wtorek, 2 listopada 2021

Bergamo (wtorek, 10 sierpnia 2021)

 

Wtorek dziesiątego sierpnia miał być wspaniałym dniem, bo oprócz tego, że wtedy właśnie przypadała nasza trzydziesta rocznica ślubu, mieliśmy zwiedzić kolejną galerię obrazów, słynną Akademię Carrara w Bergamo. Było to pierwsze z miejsc, do którego Ania Kloza wygrała dla nas bilety długo przed wyjazdem, przy tym jedyne, gdzie udało się wygrać dwie wejściówki dwuosobowe, a więc mieliśmy tam wejść całą czwórką.  Oprócz zwiedzania słynnej kolekcji obrazów, chcieliśmy oczywiście pospacerować po zabytkowej części miasta. Jeszcze jednym argumentem przemawiającym za wyjazdem tego dnia do Bergamo, a nie żadnego innego miasta, był wyjazd Zuzi Janickiej, której krótka wizyta u rodziców we Włoszech właśnie dobiegała końca.

O Bergamo nie miałem wcześniej nawet większego wyobrażenia, oprócz tragicznych skojarzeń z zeszłego roku, kiedy to cały świat obiegły zdjęcia ciężarówek wywożących z tego miasta ciała ofiar koronawirusa. Niemniej moje pierwsze wspomnienie związane z nazwą tego miasta sięga początku lat 90. i raczej przywodzi uśmiech na moją twarz.

Byliśmy wtedy świeżo upieczonym małżeństwem nauczycieli historii, a więc ludźmi z niewielkimi wówczas możliwościami finansowymi. Córka dobrze sytuowanych znajomych moich teściów, wówczas studentka medycyny, wróciła właśnie z objazdu po północnych Włoszech. Opowiadała o tym z takim szczerym entuzjazmem, że nawet nie było czasu poczuć zawiść. Wręcz przeciwnie, słuchaliśmy z autentycznym zainteresowaniem, a z tyłu głowy mieliśmy tylko myśl o tym, kiedy nas będzie stać, żeby sobie taką wycieczkę urządzić. No cóż, musiało minąć prawie 30 lat. Niewiele pamiętam już z tej opowieści córki znajomych rodziców Agnieszki, ale jedno mi w pamięci utkwiło.  Otóż kiedy ktoś zadał pytanie dotyczące Bergamo, dziewczyna natychmiast poprawiała jego wymowę. Chodziło bowiem o to, że akcent trzeba było położyć na pierwszą sylabę nazwy miasta, a nie tak przaśnie po polsku, na sylabę przedostatnią.

I tak oto za niecałe dwie godziny sami mieliśmy się znaleźć w Bergamo. Po szybkim śniadaniu i kawie, ruszyliśmy w pięcioro na stację metra. Ponieważ na wakacjach dobry humor mnie raczej nie opuszcza, w bezzałogowym pociągu bresciańskiego metra usiadłem na samym przedzie wagonu i ku uciesze towarzystwa odegrałem scenę kierowania owym pociągiem, używając przy tym archaicznego słownictwa konduktorów PKP z wczesnych lat 70. (np. „proszę wsiadać, drzwi zamykać”).

Zakup biletów kolejowych i podróż pociągiem do Bergamo nie należały do jakichś ekscytujących przeżyć. Natomiast kiedy już znaleźliśmy się przed dworcem w naszym mieście docelowym, od razu dostrzegliśmy niewielki „okrąglak”, na którym napis głosił, że jest to informacja turystyczna. Było to więc miejsce, gdzie wieliśmy odebrać nasze bilety (a raczej kupony, czy vouchery na bilety) do Akademii Carrara. Rozmowę zagaiłem po włosku i ku mojemu zdziwieniu, poszła całkiem gładko. Sympatyczna pani wydała nam kupony na bilety bez najmniejszego problemu, ale w pewnym momencie musiałem przejść na angielski, ponieważ nie dowierzałem własnym uszom. Otóż pani z informacji turystycznej powiadomiła nas, że niestety dzisiaj Accademia Carrara jest zamknięta. Zrozumiałem, ale mimo to, dopytałem po włosku a potem jeszcze raz po angielsku! Jak to? We wtorek? Wszystkie muzea na świecie mają wolny dzień w poniedziałek! Dlatego zresztą poprzedniego dnia pojechaliśmy nad jezioro, a nie na zwiedzanie galerii. Co za pomysł, żeby je zamykać we wtorek? Pani miło się uśmiechnęła (chciałbym powiedzieć, że przepraszająco, ale chyba jednak nie) i powiedziała, że tak, no bo tak i już. W związku z tym, niczym błyskawiczna nawigacja GPS dokonaliśmy natychmiastowej korekty naszych planów na najbliższe dni i stwierdziliśmy, że po prostu wrócimy do Bergamo w najbliższy piątek. Tymczasem natomiast skupimy się na tym, co w mieście można zobaczyć z zewnątrz.

Zanim jednak udaliśmy się na podbój miasta, przeszliśmy na drugą stronę ulicy, żeby w pobliżu dworca autobusowego stanąć na przystanku, z którego Zuzanna miała odjechać na lotnisko. Nie czekaliśmy długo, kiedy nadjechał autobus z odpowiednim oznakowaniem. Pożegnaliśmy się z córką naszych przyjaciół, po czym ruszyliśmy dziarskim krokiem ulicą papieża Jana XXIII (Viale Papa Giovanni XXIII)  w kierunku zabytkowego centrum.  Po ok. kilometrowym marszu minęliśmy neoklasycystyczny kościół Santa Maria Immacolata delle Grazie (po prawej), następnie dotarliśmy do dwóch również neoklasycystycznych bliźniaczych budynków stanowiących tzw. Porta Nova (Nowa Brama), zbudowanych w 1837 r wg zamysłu architekta Giuseppe Cusiego (mian. Cusi) sprzed lat dziesięciu. Brama posłużyła jako oprawa wjazdu do miasta austriackiego cesarza Ferdynanda I w 1838. Po przejściu między tymi „kuriami”, doszliśmy do placu Giacomo Matteottiego, gdzie po lewej stoi Pomnik Partyzanta (Monumento di Partigiano) z 1977 r. autorstwa Giacomo Manzù, upamiętniający antyfaszystowski i antyniemiecki ruch oporu. Dokładniej przyjrzeliśmy mu się w drodze powrotnej, natomiast teraz szliśmy wprost na Torre dei Caduti, czyli Wieżę Poległych, czyli pomnika ku czci ofiar I wojny światowej. Budynek zaprojektowany przez Marcello Piacentiniego został wzniesiony w 1922 roku. Prawdopodobnie celem jego powstania było nie tylko upamiętnienie bohaterów wojennych, ale przede wszystkim konstrukcja nacjonalistycznego patriotyzmu włoskiego w duchu faszystowskim. 

Wytrwale maszerując, mijaliśmy kolejne budynki Dolnego Miasta  (Città Bassa), które początkowo przypominały nieco każde europejskie dziewiętnastowieczne miasto, w tym np. Łódź.    W międzyczasie ulica Jana XXIII przeszła w Viale Roma, gdzie zabudowania były już rzadsze, a następnie w pełną zieleni i zamożnych domów ulicę Wiktora Emanuela II (Viale V. Emmanuele II), która łukiem doprowadziła nas do Funicolara Città Alta, czyli stacji kolejki podobnej do tej, jaką się wjeżdża na Gubałówkę w Zakopanem, na Górę Parkową w Krynicy, na wzgórze Petřín (Petrzyn) w Pradze i do jeszcze szeregu innych podobnych kolejek złożonych z dwóch wagoników ciągniętych liną po szynach na wysokość od kilkudziesięciu do kilkuset metrów. Ponieważ pojęcie „Górne Miasto” jakoś tak automatycznie skojarzyło mi się z warszawską przedwojenną, a może nawet sięgającą czasów zaborów, piosenką o rudej Mańce, która zostawiła swojego narzeczonego piaskarza Stacha, żeby być metresą hrabiego („Mańka, czyś ty poszła w górne miasto?”), melodia tej smutnej ballady przyczepiła się do mnie i wracała do mnie co jakiś czas podczas spaceru po wąskich ulicach starego Bergamo, czyli tego, które było otoczone murami miejskimi już w średniowieczu. 

 

























Po kilkuminutowej podróży kolejką wysiedliśmy na Piazza Mercato delle Scarpe, czyli na dawnym rynku obuwniczym, gdzie przecisnąwszy się między stolikami kawiarnianych ogródków weszliśmy na wąską Via Gombito. Przy Torre del Gombito, czyli wieży na skrzyżowaniu (bergamskie „gomito”), skręciliśmy w ulicę Mario Lupo, przy której naszą uwagę zwróciła średniowieczna pralnia publiczna (Antico Lavatoio), czyli zadaszona murowana konstrukcja pełniąca rolę zbiornika z wodą, w której bergamskie gospodynie mogły stojąc obok siebie prać ubrania swoje i swoich domowników. 

 















Wróciwszy na Via Gombito, przeszliśmy w kierunku Piazza Vecchia. Zostawiwszy biały gmach Biblioteki Angelo Mai za sobą ruszyliśmy w kierunku podcieni Palazzo della Ragione, czyli ratusza z XII wieku, jaki oddziela Stary Plac (Piazza Vecchia) od Placu Katedralnego (Piazza Duomo). Kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie, gdyby nie przewodnik prawdopodobnie popełnilibyśmy chyba dość powszechny błąd, biorąc budynek zbudowany i ozdobiony z największym przepychem za bergamską katedrę. Ba! Ten budynek nie jest nawet kościołem Santa Maria Maggiore, a jedynie jego przybudówką. Oto staliśmy przed kaplicą Colleoniego (Capella Colleoni) pod wezwaniem Jana Chrzciciela, budynkiem wzniesionym w latach 1470-1476 w stylu renesansowym z fundacji Bartolomeo Colleoniego, kondotiera pozostającego na służbie Republiki Weneckiej. W opisach można przeczytać, że ten możny oficer prawdopodobnie nie dostał pozwolenia na umieszczenie swojego grobowca w samym kościele, więc zbudował sobie osobną kaplicę. Natomiast, żeby w ogóle mógł ją wznieść, jakoś tak dostał pozwolenie na zburzenie dawnej zakrystii. Przy kaplicy Colleoniego kościół Santa Maria Maggiore, gmach z XII wieku zbudowany w stylu romańskim (a ściślej w jego lombardzkiej odmianie), wygląda jak ubogi krewny i faktyczna przybudówka do kaplicy, a nie odwrotnie! Niezależnie od zewnętrznego stylu architektonicznego, wnętrza zostały w wieku XVII zbarokizowane.

Barokowa od początku jest natomiast katedra pod wezwaniem św. Aleksandra z 1689 r., która stoi jak drugi ubogi krewny grobowca kondotiera, w dodatku jakby na uboczu. O ile katedra stoi po lewej stronie kościoła Matki Boskiej Większej, to na prawo od niej wznosi się baptysterium z 1340 roku. 

 
































Po obejściu barokowych wnętrz obiektów sakralnych wróciliśmy na Piazza Vecchia, gdzie skręciliśmy w ulicę poświęconą fundatorowi pysznej kaplicy. Przy Via Bartolomeo Colleoni znajduje się m.in. znana wielu naszym znajomym pizzeria Il Fornaio, kusząca przez wystawowe szyby dziesiątkami  kwadratów rozmaitych pizz i focaccii. Ponieważ nie byliśmy jeszcze głodni, tym razem tam nie zaszliśmy, ale obiecaliśmy sobie, że spróbujemy ichniej pizzy, kiedy przyjedziemy do Bergamo w piątek, kiedy będzie otwarta Accademia Carrara. Powiem szczerze, że pomimo rekomendacji znajomych, którzy w owej pizzerii, „gdzie pizzę tną nożyczkami”, już wcześniej byli, miałem do niej dość sceptyczne nastawienie – Bergamo to jednak północ Włoch, to Lombardia, a więc miejsce, dokąd pizza zawędrowała z pewnością wcześniej niż do Polski, ale jednak trudno ją nazwać wytworem rodzimej myśli kulinarnej. Niemniej obiecaliśmy sobie, że tam jednak wrócimy.

Tymczasem udaliśmy się do bergamskiej Cytadeli Viscontich, na teren której weszliśmy przez Torre della Campanella. Na jej dziedzińcu przysiedliśmy, żeby zjeść lody, który sobie uprzednio kupiliśmy. Siedząc na kamiennej ławce nagle odczułem niepokój. Obmacałem wszystkie kieszenie i przeszukałem torbę. Nigdzie nie było mojej antykowidowej maseczki! Doszedłem do wniosku, że miałem ją zaciśniętą na łokciu i musiała mi się gdzieś zsunąć. Kiedy się swoją obawą podzieliłem z resztą towarzystwa, ci zrobili dość dziwne miny. Nie rozumiałem tych spojrzeń, ale po chwili Agnieszka i Jola zaczęły się głośno śmiać. Minęło jeszcze kilka sekund zanim pojąłem, że padłem ofiarą syndromu pana Hilarego. Maseczka co prawda nie zasłaniała mi ust i nosa, bo przecież jadłem porcję lodów, ale tkwiła pod moją brodą! Śmiechów i żartów było co nie miara, ale kiedy dobiegły końca ruszyliśmy dalej na mury Cytadeli, wokół których znajdował się mini-park z alejkami i pomnikami, tudzież artefaktami związanymi z militarną historią Włoch. M.in. moją uwagę zwróciły te z czasów faszyzmu, kiedy to Włosi nie walczyli jeszcze po właściwej stronie. Najwyraźniej mieszkańcy Italii nie chcą wypierać tej niechlubnej części swojej historii, choć pomniki przedstawiają ją raczej jako właśnie część chlubną, więc pewien zgrzyt jednak pozostaje. 



























 

W drogę powrotną udaliśmy się już bez pośrednictwa kolejki linowej. Tuż przed wejściem na jej stację, z której wysiedliśmy, skręciliśmy w prawo i okrężną drogą doszliśmy do jednej z bram w murach Górnego Miasta, nad którą władczo spoglądał na Dolne Miasto wenecki lew, po czym wróciliśmy do Viale Roma i Viale Papa Giovanni XXIII, która nas zaprowadziła prosto na bergamski dworzec kolejowy. W jego pobliżu znajdował się sklep z bardzo atrakcyjnymi zestawami kolorowych koszulek z krótkimi rękawami w bardzo dobrej cenie, które zapragnąłem sobie kupić, ale doszliśmy do wniosku, że dokonamy tego zakupu przy okazji naszej kolejnej wizyty w Bergamo, która miała nastąpić już w najbliższy piątek. 















 

Po powrocie do Brescii i do Concesio, zaszliśmy do Bennetta, gdzie kupiliśmy sobie w dziale garmażeryjnym różne potrawy na wynos, w tym różne rodzaje mięsa i smażone ziemniaki, lasagne itp. W ten sposób po raz kolejny polski obiad, bo raczej na włoskie pranzo było już znowu zbyt późno, podgrzaliśmy sobie w kuchni na naszej kwaterze, a spożyliśmy na werandzie.

Tymczasem Maciek znowu rano wędrował po okolicy. Sylwia proponowała mu wycieczkę na strzelnicę, której właścicielem jest Enrico, ale Maciek zaskoczył mnie tym, że odmówił, twierdząc, że w strzelaniu jest beznadziejny. Co więcej, ponieważ razem z Joanną, czyli swoją obecną żoną, chodził do szkoły średniej, przypomniał, że na zajęciach z PO, to ona biła go na głowę w strzelaniu. Jak widać, Maciek, pomimo, że jest egocentrykiem i lubi mówić o sobie, w tym się lekko przechwalać, potrafi zachować trzeźwość oceny i tam, gdzie się pochwalić nie może, to się nie chwali.

Liczyłem trochę na to, że to właśnie w ten wtorek, czyli w wieczór Agnieszki i mojej rocznicy ślubu, Sylwia przygotuje obiecaną lombardzką potrawę-niespodziankę, ale już poprzedniego dnia wytłumaczyła mi, że będzie miała dużo pracy, więc degustacja specjalności bresciańskiej musiała poczekać na inny dzień. Enrico tego dnia również pracował do późna, więc nasi gospodarze w skromnej celebracji naszego święta nie wzięli udziału. Natomiast my zjedliśmy kolację zakrapiając ją różnymi trunkami. 

Tym razem Jarek obraził się na własną żonę i stwierdził, że następnego dnia, kiedy to zaplanowaliśmy udać się nad jezioro Iseo, on kierował samochodem nie będzie, bo będzie miał kaca. Nie wiemy do dziś, czy miał to być rodzaj kary na całym świecie, który myśmy wówczas uosabiali, czy próba udowodnienia, że bez naszego „superkierowcy” jesteśmy bezradni i skazani na tkwienie w Bovezzo, ale jeżeli Jarek liczył, że dziewczyny będą go prosić, by łaskawie zasiadł za kierownicą następnego dnia, to się jednak przeliczył. Co prawda Jola i Joanna jeżdżą, ale jednak w obcym kraju miały obawy przed kierowaniem pojazdem. Ja nie lubię siadać za cudzą kierownicą. Tylko jedna osoba bez problemu podjęła wyzwanie.

 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz