poniedziałek, 4 października 2021

Brescia, czyli dzień czwarty naszej podróży, a trzeci w Italii (część I)

 

Nasz pierwszy poranek w Bovezzo przywitałem kawą z ekspresu. Co prawda w naszej kuchni była kawiarka Bialettiego z podkładką do płyt indukcyjnych, ale ponieważ jestem niczym małpa, którą kieruje ciekawość czegoś, czego wcześniej nie doświadczałem, postanowiłem wypić kawę z ekspresu Dolce Gusto. Kawy z ekspresu mają to do siebie, że wytwarza się na nich tzw. „crema”, czyli pianka, tak że można odnieść wrażenie, że czarne i mocne espresso to kawa z mlekiem, podczas gdy mleka nie ma tam wcale.  Tego w kafetierce nie da się osiągnąć. Wypiłem więc poranną niedzielną kawę, zjedliśmy śniadanie – takie raczej polskie, mimo, że cały czas mieliśmy zapas jakichś wafelków i sucharków, że o miodach, nutellach i dżemach nie wspomnę. Oczywiście pochodził on z naszego pierwszego noclegu we Włoszech. Woleliśmy jednak kanapki z wędliną i herbatę.

O ile w poprzednich latach zawsze planowaliśmy zwiedzanie z chirurgiczną precyzją, co wiązało się z faktem, że w Rumunii co dwa dni zmienialiśmy miejsce noclegu, więc wycieczki po okolicy mieliśmy rozpisane szczegółowo na każdy dzień, to tym razem wiedzieliśmy tylko co chcemy zobaczyć, ale nie ustalaliśmy z góry kiedy dokąd jedziemy. Wyjątkiem był Mediolan, na który już wcześniej umówiliśmy się z Anią Klozą, która od kilku lat mieszka w Codogno (tam, gdzie covid pojawił się najwcześniej w Europie) w Lombardii, która jest kobietą wszechstronnych talentów, z których jeden to talent konwersacyjny oparty na ogromnej wiedzy na różne tematy. Nas interesowała w tym przypadku jej znajomość regionu, a konkretnie Mediolanu. Umówiliśmy się na spacer po tym mieście konkretnie na czwartek 12 sierpnia i był to jedyny dzień, o którym wiedzieliśmy już dużo wcześniej, że jest zarezerwowany na to, a nie inne miasto. Z pozostałymi było tak, że ustalaliśmy dwa dni, a czasami dzień wcześniej, dokąd się wybieramy.

Chyba we czwartek ustaliliśmy, że skoro będzie z nami Zuzanna, nie będziemy w te dni wyjeżdżać na dalekie trasy, w związku z czym w niedzielę postanowiliśmy zwiedzić najbliższe miasto, czyli Brescię.

Agnieszka i ja mieliśmy zagwarantowane bilety do Pinakoteki Tosio Martinengo. Historia tych biletów wymaga, bym się cofnął w swojej opowieści do kilku dni przed naszym wyjazdem z Polski.

Otóż pewnego dnia Ania Kloza napisała do mnie, żebym jej podał swój adres email, a potem mi powie po co. Oczywiście email podałem, a za kilka minut przyszła od Ani kolejna wiadomość, że wygrała dla nas bilety do Accademii Carrara, czyli do innej galerii sztuki. Ponieważ mieliśmy przecież zwiedzać razem z Jolą i Jarkiem, Ania zagrała w internetowym konkursie raz jeszcze, tym razem na email Agnieszki i znowu wygrała. W ten sposób mieliśmy cztery bilety na wielką wystawę malarstwa w Bergamo. Ponieważ potwierdzenie wygranej przyszło na nasze adresy emailowe, od razu mieliśmy adres strony, na której miał miejsce ten ogólnolombardzki konkurs dla internautów. W związku z tym postanowiłem samemu spróbować swoich sił. Okazało się, że żeby wygrać dwa bilety na jeden adres emailowy wystarczy odpowiedzieć na jedno pytanie. Ania ma historię Lombardii w małym palcu, ponieważ szkoliła się na przewodnika po tym regionie. Mnie znalezienie odpowiedzi w internecie zajęło nieco więcej czasu, tzn. na niektóre pytania, np. o liczbę stopni na wieżę katedralną w Cremonie, albo o dokładną datę ślubu Bianki Visconti z Francisco Sforzą, ale inne odgadywałem raczej bez trudu drogą eliminacji (to był test wyboru, tzn. jedno pytanie z trzema opcjami odpowiedzi).

Za każdym razem więc wyświetlały mi się urocze hasła, typu „Hai vinto!” (Wygrałeś!), albo jeszcze bardziej urocze komentarze, typu „widzimy, że mamy tu eksperta od historii/architektury/itd. Itp.” W ten sposób wygrałem jeszcze wstępy dla dwóch osób do Muzeum Skrzypiec w Cremonie i właśnie do Pinakoteki Tosio Martinengo w Brescii. Mimo, że grałem jeszcze kilkakrotnie, a to podając adres Agnieszki, a to Joli czy Jarka, to na ich skrzynki nie przyszła żadna wiadomość o treści „Hai vinto!” Do dziś nie rozumiem dlaczego? Może widzieli, że to wszystko spod jednego IP i wietrzyli oszustwo, ale Ania też wygrała nasze cztery bilety do Bergamo spod jednego adresu IP? Tak czy inaczej, stanęło na tym, że jedziemy do Brescii, idziemy jej ulicami zwiedzając wszystko, co po drodze, dochodzimy do Pinakoteki, Agnieszka i ja wchodzimy i oglądamy obrazy, a Jola z Jarkiem na nas czekają, po czym razem idziemy na obiad.

Brescia to drugie po Mediolanie miasto w Lombardii pod względem liczby mieszkańców. Można by się spodziewać Bóg wie czego, ale tych mieszkańców jest jedynie 193 599. Jest to więc praktycznie tyle, co w Kielcach, a o ok. 100 tysięcy mniej niż w Białymstoku, ale ma środek transportu, o którym Kielce czy Białystok mogą tylko pomarzyć. Gdybym bowiem w którymś z tych miast zaproponował budowę metra, życzliwsi uśmiechnęliby się z zażenowaniem, a bardziej złośliwi nie szczędziliby szyderczego śmiechu i sarkazmu. Tymczasem mała Brescia ma najmłodsze metro we Włoszech, ponieważ po latach przygotowań, prac i odroczeń, ostatecznie w pełni zautomatyzowane (bez motorniczego) pociągi na linii liczącej 13,7 km długości uruchomiono w 2013. Tory są oświetlone na całej linii, czyli nie tak jak w Londynie, czy Paryżu, gdzie między przystankami na panują kompletne ciemności.

Do metra poszliśmy piechotą, drogą koło sklepu Bennet, co nie jest jakimś długim dystansem, ale krótkim też nie. Idąc z Bovezzo trzeba przejść przez miejscowość Concesio i dopiero po jej opuszczeniu znajdujemy się w villagio Prealpino, gdzie wsiada się do końcowej stacji jedynej w Brescii linii kolei metropolitalnej. Po chwili studiowania automatu zakupiliśmy bilety. Spytałem mężczyznę, który wyglądał na pracownika metra, ponieważ nosił koszulę, która miała pewne znamiona uniformu, oraz siedział w szklanej budce przypominającej nieco te dawne telefoniczne, czy bilet należy skasować. Tak naprawdę nie wiem, na czym polegała jego praca, ale tak czy inaczej uprzejmie i z uśmiechem odpowiedział, że tak i wskazał nam drugi automat stojący naprzeciwko tych, które bilety sprzedawały. Dziwiłem się dlaczego bilet nie jest skasowany od razu, ale wkrótce do mnie dotarło, że bilety są czasowe (o ile dobrze pamiętam, są ważne 2 godziny), więc ludzie kasują je tuż przed wejściem do wagonu, żeby nie tracić cennych minut, w razie gdyby musieli po załatwieniu sprawy w jednym punkcie miasta, dalej się przemieszczać tym wygodnym środkiem transportu. 





 

Nigdy nie wyczułem jak długo się jedzie z Prealpino do centrum, np. do stacji FS, czyli do dworca kolejowego, ponieważ za każdym razem dużo gadaliśmy i żartowaliśmy, więc czas mijał nam błyskawicznie. W niedzielę 8 sierpnia po raz pierwszy wysiedliśmy właśnie przy stacji FS i zaczęliśmy się przesuwać w kierunku centrum. Stwierdziliśmy, że najpierw musimy poszukać punktu informacji turystycznej, gdzie miałem do odebrania nasz dwuosobowy bilet do Pinakoteki Tosio Martinengo. 












Kiedy kilka dni później ułożyłem sobie już mniej więcej układ ulic starego centrum Brescii, uświadomiłem sobie, że już pierwszego dnia przeszliśmy przez Piazza Victoria, urbanistyczny i architektoniczny wytwór epoki włoskiego faszyzmu, ale kiedy to robiliśmy, umknęło to mojej uwadze, ponieważ szliśmy inną stroną owego placu. Później kilkakrotnie przekraczaliśmy go po stronie przeciwnej, więc tak go zapamiętałem.

Podziwiając starą architekturę miasta dotarliśmy do centrum, gdzie na rogu ulicy Trieste i placu katedralnego znajdował się Infopoint, gdzie wg emaila od organizatorów konkursu miałem odebrać bilety do galerii obrazów. Pokazałem wydrukowany email, ale dziewczyna w informacji poprosiła o przesłanie oryginalnej wiadomości na ich email. Przez moment wpadłem w lekkie poirytowanie, bo przecież nie miałem przy sobie komputera, więc przez mózg przeleciała mi opcja polegająca na tym, że oto muszę wrócić na kwaterę, odpalić laptop, otworzyć pocztę, znaleźć email sprzed kilku tygodni i „forwardować” do Infopunktu Turystycznego w Brescii przy via Trieste 1. No gdzieś tam do głosu doszedł mój wewnętrzny zacofaniec, o którego istnienie nawet siebie nie podejrzewałem. Na szczęście trwało to góra dwie sekundy, bo niemal natychmiast opanowałem panikę, wyjąłem telefon, znalazłem właściwą wiadomość w skrzynce emailowej i przesłałem na adres bresciańskiej Informacji Turystycznej. Po chwili dostałem bilet, a właściwie, jak się potem okazało, ładnie wyglądający kupon na bilet, bo ten właściwy otrzymaliśmy za okazaniem owego kuponu już w Pinakotece. 


 

Po dopełnieniu formalności skierowaliśmy się ku katedrze. Przeszliśmy koło tzw. Starej Katedry (Duomo Vecchio), zwanej też „zimową” pod wezwaniem Santa Maria Assunto, która jest romańską rotundą z XI wieku i pełni dziś rolę konkatedry. Nie weszliśmy do niej, ponieważ drzwi wejściowe były zamknięte. Do Nowej Katedry (Duomo Nuovo), której budowę rozpoczęto w roku 1604, a ukończono dopiero w 1825 zwieńczając gmach kopułą, też nie udało nam się wstąpić, ponieważ była niedziela, więc w bazylice akurat odprawiano mszę.

Przeszliśmy dalej mijając Palazzo del Broletto, czyli dawną siedzibę bresciańskiej signorii, w kierunku zamku. Idąc wąskimi ulicami starego miasta zauważyliśmy na końcu jednego z pasaży piękny zegar nad bramą, któremu postanowiliśmy się przyjrzeć w drodze powrotnej, a także przejść przez tę bramę, ponieważ za nią znajdowała się jakaś piazza, której nazwy w tym momencie jeszcze nie poznaliśmy. 




 
 





 
 

 

 














 

Zamek w Brescii znany jest jako Falcone d’Italia (Sokół Włoch) ze względu na swoje wysokie położenie. Forteca leży na wzgórzu Cidneo Tabliczki z napisami zawierającymi tę nazwę stały wokół zamku, ale ja wcześniej nie sprawdziłem, że to nazwa wzgórza i próbowałem ją jakoś tłumaczyć, kojarząc z obywatelskością, co było zabiegiem tyleż karkołomnym, co zupełnie bezsensownym.  Nazwa podobno pochodzi od Giono (szczerze mówiąc zastanawiam się jakich lingwistycznych przekształceń należało dokonać, żeby Giono stało się Cidneo), legendarnego króla Ligurów zamieszkujących te tereny długo przed Rzymianami. Zanim jednak ci ostatni stali się panami całej Italii teren dzisiejszej Brescii został zajęty przez celtyckie plemię Cenomanów (zwanych przez Rzymian Gallami Przedalpejskimi). Pierwsze budowle na tym wzgórzu powstały prawdopodobnie już w czasach rzymskich. A najstarszą obecnie istniejącą część zamku, czyli rotundową wieżę Mirabella zbudowano na prostokątnej podstawie z czasów rzymskich. Resztę zamku dobudowywano stopniowo w XII i XIII wieku, do czego przyczyniła się rodzina Viscontich.

Ponieważ wdzięczność jest w historii kolektywnej zjawiskiem niezwykle rzadkim, w 1426 roku w zamku przez osiem miesięcy bronili się mieszkańcy Brescii, którzy postanowili wypędzić Viscontich ze swojego miasta. Arystokraci ostatecznie pokonali mieszczan głodem, ale jednak zajęło im to 2/3 roku.

W 1516 roku Brescia stała się częścią republiki weneckiej i pod jej władzą nadal rozbudowywała zamek, umieszczając na murach kolejnych bastionów weneckie lwy.

Do historii też przeszło tzw. le Dieci giornate di Brescia (10 dni Brescii), kiedy to znowu zbuntowani mieszkańcy miasta bronili się w zamku przed wojskami austriackimi, którym tym razem, czyli w 1849 r. udało się złamać opór Włochów dążących do zjednoczenia swojego kraju. Brescia stała się częścią Republiki Włoskiej jedenaście lat później. 






































 

Obeszliśmy więc zamek dookoła, zrobiliśmy kilka zdjęć, odpoczęliśmy na ławce i ruszyliśmy w dół.  Przeszliśmy obok samochodu z wielkim modelem owada, którego początkowo wzięliśmy za pszczołę, na dachu. Mimo, że nasza wiedza entomologiczna pozostaje na niezwykle rudymentarnym poziomie, doszliśmy do wniosku, że to jednak pszczoła być nie może, skoro samochód miał na sobie napisy wskazujące na jego powiązania z dezynsekcją. Przecież pszczół się nie świadomie nie zabija. Ze zdjęcia, które umieszczam, będziecie mogli, szanowni Czytelnicy, sami się zorientować, co to za owad. Zaraz niedaleko uwagę Agnieszki przyciągnął samochód marki fiat, który wyglądał jak typowy dostawczak, van, albo, jak to się mówiło w latach 70., furgonetka. To, co jednak było w nim niezwykłe, to jego rozmiar. O ile przez dekady uważaliśmy Japończyków za niedościgłych mistrzów miniaturyzacji, to jeżeli chodzi o produkcję mikroskopijnych samochodów, chyba nikt nie przebije Włochów. Nie ma się czemu dziwić -- w końcu muszą sobie jakoś radzić w wąskich uliczkach renesansowych miast. Przypomniała mi się jakaś amerykańska co prawda, ale rozgrywająca się w Rzymie, komedia, w której samochód osobowy wjechał do windy. Otóż ten dostawczak był niższy od Agnieszki i w ogóle robił wrażenie zabawki dla nieco starszych dzieci. Przeszliśmy też obok zabytkowej lokomotywy unieruchomionej w pobliżu placu z jakimiś foodtruckami. 











 

Wracając poszliśmy nieco inną trasą, ponieważ zaintrygowały nas tablice z datami i nazwiskami ułożone jedna za drugą w powierzchni ulicy, która doprowadziła nas do Piazza Tito Speri, gdzie nadal ciągnął się rząd tabliczek. Próbowałem dojść co oznaczają owe daty. Podejrzewałem, że mogą one upamiętniać ofiary ataków terrorystycznych,  ponieważ większość dat obejmowała lata 70. ubiegłego stulecia. Jak wiemy, szalały wtedy grupy lewackich (przymiotnika „lewacki” używam w takim znaczeniu, w jakim go używała polska prasa komunistyczna w tamtych czasach, a nie w jakim go używa współczesna polska prawica) terrorystów, w tym niesławne „Czerwone Brygady”, ale nie tylko. 28 maja 1974 r. właśnie w Brescii neofaszyści umieścili na Piazza della Loggia bombę w koszu na śmieci, przez którą życie straciło 8 osób, a 102 odniosło rany. Byli to uczestnicy demonstracji zorganizowanej przez związki zawodowe przeciwko podnoszeniu głowy przez faszyzm. Możliwe więc, że tabliczki nad którymi się pochylaliśmy po drodze z zamku upamiętniały tzw. „lata ołowiu” (Anni di piombo), czyli czasy wzmożonych ataków terrorystycznych we Włoszech, ale jak na razie w internecie nie potrafię zweryfikować tego domysłu. 





 

Doszliśmy do pasażu, na końcu którego znajdował się zegar, który nas tak zaintrygował. Jedną z jego charakterystycznych cech był dwudziestoczterocyfrowy cyferblat. To bardzo ciekawa sprawa, ponieważ pamiętam, że w jednej z książek Juliusza Verne’s (niestety nie pamiętam której), ktoś mówi o włoskim zegarku, który w przeciwieństwie do cyferblatów w innych krajach pokazujących 12 godzin, włoskie wskazują wszystkie godziny doby. Kiedy przeszliśmy bramę pod owym zegarem, a więc przeszliśmy przez Torre dell’Orologio, znaleźliśmy się na Piazza della Loggia, czyli właśnie na tym placu, gdzie w 1974 roku miała miejsce eksplozja bomby podłożonej przez włoskich neofaszystów. 

 




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz