Ktoś, kto czyta moje opisy poszczególnych dni naszych wakacji we Włoszech, mógłby pomyśleć, że właściwie te nasze wieczory były koszmarne z powodu niesnasek, jakie wywiązywały się między niektórymi z nas. Otóż mimo tego, że czasami przy wieczornym posiłku dochodziło do sytuacji na pograniczu kłótni, albo że ktoś strzelał focha i obrażał się na cały świat, w ani jednym momencie nie mieliśmy poczucia, że marnujemy czas letniego wypoczynku. Po prostu znamy się wszyscy od 35 lat i wszystko już przerabialiśmy. Jeszcze nie tak dawno nie było wakacji, żebym to ja przez dzień (w porywach do trzech) nie okazywał oznak frustracji i wściekłości na cały świat. Z wiekiem trochę mi przeszło, ale doskonale rozumiem, że niektórym jeszcze nie. Znamy się więc na tyle dobrze, że bierzemy z góry poprawkę na wszystkie nasze zachowania i potrafimy nad nimi przejść do porządku dziennego. Doskonale też rozumiemy, że człowiek, który okazuje swój zły humor, tak naprawdę sam cierpi najbardziej, ponieważ my nie dajemy się wciągnąć w jego nastrój.
W środę rano, 11 sierpnia, po śniadaniu i kawie udaliśmy się na parking. Jarek, który prawdopodobnie ma jakiś rodzaj ADHD i od rana po kilka razy potrafi się przejść z kwatery do samochodu i z powrotem, nie inaczej zachowywał się i tego ranka. Tak na marginesie, podejrzewam, że jego złość na Jolę wzięła się m.in. z tego, że publicznie kilkakrotnie krytykowała tę jego nie do końca produktywną aktywność. Tymczasem, kiedy spacerowym krokiem zbliżaliśmy się we czwórkę do samochodu (tzn. Jola, Agnieszka, ja i Joanna, która tym razem wybrała się z nami, bo Maciek ruszył nad Iseo autobusem na samotną wędrówkę), Jarek już kręcił się wokół niego. Dziewczyny zaczęły się zastanawiać, czy siądzie za kierownicą, czy też spełni swoją wczorajszą groźbę. Kiedy byliśmy już na parkingu Jarek zajął miejsce pasażera za siedzeniem kierowcy. Wszyscy udaliśmy, że wszystko przebiega normalnie. Ja usiadłem jak zwykle na prawym przednim siedzeniu, zaś Jola i Joanna z tyłu, obok Jarka. Agnieszka, jak gdyby nigdy nic, zajęła miejsce za kierownicą. Jarek już wcześniej nastawił GPS, więc po chwili ruszyliśmy do miejscowości Iseo nad jeziorem o tej samej nazwie.
Po przejechaniu satelit Brescii znaleźliśmy się wśród krajobrazu górskiego Alp Lombardzkich, co od razu przywodziło mi na myśl najlepsze wspomnienia wakacyjne. Wspominając swoje dzieciństwo, przypominam sobie jak prawie wszystkie koleżanki i koledzy z mojej klasy w podstawówce na pierwszej lekcji po wakacjach, na pytanie wychowawczyni, gdzie je spędziliśmy, odpowiadali „nad morzem”, „w górach”. Ja jeździłem z rodzicami na wieś do dziadków w Kieleckie (dziś Świętokrzyskie). Niemniej, nad morzem po raz pierwszy byłem na wakacjach po ósmej klasie, w lipcu i potem też w sierpniu 1980 r., natomiast w Beskidzie Śląskim byłem już w klasie III, na wycieczce rodzinnej z Cieszyna – zwiedziliśmy wtedy Ustroń-Polanę i Wisłę. W ten sposób moje górskie skojarzenia z wakacjami są o wiele starsze, niż morskie. Kiedy zaś pobraliśmy się z Agnieszką, moje górskie wyjazdy uległy znacznej intensyfikacji, ponieważ moja żona była wtedy już doświadczoną turystką górską, a wzięło się to z tego, że często wyjeżdżała na wędrówki z grupą kierowaną przez Jarka Janickiego, który w latach studenckich był szefem studenckiego klubu turystycznego. Po naszych ślubach, tzn. Jarka z Jolą i moim z Agnieszką, nadal wyjeżdżaliśmy z Jarkiem, a także z Jolą i Jarkiem, co pokazuje, że nasze wspólne podróże mają naprawdę długą tradycję. Dlatego zawsze na widok gór, np. kiedy jedziemy na południe Polski i za Częstochową zbliżamy się do horyzontu, na którym zarysowują się grzbiety Beskidów, od razu rośnie nam serce, bo wiemy, że to już naprawdę wakacje.
Przyjechawszy nad jezioro skierowaliśmy się w kierunku centrum miejscowości Iseo. Zobaczywszy parking z wieloma pustymi miejscami, w dodatku bez żadnej notatki o płatności, Agnieszka zdecydowała tam stanąć. Do centrum miasteczka mieliśmy się dostać piechotą, co w naszym przypadku nie jest żadnym utrudnieniem, bo w pieszych wędrówkach jesteśmy zaprawieni. Po przyjrzeniu się płotowi i bramie, przed którymi rozciągał się nasz parking, zrozumieliśmy, że był on przeznaczony dla tych, którzy przyjeżdżali na miejscowy cmentarz. Ponieważ jednak był niemal pusty, nie mieliśmy skrupułów zostawiając samochód właśnie tam.
Do „centrum”, które wg nas stanowił bulwar nad samym jeziorem doszliśmy w jakieś 15 minut. Na gładkiej tafli wody uwagę przyciągała wyspa Monte Isola. Tam właśnie wybrał się tego dnia Maciek. Pojechał autobusem, a na wyspę przeprawił się jednym z promów, jakie odpływały z nadbrzeżnych miejscowości. Idąc bulwarem mijaliśmy kolorowe rzeźby warzyw i owoców – gruszek, bananów itd. Doszliśmy do miejsca, które nazwałem „lawendowym zakątkiem”, ponieważ oprócz straganów, na których sprzedawano produkty (kosmetyki) z lawendy, było ono też ozdobione kwieciem lawendy, a obok jednego ze stanowisk przygotowano lawendową oprawę dla tych, którzy chcieli sobie na jej tle zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Od razu pomyślałem sobie o Oldze, córce Bożeny i Sławka T., która na Facebooku jest znana jako Olga-Lawendowa Dziewczynka. Zrobiliśmy sobie więc tam zdjęcia i od razu umieściłem je tam z dedykacją dla małej Oli.
To, co może nas nie zdziwiło, ale jednak wydało się niezbyt naturalne, to fakt, że na całej długości naszego spaceru nie spotkaliśmy ani jednej plaży, ani też żadnego kąpieliska. Owszem, ludzie pływali, ale w łódkach, na jachtach, w kajakach, promami, ale nie wpław. Zdecydowaliśmy pójść nieco dalej w głąb zabudowań. Miasteczko Iseo posiada kilka zabytków, tylko że my się specjalnie na ich zwiedzanie nie szykowaliśmy, ponieważ wyszliśmy z założenia, że wyjazd nad jezioro, to wyjazd typowo rekreacyjny, a nie zabytkoznawczy. Kiedy później zacząłem czytać o Iseo w internecie, zacząłem nieco żałować, że np. nie zobaczyliśmy średniowiecznego zamku Oldofredi, ale z drugiej strony, widać ze zdjęć w internecie, że zamek ten uległ rozmaitym modyfikacjom – m.in. wstawiono doń ogromne szyby okienne, których w średniowieczu z pewnością nie było. No cóż, tak sobie to racjonalizuję, ale tak naprawdę pluję sobie w brodę, że nie zrobiliśmy dosłownie pięćdziesięciu kroków w bok, żeby ten zamek zobaczyć.
Niemniej nie była to wycieczka stracona jeśli chodzi o podziwianie zabytkowych gmachów, bo oto dotarliśmy do bardzo ciekawego kościoła. Historia la Pieve di sant'Andrea sięga przełomu V i VI wieku, choć jej wnętrze to wynik renowacji z XIX wieku. Weszliśmy też do wnętrza robiącego wrażenie raczej zaniedbanej ruiny kaplicy, niż samodzielnego kościoła. Zresztą samodzielny chyba nigdy nie był zważywszy na sąsiedztwo dużego kościoła św. Andrzeja. Tak, czy inaczej świątynka pod wezwaniem św. Sylwestra (San’Silverstro), pochodząca prawdopodobnie z XIII wieku, służyła przez jakiś czas jako kościół Konfraterni Dyscyplinariuszy (Biczowników?) Świętego Krzyża (la Confraternita dei Disciplini dalla Santa Croce), ale już w wieku XIX została przerobiona na warsztat. W 1985 roku rozpoczęto jakieś prace renowacyjne ścian wnętrza kościółka św. Sylwestra. Przyznać jednak należy, że obecnie nie wygląda na to, żeby ktoś bardzo dbał o to miejsce. Być może jestem niesprawiedliwy, ale takie jest moje subiektywne wrażenie.
Wróciwszy spomiędzy zabudowań miasteczka na bulwar powolnym spacerem wróciliśmy na nasz parking przy cmentarzu. Najwyraźniej Jarkowi przeszedł foch, bowiem w międzyczasie zaczął się zachowywać zupełnie normalnie, a nawet widać było, że powróciło mu poczucie humoru. Najlepszą oznaką tego stanu rzeczy było jednak to, że zdecydował się wziąć kluczyki do swojego samochodu od Agnieszki i dalej już poprowadzić go samemu.
Postanowiliśmy się udać do Sulzano, miejscowości bliżej Monte Isola, gdzie liczyliśmy, że zjemy pranzo. Najpierw Jarek zatrzymał się na parkingu nad jeziorem, gdzie znalazł wolne miejsce, tyle że do Sulzano dzieliła nas odległość ok. 2 kilometrów, którą trzeba byłoby przebyć pieszo dość wąską, a przy tym ruchliwą szosą bez pobocza. Zdecydowaliśmy się pojechać bliżej terenu zabudowanego. Patrzyłem w międzyczasie na mapy Google w poszukiwaniu parkingu, kiedy zjechaliśmy z szosy, a mówiąc ściślej wjechaliśmy pod górę po jej prawej stronie, żeby się zagłębić w uliczki, przy jednej z których miał być parking, niestety nie znaleźliśmy ani jednego wolnego miejsca. Już wiedzieliśmy, że żółte pasy na asfalcie oznaczały miejsca dla lokalnych właścicieli samochodów, niebieskie miejsce płatne, a białe parking darmowy. Niestety nie było żadnych wolnych. Ponieważ google pokazywał następny parking dopiero kilka kilometrów dalej, postanowiliśmy opuścić Sulzano i poszukać posiłku gdzie indziej.
Niestety nasz plan znalezienia knajpki z wolnymi miejscami parkingowymi po drodze spełzł na niczym, ponieważ na wszystkich stały już samochody. Postanowiliśmy jechać dalej. Kierując się mapami google zasugerowałem, żebyśmy się zatrzymali w pewnym miejscu, gdzie nad jeziorem znajdował się kemping, zaś na nim zaznaczono miejsce, gdzie można coś zjeść. Jezioro mieliśmy cały czas po naszej lewej, zaś kiedy dojechaliśmy do owego kempingu po prawej stronie zobaczyliśmy parking z mnóstwem wolnych miejsc. Serca nasze zaczęła już przepełniać radość na myśl o południowym posiłku, który wreszcie zjemy we Włoszech o właściwym czasie. Przeszedłszy na drugą stronę jezdni dotarliśmy do miejsca, które wyglądało na coś w rodzaju baru, czy też restauracji. Podeszliśmy bliżej, ale zobaczyliśmy, że nikogo tam nie ma. Zauważyliśmy natomiast nieco w głębi, niejako w podwórku między knajpką a chyba prywatnym domem jej właścicieli suto zastawiony stół, gdzie siedziała chyba właśnie rodzina prowadząca tę gastronomię. Jedna z pań wytłumaczyła nam, że ich biznes pracuje do 10.00 rano, a potem otwiera się dopiero o 19.00. To był cios w samo serce, a raczej w żołądek, czy też splot słoneczny. Jak to? Jesteśmy wreszcie ok. 13.00 w miejscu, gdzie Włosi serwują jedzenie, i też na próżno? Punkt gastronomiczny nastawiony prawdopodobnie na turystów z pola namiotowego, serwował tylko śniadania (colazioni) i kolacje (cene). Pranzo zostało zupełnie zlekceważone!
Jarek zaproponował, że skoro już zajechaliśmy tak daleko, to objedźmy całe jezioro, a jak będziemy mieli szczęście, to po drodze może jednak znajdziemy jakiś lokal gastronomiczny, przed którym będzie gdzie zaparkować. To ostatnie powiedział bez wielkiej nadziei w głosie, a i my taką nadzieję przestaliśmy już żywić. Niemniej wycieczka krajoznawcza wokół Iseo wydawała się dobrym pomysłem, ponieważ alpejsko-wodne widoki były naprawdę zachwycające.
Przejechaliśmy więc przez San Marasino, Marone, Pisogne, przejeżdżaliśmy przez niewielkie tunele i pod zabezpieczeniami chroniącymi szosę przed ewentualnymi spadającymi skałami, cały czas mając jezioro i wyspę Monte Isola po lewej stronie. Za Lovere zatrzymaliśmy się na kilka minut i wysiedliśmy z samochodu. Nie było to żadne miejsce, gdzie coś by sprzedawano do jedzenia. Była to raczej pustka. Chcieliśmy jednak rozprostować kości po długim siedzeniu w samochodzie. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej. W ten sposób dotarliśmy z powrotem do Iseo. Zanim to jednak nastąpiło, dostrzegliśmy po naszej prawej otwartą restaurację z mnóstwem pustych miejsc parkingowych. Było kilka minut po 15.00. Przy stolikach siedzieli ludzie zajęci konsumpcją swoich dań obiadowych, ale nie zdecydowaliśmy się jeszcze siadać. Podszedłem bliżej do grupy obsługi restauracji. Jedna z kelnerek przywitała mnie energicznym, ale od razu wiedziałem, że nie zwiastującym niczego dobrego „buongiorno!” Spytałem, czy „aperto”, na co pani odpowiedziała, że „chiuso” i nasze błagania nic nie pomogą. Pora pranzo właśnie minęła kilka minut temu i nic tu do jedzenia aż do wieczora nie dostaniemy. „Italia!” wykrzyknąłem z gorzkim sarkazmem, odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę samochodu.
Przejechaliśmy przez Iseo, potem malowniczą szosą pod skałami, która przeszła w równie malowniczą drogę, z której podziwialiśmy zielone wzgórza z mieniącymi się w słońcu kościołami i alejami z rzędami cyprysów po obu stronach. Ponieważ Iseo nie leży daleko od Bovezzo, wkrótce już byliśmy na kwaterze, tyle że najpierw zajechaliśmy tradycyjnie już do Benneta. Przy wejściu do tych delikatesów znajduje się niewielki punkt gastronomiczny, gdzie serwują piadiny z różnym nadzieniem. O istnieniu włoskiego płaskiego placka przypominającego trochę bliskowschodnią pitę, albo meksykańską tortillę, tyle, że z nieco innego ciasta, dowiedziałem się dosłownie kilka tygodni przed naszym wyjazdem do Włoch. Nie oszukujmy się, większość nas w Polsce wyobraża sobie włoską kuchnię jako nieustanną defiladę zmieniających się różnych rodzajów pasty i pizzy. Tymczasem niewiele w Polsce wiemy o daniach drugich (secondi piatti), a praktycznie nic o przebogatych wariacjach kuchni lokalnych.
Ponieważ uparłem się, ze muszę zjeść nietanią (ok. 7 euro, co przy wielkości porcji faktycznie nie było ceną niską) piadinę nadzianą szynką, serem i czymś jeszcze, złożyłem zamówienie i usiadłem przy stoliku. Agnieszka i Janiccy udali się do stanowiska garmażeryjnego z produktami do podgrzania w domu i tam sobie coś kupili. Ja natomiast po długim czekaniu, bo w międzyczasie, musiałem zmienić nadzienie piadiny, gdyż poinformowano mnie, że nie ma jakiegoś jednego składnika do mojego pierwotnego zamówienia, dostałem swój południowy posiłek. Uczciwie zwrócono mi różnicę w cenie wynoszącą równo jedno euro, ale musiałem znowu swoje odczekać. Nie była to porcja imponująca, ale mój głód został zaspokojony. Pod względem smakowym nie było to jakieś doświadczenie rozkoszy podniebienia, ale było całkiem smaczne.
Po powrocie do domu Sylwii, stwierdziliśmy, że skoro nie udało nam się wejść do wody jeziora Iseo, to teraz skorzystamy z basenu w ogrodzie. Można powiedzieć, że basen po powrocie z naszych objazdów stał się naszym stałym rytuałem. Po długiej jeździe samochodem i długich jednak marszach po miastach Lombardii najczęściej w prawie czterdziestostopniowym upale, taka kąpiel w przyjemnej wodzie przywracała nam siły i zdrowie.
Innym punktem dnia podczas naszych wakacji w Bovezzo były krótkie pogawędki z Sylwią. Krótkie, ponieważ, jak już wspomniałem, Sylwia jest osobą niezwykle energiczną i pracowitą, więc momenty, w których by przystanęła lub usiadła w celach relaksacyjnych były raczej krótkie i rzadkie. Inna sprawa, że udawało nam się z nią porozmawiać w czasie, kiedy równocześnie coś robiła w ogrodzie.
Z takich rozmów dowiedzieliśmy się np., że prowadzenie samodzielnej działalności gospodarczej we Włoszech to naprawdę ciężka przeprawa i, o dziwo, włoska biurokracja tak bardzo lubi rzucać przedsiębiorcom kłody pod nogi, że analogiczna rzeczywistość w Polsce wygląda jak raj dla małego biznesu. Jak się okazuje, we Włoszech sprawy pozwoleń i koncesji ciągną się czasem latami.
Sylwia chodzi też na intensywny kurs języka włoskiego dla cudzoziemców. Przy okazji dowiedzieliśmy się kilku rzeczy o imigrantach/uchodźcach, w wielkiej liczbie przybywających do Italii. Miejscowa ludność, o której trudno powiedzieć, że jest do cudzoziemców nastawiona tak wrogo jak Polacy, przestaje być otwarta na nowych przybyszów. Oczywiste są trudności z zatrudnieniem. Niektórzy imigranci są nie tylko roszczeniowi, ale próbują narzucać (i często z sukcesem) swoje zasady wszystkim dookoła. Np. na wyżej wspomnianym kursie, grupa muzułmanów podczas ramadanu zażądała skrócenia zajęć o prawie 2 godziny, ponieważ nadchodził wieczór i oni już mogli zgodnie z zasadami postu, już coś zjeść. Dla nich ta pora posiłku była bardzo ważna, co jeszcze nie jest niczym dziwnym po całym dniu nie tylko niejedzenia ale również nie przyjmowania napojów. W związku z tym reszta grupy stwierdziła, że niech oni się zwalniają z tych końcowych godzin i sobie idą jeść, a reszta chce zostać i korzystać z lekcji włoskiego. Na to muzułmanie podnieśli wrzask, że to byłoby wobec nich niesprawiedliwe, ponieważ w takim przypadku oni by na tym tracili. Pozostali uczestnicy kursu na to, że to oni nie chcą tracić godzin, za które rząd Republiki Włoskiej płaci lektorom. Ponieważ lektorzy i w ogóle mało kto chce się narazić na zarzut ksenofobii czy rasizmu, muzułmanom najczęściej się ustępuje, co wzbudza frustrację wśród imigrantów innego pochodzenia, ale także wśród samych Włochów.
Przy kolacji Maciek opowiedział nam o tym, jak przeprawił się promem z Sulzano na Monte Isola, a tam wspiął się na górę aż do kościoła na szczycie, który my widzieliśmy z drugiego brzegu jeziora. Tego wieczoru długo nie posiedziałem w towarzystwie. Poszedłem poczytać do naszego pokoju, po czym zasnąłem. Następnego dnia czekała nas ekscytująca wycieczka po Mediolanie, po którym obiecała nas oprowadzić Ania Kloza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz