważniejszych obrażeń, nie podnosiła się zbyt szybko. Wszyscy natomiast dookoła okazywali jej dużo wsparcia.
Poszliśmy dalej i trafiliśmy do wielkiej iglicy stanowiącej część ogromnego zegara słonecznego, na którego elementach wyryto rozmaite znaki, prawdopodobnie nawiązujące do litewskich tradycji pogańskich, choć nie jestem do końca przekonany, czy tylko litewskich, ponieważ coś, co wyglądało na pismo runiczne, a tym się chyba Litwini nie posługiwali. Zegar i kalendarz zbudowano w roku 1995, ale w 2011 trzeba było ponownie postawić iglicę (czyli murowany obelisk), ponieważ w 1999 roku obalił go huragan Anatol. Konstrukcja jest dziełem trzech Litwinów: architekta Richarda Krištopavičiusa, rzeźbiarza Klaudijus Pūdymasa i Libertasa Klimki, którego profesja jest dość intrygująca, ponieważ w informacjach, które znalazłem określa się go jako etnokosmologa! Podejrzewam, że te "runiczne" napisy i magiczne symbole to właśnie jego zasługa.
Po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy na właściwą wydmę Parnidis. Nie mogę powiedzieć, że zaległ na niej wielki tłum turystów, ale nie było ich też wcale mało. Pary, rodziny z dziećmi, mówiący po litewsku, niemiecku i angielsku (głównie z dziećmi po angielsku, z czego wywnioskowałem, że litewscy rodzice odwiedzili z pociechami stary kraj) i jeden Czech, który bardzo głośno rozmawiał przez telefon.
Nie jestem człowiekiem, który umie się długo cieszyć kontemplowaniem natury, więc po krótkim spacerze po ciepłym piasku, z pewną ekscytacją ruszyliśmy w stronę zabudowań. Nie chcę być źle zrozumiany. Piękno, jakie nam oferuje przyroda, nie pozostawia mnie obojętnym, ale jednak to, co mnie fascynuje, to wytwory kultury ludzkiej.
Nim zagłębiliśmy się w uliczkę pełnych starych rybackich domów, postanowiliśmy przysiąść na moment w restauracji Nidos Seklycia, żeby wypić kawę. Ponieważ znajduje się ona na samym rogu ulicy pełnej zabytkowych domów rybackich, siedząc w restauracyjnym ogródku mieliśmy widok na jej perspektywę. Takie momenty relaksu w naszym przypadku są bardzo istotne, bo zazwyczaj pędzimy, żeby zobaczyć jak najwięcej ciekawych obiektów, ale w ten sposób zaczyna się traktować wyjazd wakacyjny jak obowiązek, albo pracę, a to się z ideą wakacyjnego wypoczynku nie do końca zgadza. Tak więc siedzieliśmy sobie rozkosznie sącząc swoje napoje na bazie kawy, podziwialiśmy kolorowe domy i ... jaskółki, które przysiadywały na kablu od kamery nadzorującej teren.
Jeszcze siedząc przy kawie zastanawialiśmy się leniwie, co znaczy nazwa ulicy Lotmimškio, przy której znajduje się restauracja. Zgadywaliśmy, że pewnie jakaś "letniskowa", a może "lotnicza", ale po sprawdzeniu w słowniku google okazało się, że jest to ulica Łotewska, a więc wszelkie intuicyjne domysły na podstawie lansowanej przez naukę grupy bałto-słowiańskiej, na nic się nie zdały. Mimo, że w zamierzchłych czasach Bałtowie i Słowianie być może nawet mówili wspólnym językiem w ramach wielkiej rodziny indoeuropejskiej, to teraz o ile czasami udaje się domyślić znaczenia wyrazów w innych językach słowiańskich, to jednak z litewskim i łotewskim na taki traf raczej trudno liczyć.
Sama zaś Lotmimškio gatve w Nidzie jest uliczką przeuroczą, ponieważ po obu jej stronach stoją zadbane kolorowe jak z bajki domy dawniej należące do rybaków, a obecnie, jak się domyślam, służą ich potomkom do dorobienia sobie kilku euro na wynajmie turystom. Gdyby jeszcze posiadały okiennice, byłyby niczym te z uroczych podlaskich wsi z tzw. "krainy otwartych okiennic".
Doszliśmy do skrzyżowania ulic, gdzie zaczęła się już zabudowa nowocześniejsza, i gdzie Jarek zaproponował skręt w prawo i odwiedzenie portu-przystani. Stwierdził, że lubi zwiedzać porty. Nigdzie nam się w końcu nie spieszy, więc czemu nie mielibyśmy obejrzeć kilku jachtów i budynku portowego? Ktoś przy drodze w charakterze eksponatu wystawił volkswagena garbusa, były budki z pamiątkami i oczywiście stały jachty. Fajnie. Spokojnym zrelaksowanym krokiem przespacerowaliśmy obok tychże atrakcji, po czym ruszyliśmy dalej zadbanym bulwarem wzdłuż wybrzeża Zalewu Kurońskiego.
Po raz kolejny zastanowiło mnie przeznaczenie dziwnych konstrukcji umieszczonych na słupach, które tak mnie zafascynowały poprzedniego dnia w Kłajpedzie. Na zaspokojenie swojej ciekawości musiałem jednak poczekać jeszcze około godziny.
Tymczasem zatrzymałem się przy rzeźbie barda z gitarą siedzącego na ławce. W takim widoku niczego zaskakującego nie ma, bo przecież tego typu "posągów" mamy w Polsce całe mnóstwo. O ile jednak w kraju przedstawione postaci coś mi mówią, tak tutaj nazwisko Vytautasa Kernagisa było dla mnie absolutną zagadką. Był prezenterem telewizyjnym, aktorem i wykonawcą poezji śpiewanej. Dla Litwinów musiał być postacią bardzo rozpoznawalną, skoro już rok po jego śmierci w 2008 r. rzeźbiarz Ramos Quintos odlał jego podobiznę, na którą teraz miałem okazję patrzeć. Do tego z głośnika sączyła się jakaś piosenka w wykonaniu uwiecznionego w brązie barda. No i właśnie! Czy znamy jakieś litewskie filmy, litewską muzykę? Żyjemy po sąsiedzku, a chyba to, co nas dzisiaj łączy to podziw dla produkcji anglosaskich.
Tak sobie drepcząc niespiesznie doszliśmy do tabliczki informującej, że dom, w którym mieszkał i pisał Thomas Mann, znajduje się w odległości 900 metrów. W tym momencie Jarek wykazał się stanowczością.
-- Nieee, to jeszcze 900 metrów. Zanim tam dojdziemy i wrócimy, przekroczymy czas parkingu. Zawracamy.
-- Taaak -- zgodziły się nasze panie, którym chyba 1800 metrów marszu też się nie uśmiechało.
Tymczasem ja toczyłem ze sobą wewnętrzną walkę. Posłusznie zawróciłem próbując sobie zracjonalizować tę decyzję. Z drugiej strony mieć okazję zobaczyć miejsce, gdzie autor Czarodziejskiej góry i Budenbrocków prawdopodobnie pisał pierwszy tom cyklu Józef i jego bracia, i tak sobie ją odpuścić? To po to przyjechałem do Nidy, żeby zobaczyć hałdę piasku i kilka jachtów na przystani? Przecież prawdopodobnie nigdy już tu nie przyjedziemy.
-- Nie, no, k u r w a, nie! -- wykrzyknąłem, obróciłem się na pięcie i biegiem puściłem się w kierunku wskazywanym na tabliczce. Nie obchodziło mnie, co sobie pomyśli moje towarzystwo. Nie obchodził mnie parking. Najwyżej dopłacimy. A nawet przez myśl mi przeszło, że choćbym miał piechotą wracać do Połągi, to dom Thomasa Manna muszę zobaczyć.
Po jakichś pięciuset metrach przeszedłem z truchtu w marsz, żeby się kogoś zapytać, gdzie dokładnie ten dom się znajduje, bo poza kierunkiem, nic przecież o nim nie wiedziałem, a domów po drodze stało niemało. Zagadnięta po angielsku elegancka starsza pani wskazała mi kierunek i wytłumaczyła, że to będzie po mojej lewej stronie, na wzgórzu.
Pobiegłem dalej, a kiedy zwolniłem po raz kolejny, żeby znowu zasięgnąć języka. Tym razem sympatyczne małżeństwo w odpowiedzi odwróciło się wskazując na wzgórze tuż za nimi. Podziękowałem i zacząłem się wspinać na Wzgórze Teściowej, bo tak nazywało się to wzniesienie, na którym Thomas i Katia Mannowie postawili w 1930 roku swój dom wg projektu kłajpedzkiego architekta Herberta Reissmana. Tam spędzili trzy letnie sezony (1930-1932). W 1939 r. dom znacjonalizowano i urządzono domek myśliwski. Po wojnie trzeba go było odremontować, jeśli nie odbudować ze zniszczeń. Mieścił bibliotekę, a obecnie muzeum, gdzie wystawia się m.in. sztukę współczesną.
Wchodząc po drewnianych schodach na wzgórze zatrzymałem się przy parze Niemców, którzy przeglądali się jak zahipnotyzowani zwierzątku kręcącemu się na zboczu w bezpośrednim sąsiedztwie ogrodzenia wokół schodów. Lisek wyglądał na takiego, który nic sobie nie robi z obecności ludzi, bo wcale się nie spłoszył i nie uciekł, a wręcz wydawał się pozować do zdjęć, jakie robiło mu niemieckie małżeństwo i ja.
Obszedłem dom dookoła, ale do środka nie wszedłem częściowo z tego samego względu, dla którego nie zwiedziliśmy wnętrz pałacu w Płungianach. Nie znam współczesnych artystów litewskich i ich twórczości, a wychodzę z założenia, że sztuka współczesna nie należy do "oczywistych" i intuicyjnych. Drugi powód był jednak bardziej prozaiczny. Większość eksponatów mogłem zobaczyć przez szeroko otwarte okna! Ponieważ domek jest nadzwyczaj skromnych rozmiarów, zbyt wiele nie pomieścił.
Po ostatnim rzucie oka na dom niemieckiego noblisty potruchtałem z powrotem do miejsca, gdzie stała tabliczka z informacją o 900-metrowym dystansie do niego. Po czym ruszyłem ku drewnianemu domowi, który mieścił sklepiki z pamiątkami, zaś stamtąd dostrzegłem drewniany kościół, który był piewszym dużym obiektem, na jaki zwróciłem uwagę w Nidzie (rozmiarem raczej, bo na pewno nie architektoniczną atrakcyjnością). Zorientowałem się więc, że znajduję się jakieś trzysta metrów od naszego parkingu. Sprawdziłem godzinę w telefonie i okazało się, że do końca naszego prawa do postoju na nim zostało jeszcze ponad 10 minut. Dziarsko więc ruszyłem w tym kierunku. I kiedy tak maszerowałem usłyszałem gromki okrzyk Agnieszki. Otóż Janiccy i moja żona wcale nie czekali przy samochodzie, tylko wracali z Etnograficznej Zagrody Rybackiej. Kiedy bowiem ich byłem, pospiesznie a gwałtownie, opuściłem, oni udali się tą samą drogą którą doszliśmy na bulwar, a więc nie skręcili w główną ulicę prowadzącą wprost na parking, tylko szli nadal wzdłuż wybrzeża (od strony Zalewu oczywiście) i w ten sposób trafili na ową zagrodę. Niestety mnie ta atrakcja ominęła, ale przecież nie można mieć wszystkiego!
Przyznam, że spodziewałem się ostrej reprymendy ze strony Agnieszki, ale okazało się, że wszyscy wykazali pełne zrozumienie dla mojej determinacji w odwiedzeniu domu, który w moich oczach urósł do rangi literackiej relikwii.
Po chwili siedzieliśmy już w samochodzie i jechaliśmy do Juodkrante.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz