Od czasów szkolnych myśląc o Italii jednym tchem wymieniałem Rzym, Wenecja, Florencja, Mediolan, Neapol itd. Ponieważ jakoś tak jeszcze w młodszych klasach szkoły podstawowej oglądałem z rodzicami w telewizji serial dokumentalno-fabularny o Leonardzie da Vinci, którego fragmenty ze scenami z życia renesansowego geniusza przerywał pan w garniturze z przełomu lat 60. i 70. XX w., który wtrącał dość nudne komentarze, z których zapamiętałem na jakiejś dziwnej zasadzie nazwisko Vasari. Zastanawiam się dlaczego w głowę siedmio-, góra ośmio-letniego dziecka, wbił się akurat malarz znany bardziej z tego, że był biografem innych malarzy, niż ze swoich obrazów. Żeby było śmieszniej, już jakiś czas później, kiedy byłem chyba w szóstej, albo nawet siódmej klasie, i zainteresowałem się wschodnimi sztukami walki, które w tamtych czasach raczej ograniczały się do tych pochodzących z Japonii, przeczytałem w jednej z książek o judo, że w rywalizacji sportowej za wykonanie techniki, która jest tylko w jakimś stopniu skuteczna, nie dostaje się punktu (ippon), ale punkt niepełny, czyli waza-ari. Bardzo mnie to wówczas rozśmieszyło, ponieważ moje pierwsze skojarzenie powędrowało do tego nudnego pana, który się wcinał między fascynujące fragmenty fabularne, i który co drugie zdanie zaczynał od „Jak podaje Vasari…”, albo „Vasari pisze…”, czy coś w tym stylu.
Rozpisałem się o Giorgio Vasarim, tylko dlatego, że to od niego przede wszystkim wiemy, że mistrz Leonardo w 1482 roku opuścił Florencję i udał się do Mediolanu na zaproszenie Lodovika Sforzy, księcia Mediolanu. Spędził tam niemal 18 lat życia. Kiedy to największe miasto Lombardii zostało zdobyte przez Francuzów, a mecenas Leonarda stracił władzę, włoski geniusz wszedł w jakieś porozumienie ze zdobywcami. Gdyby wówczas Mediolanem rządzili ludzie o mentalności współcześnie rządzących w Polsce, pewnie zostałby okrzyknięty zdrajcą, ale Włosi epoki renesansu prawdopodobnie nie myśleli o swoich małych ojczyznach w tak histerycznych kategoriach. Tak czy inaczej, moje pierwsze skojarzenie z Mediolanem, to Leonardo da Vinci i jego fresk „Ostatnia wieczerza”.
Poza tym widywałem zdjęcia z mediolańską katedrą, wiedziałem, że w Mediolanie znajduje się gmach najsłynniejszej i najbardziej prestiżowej opery na świecie, czyli La Scala. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy w rozmowie z naszym znajomym, który w ramach współpracy NSZZ „Solidarność” z włoskimi związkami zawodowymi, a już później w ramach współpracy swojego zakładu pracy z włoską firmą, bywał w Mediolanie bardzo często, nauczył się włoskiego i był przez swoich zwierzchników wykorzystywany jako tłumacz i „opiekun” włoskich gości, usłyszałem, że „Mediolanie nic nie ma”. Aż przysiadłem z wrażenie. Dla niego w tym mieście była tylko katedra „Duomo”, a poza tym to miasto nudne i nijakie. To było ładnych kilka lat temu, ale już wtedy obiecałem sobie, że musi nadejść dzień, kiedy jego słowa zweryfikuję metodą empiryczną. Ten dzień właśnie nadszedł we czwartek 12 sierpnia 2021 roku.
To był w dodatku jedyny dzień, no może oprócz dnia, w którym zwiedzaliśmy Wenecję, który był dokładnie zaplanowany już wcześniej, bo jak już pisałem, podczas tego wyjazdu wiedzieliśmy mniej więcej, jakie miejsca chcemy zwiedzić, ale nie do końca wiedzieliśmy kiedy. Z Mediolanem było inaczej, ponieważ umówiliśmy się jeszcze w Polsce, że będziemy go zwiedzać z Anią Klozą jako naszą przewodniczką. Ania skończyła właśnie kurs dla przewodników po Lombardii, ale miała trudności z pokonaniem włoskiej biurokracji i otrzymaniem licencji na legalną pracę w tym fachu. Dlatego od czasu do czasu oprowadza mniejsze grupy, głównie znajomych. Mówcie co chcecie, ale w życiu czasami się opłaca bycie sympatycznym. Mówię tutaj o nieskromnie o sobie, a wniosek ten wysnuwam na takiej podstawie, że Ania zaproponowała nam oprowadzenie po Mediolanie zupełnie za darmo, z wyjątkiem opłaty za jej powrotny bilet z Codogno do Mediolanu, co nie było praktycznie żadnym wydatkiem dla naszej szóstki. Dlaczego Ania zrobiła nam taki prezent? No innego wytłumaczenia nie widzę – bo po prostu dajemy się lubić.
Wspomniałem, że była nas szóstka, ponieważ tym razem wybrali się z nami również Joanna z Maćkiem. Jak zwykle więc najpierw udaliśmy się na stację bresciańskiego metra, stamtąd na dworzec kolejowy, żeby wyruszyć włoskim pociągiem w stronę stolicy Lombardii. Nie powiem, żeby ten przejazd był jakoś specjalnie ekscytujący. Podróżowanie pociągiem jakoś tak straciło dla mnie dawną nutę romantyzmu. Obserwowaliśmy z okna wagonu teren raczej równinny.
Kiedy dotarliśmy do Mediolanu, od razu wsiedliśmy do metra, żeby dojechać w okolice Duomo, czyli katedry, przed którą właśnie umówiliśmy się z Anią. Nie wiem na jakiej zasadzie, ale istnieją mądrale, którzy głoszą, że we Włoszech styl gotycki nie występuje. Prawdopodobnie nie pasuje im koncepcja, że architektura narodzona w północnych rejonach Europy po prostu nie mogła przeniknąć do słonecznej Italii, której mieszkańcy byli tak bardzo zakochani w stylu romańskim, jakże różnym swoim bogactwem i złożonością od tego, który znamy z Polski, że od razu z niego przeskoczyli do renesansu. Tymczasem katedra mediolańska, której budowa na miejscu wcześniejszych kościołów rozpoczęła się w roku 1386 na rozkaz księcia Gian Galeazzo Viscontiego, wyświęcona w 1572 przez arcybiskupa Karola Boromeusza, o ostatecznie ukończona w czasach napoleońskich, to właśnie przykład włoskiego gotyku. Oczywiście gotyk włoski jest inny on ceglanych budowli niemieckich, jakie znamy choćby z Gdańska (choć katedra w Mediolanie jest zbudowana z cegły, ale za to wewnątrz wyłożona różowym marmurem), zupełnie inny od angielskiego, który swoją oryginalność zawdzięcza nie do końca opanowanym umiejętnościom budowniczych z kontynentu, a także inny od lżejszego, ale za to mniej strzelistego gotyku francuskiego. Mediolańskie Duomo posiada wszelkie cechy gotyku, o jakich uczymy się w szkole, ale przy cechuje się liczebnością kunsztownych detali, i ogólnym kształtem bryły zupełnie niepodobnym do gotyku niemieckiego czy francuskiego. Katedrę wykończono na wyraźny rozkaz Napoleona Bonapartego, bo to właśnie tam, już jako cesarz Francuzów, koronował się na króla Italii, w ten sposób, mimo, że przecież okupant, tak naprawdę po raz pierwszy tworząc pojęcie zjednoczonego państwa włoskiego.
I tak właśnie staliśmy sobie przed mediolańską katedrą i podziwialiśmy to dzieło późnośredniowiecznych architektów i murarzy, czekając na Anię. Obawiając się, że możemy się nie znaleźć na dużym placu, zadzwoniłem do niej przez Messengera. Okazało się, że jest już na placu i się do nas zbliża, więc po chwili wzajemnie się dostrzegliśmy przed konnym posągiem Wiktora Emanuela II, władcy Królestwa Sardynii, obejmującego również jego rodzimy Piemont, ale przede wszystkim pierwszego króla zjednoczonych Włoch (jeśli nie będziemy liczyć Napoleona, Karola Wielkiego, czy wczesnośredniowiecznych królów Longobardów, którzy zresztą i tak nie panowali nad całą Italią).
Nasi przyjaciele wcześniej Ani nie znali, więc dokonaliśmy prezentacji, a potem udaliśmy się do budynku po prawej stronie katedry (patrząc twarzą do jej wejścia), gdzie stanęliśmy w kolejce po bilety. Pierwotnie Joanna z Maćkiem planowali do katedry nie wchodzić, ponieważ stwierdzili, że zabytki sakralne to nie jest coś, co ich specjalnie interesuje, natomiast Jola z Jarkiem już w niej byli podczas swojej poprzedniej bytności w Mediolanie. Kiedy jednak stanęliśmy w kolejce, która, jak się okazało, była bardzo sprawnie obsługiwana i szybko się przesuwała, obie pary naszych przyjaciół zdecydowały się jednak wejść do wnętrza Duomo.
Po kilku minutach mieliśmy już bilety i ruszyliśmy do kolejki do wejścia. Ani nie zmuszaliśmy do wchodzenia z nami, jako że ona ten kościół zna jak własną kieszeń, więc kolejne wejście związane z zakupem biletu nie miałoby w jej przypadku sensu. Wykupiliśmy opcję podstawową, a więc jeden, główny poziom katedry, bez wejścia na jej wieże, czy do podziemi. Być może wiele straciliśmy, ale to co zobaczyliśmy, i tak wywarło na nas ogromne wrażenie. Przede wszystkim po raz nie wiem który muszę zaznaczyć, że włoskie kościoły to przepych, przepych i jeszcze raz przepych, ale… No właśnie, z włoskimi kościołami jest tak, że to nagromadzenie bogato inkrustowanych i polichromowanych koronkowo wykończonych detali wcale nie robi wrażenia kiczu czy tandetnych błyskotek. Wręcz przeciwnie – to harmonia tych wszystkich elementów jest zadziwiająca. Pozostaje wrażenie, że ktoś, kto te świątynie projektował i ozdabiał, miał po prostu doskonały gust i wyczucie proporcji. Żaden detal nie wydaje się w nich zbędny. Nie inaczej jest też w mediolańskim Duomo. Jak zwykle przy zwiedzaniu takich miejsc chwyta mnie frustracja z powodu niedoborów wiedzy, ale także czasu. Powiedzmy sobie szczerze, przy każdym obrazie czy rzeźbie można spędzić co najmniej godzinę podziwiając całość, potem niezliczone detale, a następnie znowu całość. Niestety tyle czasu nie mieliśmy, bo przecież planowaliśmy zobaczyć jeszcze kilka miejsc w stolicy Lombardii. Frustracja potęguje się jeszcze po wyjściu z włoskiej katedry, ponieważ po takim natłoku sztuki naprawdę doskonałej, zwykły zjadacz chleba, który może jest i historykiem z wykształcenia, ale nie historykiem sztuki, odkrywa, że wszystko mu się zlało w pamięci i nie potrafi w niej odtworzyć wszystkich dzieł, które go tak olśniły. Oczywiście można pooglądać zdjęcia i doczytać. Niemniej jedna rzeźba nie da się „odzobaczyć”, ale nie piszę tego w sensie krytycznym, to obdarty ze skóry święty Bartłomiej. Ten jeden z dwunastu apostołów Jezusa, jak podaje katolicka i prawosławna tradycja, dotarł w celach misyjnych do Armenii, gdzie nawrócił na chrześcijaństwo brata króla Armenii, za co tenże władca o imieniu ostatniego króla Medów, czyli Astiages, kazał apostoła zamordować uprzednio umęczywszy go przy pomocy wymyślnych tortur, z których jedną było obdarcie żywcem ze skóry. Niejeden artysta postawił sobie za punkt honoru ukazać tę scenę tak realistycznie, czy też naturalistycznie, jak tylko można, bez liczenia się z odczuciami jakichś widzów-mięczaków. Przykładem takim może być obraz olejny Francisco Camilo znajdujący się w madryckim muzeum Prado, czy walenckiego tenebrysty Jusepa de Ribery. Jednak ich obrazy nie robią takiego wrażenia jak posąg z mediolańskiego Duomo wyrzeźbiony w 1562 roku przez Marco d’Agrate. To nie jest jakiś umęczony staruszek katowany przez oprawców, ale silny, zdrowo zbudowany mężczyzna, z pewnością siebie dzierżący świętą księgę i śmiało patrzący przechodniowi w oczy, tyle że bez skóry, co daje efekt makabryczny ale nie w takim stylu malarstwa barokowego, ale raczej współczesnego filmowego horroru.
Bartłomiej to imię swego czasu popularne w Polsce, a obecnie, co widzę po moich studentach, przeżywające swoisty renesans. Młodzi ludzie noszą imię świętego bądź w wersji kanonicznej, Bartłomiej, bądź równie archaicznej, spolszczonej, czyli Bartosz. Obie wersje brzmią tak staropolsko, tak słowiańsko, że mało kto zdaje sobie sprawę, że imię to było w oryginale zbitką słowa hebrajskiego, choć w tym przypadku identycznego aramejskiego bar (syn, porównajcie z bar-micwa), i greckiego imienia Tholemaios (Ptolemeusz, aram. Talmai). Jak widać imiona też mają fata sua.
Kiedy po obejściu wszystkich naw i obejrzeniu rzeźb, obrazów, ołtarza i innych licznych ozdób, wyszliśmy z bazyliki z powrotem na słońce, Ania zaprowadziła nas bezpośrednio do Palazzo Reale, czyli mediolańskiego Pałacu Królewskiego, który znajduje się również przy Piazza del Duomo, po prawej stronie katedry. Wejście było za darmo, bo nie nastawialiśmy się na oglądanie ekspozycji współczesnego malarstwa, ale na podziwianie wnętrz pałacowych, co Anie nam bardzo polecała. Faktycznie, nie zawiedliśmy się, choć niestety nie do wszystkich sal mieliśmy dostęp. Jedno ogromne pomieszczenie z pięknym wystrojem można było dostrzec przez otwarte drzwi z innego, ale owe drzwi były zasłonięte jednym z nowoczesnych obrazów, których kilka wystawiono w tej sali, w której się znajdowaliśmy, czyli w tej części darmowej. Każdy z tych obrazów, o ile dobrze pamiętam namalowany był farbę jednolitego koloru, ale urozmaicenie w tym monochromatyzmie stanowiła faktura farby różniąca się na pewnych fragmentach płótna, przez co obrazy robiły wrażenie abstrakcyjnych reliefów. Pragnąc zobaczyć wnętrze, które tak kusząco wyglądało za jednym z tych nich, postanowiłem wejść za niego i, oczywiście nie wchodząc na zakazany teren, popatrzeć z perspektywy drzwi. Kiedy to zrobiłem, dostrzegł mnie strażnik i szybko nakazał mi powrót zza obrazu. Ponieważ tak się przestraszyłem, że chciałem to zrobić jak najszybciej i nadziałem udem się na płaskownik stanowiący barierkę odgradzającą obraz od zbyt dociekliwych turystów. Ból szybko ustąpił, ale już kilka godzin potem zauważyłem, że mam spodnie poplamione krwią cieknącą z rany, którą sobie tym niefortunnym wycofywaniem się z zakazanej strefy zrobiłem.
Historia tego pałacu sięga czasów starożytnych. Na pewno istniał w średniowieczu, kiedy służył jako siedziba władz miasta i kiedy nazywał się Broletto. Niemniej po zniszczeniach dokonanych przez francuskich najeźdźców, trzeba go było w XVIII wieku praktycznie zbudować na nowo. Mediolan miał bowiem burzliwą przeszłość. Po latach świetności pod rządami książąt z rodu Viscontich i potem Sforzów, przechodził z rąk do rąk silniejszych rywali do panowania nad przynajmniej częścią Italii, a więc Francuzów, Hiszpanów, czy w końcu Austriaków.
Po wyjściu z Pałacu Królewskiego, przeszliśmy między Duomo a pomnikiem Wiktora Emanuela II na drugą stronę placu, i przed Galerią imienia tegoż króla zrobiliśmy sobie kilka zdjęć naszej grupy z naszą przewodniczką, oraz kilka innych (w parach, indywidualnych itd.). Wiele razy się dziwiłem skąd w języku polskim określenie „galeria” na centrum handlowe (po angielsku to „shopping centre”, albo w wersji amerykańskiej „shopping Mall”). Galeria wcześniej kojarzyła się przecież wyłącznie z wystawami sztuki. Dopiero teraz zrozumiałem, że to określenie mogło przyjść do nas z Italii!
Galleria Vittorio Emmanuele II to najstarsze czynne centrum handlowe we Włoszech. Galeria została zaprojektowana przez Giuseppe Mengoniego w 1861 r. i zbudowana w latach 1865-1877. Ponieważ były to jeszcze te czasy, kiedy liczyła się nie tylko funkcjonalność, ale również estetyka budynku i jego wnętrz, jest to nie tylko siedziba szeregu raczej drogich sklepów, ale również atrakcyjny „pałac” ze słynnym szklanym dachem. Przypomniałem sobie podobne rozwiązania z Rumunii – w Bukareszcie i w Oradei, gdzie ewidentnie wzorowano się na mediolańskim przybytku przepychu i komercji.
Ania zaprowadziła nas do rozwidlenia korytarzy, pośrodku którego na podłodze znajdują się mozaiki z herbami czterech miast Królestwa Włoch, a więc oprócz Mediolanu, są tam symbole Rzymu, Florencji i Turynu. W herbie Turynu widnieje byk, co widać bardzo wyraźnie za sprawą pokaźnych jąder ukazanych pięknie przez mozaicystę. Już z daleka zobaczyliśmy różnych ludzi kręcących piruety stojąc na herbie stolicy Piemontu. Ania wyjaśniła nam, że istnieje przesąd, że jeżeli ktoś zrobi trzy pełne obroty na pięcie postawionej na jądrach turyńskiego byka, ten albo będzie miał szczęście, albo wróci jeszcze do Mediolanu. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić tej zabawy. Nie będę kłamał, że moje piruety były pełnymi obrotami, bo tak po 300 stopniach musiałem się wspomagać drugą nogą, ale trzykrotnie tego dokonałem, więc może do Mediolanu jeszcze wpadnę. Na wgłębieniu w posadzce, gdzie znajdują się rzeczone turyńskie jądra ustawiła się też Ania. To była radosna i spontaniczna zabawa, przy której robiliśmy zdjęcia. Później z nich zrobiłem gify i umieściłem na facebooku.
Galerią Wiktora Emanuela można przejść z Piazza del Duomo na Piazza della Scala. I tak też właśnie zrobiliśmy. Wyszedłszy z tego pałacu handlu i zbytku, po kilku krokach znaleźliśmy się przy posągu mojego idola z dzieciństwa (a właściwie jest on moim idolem do dziś), czyli Leonarda da Vinci. Po przeciwnej stronie ulicy natomiast stał jakiś niewysoki a niepozorny szary budynek, który początkowo porównałem do jakiejś ładnej, ale niezbyt zadbanej łódzkiej kamienicy. Moi drodzy, to była siedziba artystycznej instytucji, w której wystąpienie do ukoronowanie albo odskocznia do startu na szczyty kariery każdej śpiewaczki i każdego śpiewaka operowego. To była słynna na świat cały La Scala. No cóż, żeby dostać się na przedstawienie operowe w tym szarym budynku, trzeba zamówić bilety z wyprzedzeniem kilku miesięcy, a przy tym wydać niemało pieniędzy. Nawet o tym nie marzyliśmy. Do samego muzeum La Scali też nie weszliśmy, a to z tego względu, że w okresie letnim było zamkniete. Dlatego przeszliśmy na drugą stronę ulicy, przeczytaliśmy repertuar w skromnej szklanej gablocie i poszliśmy dalej.
Faktycznie proponowane przedstawienia to były przede wszystkim operowe evergreeny, które się wystawia na całym świecie nieprzerwanie do 200 lat (Rossini, Verdi, Puccini i inni giganci gatunku), ale było chyba też kilka oper współczesnych. Często się zresztą zastanawiam jak ci nowsi kompozytorzy operowi mogą się przebić ze swoją twó9rczością, skoro zdecydowana większość muzyków cały czas wykonuje przede wszystkim te klasyki sprzed grubo ponad stu lat. To samo zresztą jest z muzyką klasyczną. Z drugiej strony jednak dlaczego mielibyśmy przestać słuchać tych sprawdzonych i faktycznie pięknych utworów? Dylematy, dylematy…
Il Duomo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz