Przed wyjazdem wiedzieliśmy, że w pobliżu Brescii znajdują się trzy piękne jeziora, których nadbrzeżne miejscowości z całą pewnością warto zwiedzić. Są to Como, Garda i pomiędzy nimi Iseo. Założyliśmy, że np. po dniu intensywnego zwiedzania któregoś z miast, będziemy sobie robić dni relaksu nad którymś z jezior. Na miejscu dowiedziałem się od Jarka, że nad Como się nie wybierzemy, ponieważ po pierwsze oni już tam byli z wycieczką biura turystycznego „Rainbow”, a po drugie to jest jednak dość daleko. W związku z tym w naszych planach zostały dwa lombardzkie śródlądowe akweny, choć jeśli chodzi o Gardę, jest to jezioro nie tylko lombardzkie (prowincja Brescia), ponieważ jego brzegi należą jeszcze do Trydentu-Górnej Adygi (prowincja Trydent) i Wenecji Euganejskiej (prowincja Werona). Ponieważ w poniedziałek była z nami jeszcze Zuzia Janicka, której dziarskie wędrówki po zabytkowych miastach raczej nie pociągają, zaplanowaliśmy na ten dzień właśnie wypad nad Gardę.
Dojechaliśmy dość szybko, ponieważ GPS poprowadził nas tą samą autostradą, którą dwa dni wcześniej przyjechaliśmy z Wenecji. Po niecałej godzinie zjechaliśmy z niej w lewo i wkrótce dotarliśmy do tabliczki informującej nas, że właśnie wjechaliśmy do Sirmione. Jest to miasteczko liczące nieco ponad siedem i pół tysiąca mieszkańców, ale mieliśmy dobrą intuicję, że nie zaparkowaliśmy samochodu na pierwszym lepszym wolnym miejscu zaraz za ową tabliczką, ponieważ przejechaliśmy jeszcze ze dwa kilometry, a jeziora jeszcze nie było widać. Wtedy jednak postanowiliśmy się już zatrzymać i dalej już przemieszczać się per pedes. Parking przy ulicy, którą przyjechaliśmy był duży, niezbyt szeroki, ale za to długi. Stały przy nim parkometry, więc zaczęliśmy jeden z nich pilnie studiować, żeby się zorientować, ile musimy zapłacić i tak w ogóle, jak się go obsługuje. I znowu mieliśmy szczęście, ponieważ podeszła do nas energiczna starsza pani i wytłumaczyła nam, żeby zaparkować na jednym z miejsc od strony ulicy, a nie przy płocie, ponieważ od strony ulicy „non si paga!” Miałem dodatkową satysfakcję z tego, że wszystko zrozumiałem, co pani mówiła, i to naprawdę w normalnym włoskim tempie. Dzięki temu zaoszczędziliśmy kilka euro. Wtedy też po raz pierwszy wyciągnęliśmy pożyteczny wniosek nt. kolorów pasów wokół miejsc parkingowych. Otóż jeżeli są one niebieskie, jest to miejsce płatne, jeżeli żółte, to są to miejsca zarezerwowane dla mieszkańców pobliskiej posesji, natomiast białe wskazują, że można tam parkować za darmo.
Zostawiwszy samochód skręciliśmy w uliczkę w prawo. Po drodze zagadałem parę Włochów idących z naprzeciwka, pytając ich o dojście do zamku, ale odpowiedzieli mi, że sami są turystami i się w topografii Sirmione nie orientują. Oczywiście mieliśmy i mapę w przewodniku Jarka i każdy z nas miał też telefon z nawigacją google. Po jakichś czterystu metrach doszliśmy do ulicy równoległej do tej, na której Jarek zaparkował swój i20, skręciliśmy w lewo i zaczęliśmy iść w kierunku, który miał nas doprowadzić do zamku i nad samo jezioro, które zresztą już ukazało się naszym oczom po drodze. To był marsz nieco ponad kilometrowy, ale nie było sensu już wracać po samochód, bo przecież nie było gwarancji, że znajdziemy dla niego miejsce gdzieś bliżej. Poza tym wszyscy jesteśmy zaprawionymi piechurami i nigdzie nam się nie spieszyło, ponieważ miał to być dzień relaksu.
Jak się później zorientowaliśmy, bardzo dobrze zrobiliśmy, że wyjechaliśmy stosunkowo wcześnie, kilka minut po ósmej, a na miejscu byliśmy ok. dziewiątej, ponieważ czym bliżej południa, tym większe tłumy turystów nadciągały od strony parkingów. Zaś kiedy już wracaliśmy, tam, gdzie obok samochodu Janickich było jeszcze mnóstwo wolnych miejsc, wszystkie były już pozajmowane.
Jezioro Garda ma 370 km2 , a więc jego powierzchnia jest ponad trzykrotnie większa od naszych Śniardw (113,4 km2 ). Jest to więc duży akwen robiący duże wrażenie na obserwatorze. Po drodze z parkingu mieliśmy już pierwszą okazję podziwiać ten akwen.
Po dobrych 20 minutach marszu dotarliśmy do mostu prowadzącego do bramy w zamku, przez którą trzeba przejść, żeby się znaleźć we właściwym miasteczku pełnym urokliwych i malowniczych wąskich uliczek kolorowych domów z okiennicami. Jak to we Włoszech, chciałoby się powiedzieć, i oczywiście byłaby to prawda, ale jak wiadomo, nie ma dwóch identycznych miejsc, więc Sirmione ma swój własny niepowtarzalny urok.
Na jednym z pierwszych placów, a właściwie placyków, Jarek zwrócił uwagę na wózek pełniący rolę mini-pociągu dla turystów. Otóż był to nasz polski Melex! I znowu odezwał się we mnie duch polskich podróżników z minionych epok, którzy zawsze się wzruszali na widok czegokolwiek, co było związane z naszą ojczyzną, i którzy to wzruszenie potem opisywali w swoich reportażach, listach lub esejach.
Przeszedłszy przez gęstą zabudowę miasteczka, doszliśmy do terenów parkowych, gdzie tabliczki wskazywały drogę do „Groty Katullusa”. Minęliśmy willę, gdzie swego czasu mieszkała Maria Callas, którą jednak zignorowaliśmy, gdyż nie była wyraźnie oznaczona.
Ponieważ we Włoszech, mimo, że podziwiam styl romański, renesans, a nawet do pewnego stopnia barok, mam pewną obsesję na punkcie starożytności, czyli Rzymian i Etrusków, zapałałem chęcią zwiedzenia owego miejsca, nawet jeśli miałoby to trochę kosztować. Nazwisko rzymskiego poety, który umiłował sobie Sirmione, jest mi znane od dawna. Nie dam głowy, ale chyba wspominają go w swoich utworach nasi poeci, i oczywiście czytałem o nim ucząc się historii starożytnego Rzymu na studiach. Niemniej byłbym kłamcą, gdybym chciał uchodzić w Waszych oczach za znawcę poezji Katulla. Nigdy nie czytałem niczego jego autorstwa, w związku z czym jest mi wstyd, a równocześnie deklaruję, że wkrótce te zaległości nadrobię, ponieważ z tego, co czytam obecnie o tym rzymskim poecie, jego wiersze to z jednej strony idylliczne nawiązanie do „półwyspu Syrmio” (jak pisał Jan Czubek, autor przekładów Katullusa z 1898 r.), gdzie była jego rodzina zamożnych arystokratów z Werony posiadała majątek i gdzie uwielbiał przebywać, gardząc karierą urzędniczą czy biznesową, a z drugiej to utwory pełne sarkazmu i politycznej satyry. Bardzo chętnie po nie sięgnę.
Tymczasem minąwszy małą fontannę, a właściwie ściankę z kranami, pokrytą łacińskimi sentencjami, dotarliśmy do bramy, na której napis informował, że jest to miejsce zwane grotami Katullusa, ale pod spodem inny napis informował, że ruiny rzekomej willi rzymskiego poety będą dostępne dla turystów dopiero od 14.00. Było około 10.00, więc stwierdziliśmy, że czterech godzin jednak czekać nie będziemy. Oczywiście zobaczenie starożytnych ruin to dla mnie osobiście rzecz ekscytująca, ale związek tej starożytnej willi z Katullusem jest niestety wątpliwy. Prawdopodobnie miejsce to należało do Waleriuszów, czyli do rodziny Katullusa, ale zostało zbudowane już po śmierci poety, jakoś tak w II wieku n.e., podczas gdy poeta ten był współczesnym Juliusza Cezara, z którym przyjaźnił się jego ojciec. Tak czy inaczej, w takich miejscach zawsze wzrusza mnie to, że pozostają one atrakcjami letniskowymi od starożytności do dziś.
Wróciwszy bulwarem nad samym jeziorem do zamku, zrobiliśmy sobie kilka zdjęć podziwiając równocześnie tę średniowieczną fortecę. Zamek w Sirmione bowiem bardzo przypomina takie zamki, jakie się dość schematycznie rysuje w książkach z baśniami dla dzieci, czyli ma mury zwieńczone merlonami, czyli „zębami”, i baszty. Rocca Scagliera, czyli zamek rodziny Scaglierich, został zbudowany w XIII w. jako obiekt stojący na straży rodu, który przejął w Weronie władzę książęcą. Później stał się fortyfikacją strzeżącą władzy Wenecji nad tym terytorium, żeby potem przejść w ręce francuskie, austriackie i w końcu stać się własnością państwa włoskiego. Mimo, że zamek ten pełnił praktycznie wyłącznie funkcje obronne i nie był na stałe zamieszkały, wiąże się z nim legenda o pojawianiu się tam ducha mężczyzny, którego narzeczoną zgwałcił i zabił jego gość. Mężczyzna ów mordercę zabił, ale sam nigdy nie zaznał spokoju i podobno w nocy błąka się po zamku. Nie chciało nam się czekać do czternastej na otwarcie Grot Katullusa, więc tym bardziej nie było szans, żebyśmy czekali do nocy na ducha nieszczęsnego rycerza.
Tą samą drogą, jaką dostaliśmy się do bramy zamkowej, musieliśmy przejść na nasz parking oddalony o jakieś 1,5 km. Przy okazji gratulowaliśmy sobie pomysłu, żeby przyjechać do Sirmione stosunkowo wcześnie, bo teraz z naprzeciwka w stronę zabytkowego centrum waliły dosłownie tłumy. Nam udało się pospacerować po miasteczku jeszcze w miarę niezatłoczonym.
Zgodnie z sugestią Sylwii, postanowiliśmy poplażować w Desenzano (Desenzano del Garda). Zanim jednak udaliśmy się nad brzeg jeziora, postanowiliśmy poszukać sklepu, gdzie moglibyśmy dokupić wody. Co jakiś czas pojawiały się tablice informujące, że do Lidla są 2 km, potem 1 itd. W końcu się okazało, że tam gdzie ów sklep powinien się znajdować, nie było nie tylko Lidla, ale też żadnego innego. W końcu trafiliśmy, ale chyba nie był to ten, gdzie miały nas zaprowadzić te tablice. Zaspokoiwszy pragnienie, zawróciliśmy i na szczęście niemal od razu zauważyliśmy cichy parking po prawej stronie ulicy, z mnóstwem wolnych miejsc i parkometrem.
Początkowo za problem uznałem przejście na drugą stronę jezdni, żeby się dostać na plaże. Ruch na niej był bowiem tak intensywny w obie strony, że praktycznie nie było możliwe przebiec między samochodami. A trzeba pamiętać, że włoscy kierowcy nie wykazują się przesadną troską o bezpieczeństwo pieszych. Na szczęście spojrzawszy w prawo dostrzegliśmy przejście podziemne, którym udaliśmy się w stronę jeziora. Przeszliśmy przez kilka odcinków plaży, najczęściej naprzeciwko jakichś drogich restauracji i dotarliśmy do pomostu, przy którym nie było zbyt wielu ludzi. Rozłożyliśmy się więc na kamieniach nad samą wodą w pobliżu owego pomostu, tak że co jakiś czas ktoś sobie na nim siadał, jeżeli znudziły mu się obłe kształty twardych kamieni odciskających się na pośladkach. Dno jeziora przypomniało mi Morze Czarne z naszej zeszłorocznej wyprawy do Rumunii. Żeby dojść na przyzwoitą głębokość pozwalającą na pływanie, trzeba było odbyć długą drogę po śliskich kamieniach. Wędrówka taka nieustannie groziła upadkiem, a my w dodatku nie wzięliśmy ze sobą żadnych butów przeciw jeżowcom, które przy okazji trochę chronią nogi przed kamieniami. Na szczęście mieliśmy swoje gumowe klapki plażowe. Ich użyteczność odkryła moja Agnieszka. Nie wiadomo kiedy znalazła się bowiem jakieś sto metrów od brzegu i zaczęła pływać. Okazało się, że doszła tam w klapkach, których gruba gumowa podeszwa chroniła jej stopy przed poślizgnięciem się na kamieniach, a potem, żeby tych klapek nie zgubić, założyła je sobie na dłonie i zaczęła w nich pływać. Zachęcony tym przykładem zrobiłem to samo. Kiedy już sobie popływaliśmy wróciliśmy na brzeg do Janickich, których trójka nie zapałała entuzjazmem wobec aktywnej akwarekreacji. W celu rozciągnięcia kręgosłupa wykonałem na drewnianym pomoście halasanę, potem posiedziałem na kamieniu w pozycji lotosu, co przy delikatnym powiewie wiatru znad Gardy było bardzo relaksującym zajęciem. Może nie aż tak spokojnym i nieruchliwym jak wędkarstwo, ale jednak.
Nad Gardą jest jeszcze wiele do zwiedzenia, ale po prostu mając ograniczony czas i budżet, trzeba wybierać. Można było pojechać do Salo, czyli stolicy faszystowskiego państwa Mussoliniego (Włoska Republika Socjalna), gdzie ten zainstalował się pod bezpośrednim protektoratem Niemców, kiedy został wypędzony z Rzymu przez aliantów i antyfaszystów. Można było pojechać do Bardolino, czy Peschiery del Garda, czy do wszystkich 21 miejscowości nad tym malowniczym jeziorem, ale my znaleźliśmy czas tylko na Sirmione i Desenzano. To najlepsza ilustracja truizmu, że nie można mieć wszystkiego.
Zebraliśmy się z plaży, poczłapaliśmy w upale (upał to był nieodłączny element naszego pobytu we Włoszech) na parking i ruszyliśmy w stronę Benneta, czyli delikatesów w Concesione, czyli miejscowości w bezpośrednim sąsiedztwie Bovezzo. Ponieważ tym razem zupełnie świadomie zrezygnowaliśmy z pranzo, pragnąc jak najdłużej nacieszyć się słońcem i wodą, wpadłem na pomysł, że teraz kupimy makaron, passatę pomidorową, bazylię oraz jakiś ser i że ugotuję pastę u nas na kwaterze. Tak też zrobiliśmy. Zapomnieliśmy co prawda kupić czosnku, ale niezawodna Sylwia, kiedy tylko się o tym dowiedziała, natychmiast nam przyniosła kilka ząbków. W związku z tym mieliśmy na obiad włoskie penne z włoskimi składnikami ugotowanymi na sposób włoski, ale przez Polaka czyli przeze mnie. Ponieważ gotowanie uważam za jedną z najlepszych form relaksu, robię to z przyjemnością, co spotkało się z wielką ulgą ze strony naszych pań, które gotować potrafią doskonale, ale jeśli nie muszą, to wolą oddać się innym czynnościom.
Joanna, siostra Joli, w tym czasie, kiedy my byliśmy nad Gardą, czytała książkę, a jej mąż Maciek wędrował po okolicznych górach, tzn. próbował, bo jak nam opowiedział, były nawet oznakowane szlaki turystyczne, ale każdy z nich po krótkim odcinku wchodził na czyjś teren prywatny. Sylwia stwierdziła, że mógł spokojnie przejść takim szlakiem dalej, ale Maciek tego nie wiedział, a własność prywatna to dla nas, ludzi dorastających w komunizmie, a potem zachwyconych kapitalizmem, to rzecz święta.
Wieczorem znowu zasiedliśmy na tarasie. Tym razem Maciek zachowywał się, a przynajmniej się starał, spokojnie, starając się nikogo nie sprowokować, ale za to z Jarka wyszła ciemna strona mocy, bo teraz to on wykazywał się agresją słowną wobec szwagra. Próby mitygowania jego bojowego nastroju przez Jolę spełzły na niczym, a wręcz pogorszyły sprawę, ponieważ na nią wylała się część fatalnego nastroju naszego kolegi. Atmosfera uległa ponownemu skiśnięciu, w związku z czym znowu udaliśmy się z ulgą na spoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz