wtorek, 5 października 2021

Brescia, czyli dzień czwarty naszej podróży, a trzeci w Italii (część II)

Sposób, w jaki ludzki mózg organizuje sobie przestrzeń, nie przestaje mnie zadziwiać. Oto bowiem restauracja, w której zjedliśmy pranzo w czasie naszej wycieczki do Brescii, znajduje się mniej więcej na rogu (no może nie na samym rogu, ale bardzo blisko) Piazza della Loggia i Largo Formentone. Siedzieliśmy przy stoliku na świeżym powietrzu a przede mną i Agnieszką (w przypadku Joli i Jarka było to za ich plecami) stał duży budynek zwany Palazzo della Loggia. Przy spożywaniu naszego posiłku tak mi się wbił w świadomość jego duży rozmiar i wysokie łuki podcieni, że kiedy potem oglądałem zdjęcia z tego placu, na których ów budynek widać było tylko z daleka, w ogóle nie skojarzyłem go z tym miejscem, gdzie jedliśmy. Lekka zmiana perspektywy, a więc pozorna zmiana wielkości obiektu, potrafi dokonać poważnego spustoszenia w umyśle!

Tak, czy inaczej, na południowy posiłek zamówiłem sobie risotto ai funghi porcini, Agnieszka lasagne, Jola to samo co ja, a Jarek jak zwykle pizzę. Z wyglądu moje risotto nie było zbyt imponujące. Prawdziwków nie było łatwo doszukać się w ryżu, ale nieco grzybowego smaku w nim było. No i było też trochę cremoso, choć uważam, że kiedy sam robię risotto, wychodzi bardziej cremoso. Niemniej wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni z dwóch powodów, a mianowicie że cokolwiek zjedliśmy, a byliśmy już głodni, oraz że tym razem nie spóźniliśmy się na porę pranzo i że nikt nas z knajpy nie wyprosił, ani nie odesłał z kwitkiem. A zresztą to jedzenie nie było wcale takie złe. Jadaliśmy lepsze, ale to też nam raczej smakowało.



 

Po skończonym posiłku udaliśmy się na moment do cienia, jaki dawała przestrzeń za kolumnami Palazzo della Loggia, kiedy okazało się, że Jarek musiał wrócić do naszej restauracji, ponieważ na stoliku zostawił był przewodnik. Kelnerki zdążyły go już zabrać ze stolika, ale kiedy tylko zobaczyły Jarka, jedna od razu z uśmiechem spytała „il livro?” i wręczyła mu nieopatrznie zostawioną książkę.

Teraz już na pewno mieliśmy iść do Pinakoteki. Idąc Via X Giornate (chyba chodzi o 10 dni austriackiego oblężenia z 1849) zauważyliśmy rzeźbę nosorożca wiszącą na dziedzińcu gmachu przez który można było przejść na Piazza Victoria, czyli ten plac w stylu faszystowskim, przez który przechodziliśmy rano od drugiej strony. Ruszyliśmy jednak dalej, żeby skręcić w Corso Giuseppe Zanardelli, minąć Teatro Grande i iść dalej w kierunku naszej galerii obrazów, kiedy moje towarzystwo dostrzegło lodziarnię na Via Mazzini. A wiadomo, że jak Włochy, to lodów trzeba spróbować koniecznie. Czy to dlatego, że byłem po risotto, czy też nagle przestraszyłem się, żeby nie podbijać sobie poziomu glukozy we krwi, tym razem lodów sobie odmówiłem, ale pozostała trójka po chwili rozkoszowała się waflowymi stożkami wprost ociekającymi (choć na szczęście nie dosłownie) pysznymi gelati. Lodów wtedy nie jadłem, ale za to bezbłędnie zapamiętałem drogę do tej lodziarni i dzięki temu następnym razem trafiliśmy tam bez problemu. 
















 

Pinakoteka powstała w 1851 r. na bazie kolekcji hrabiego Paolo Tosio, którą później, w 1884 r., uzupełnił zbiór obrazów hrabiego Leopardo Martinengo da Barco. Szczerze mówiąc nigdy wcześniej o tym muzeum nie słyszałem, a i to, co wyczytałem w przewodnikach nie było jako bardzo zachęcające. „Tylko” dwa czy trzy „Rafaele”, a reszta to jacyś nieznani artyści. Oj, po raz kolejny złapałem się, że jestem jak wielu takich, których sam krytykuję, a mianowicie takich, którzy nie dają szansy komuś mniej znanemu, bo ktoś kiedyś uznał innych za lepszych, wspanialszych, doskonalszych. Tymczasem renesansowe Włochy to miejsce, gdzie jak nigdzie indziej w tym czasie rozkwitły malarstwo, rzeźba, architektura i sztuka w ogóle. Ogólny jej poziom był tak wysoki, że nie ma się co dziwić, że ci, których uznano za gigantów (czyli np. trójcę da Vinci, Buonarotti i Sanzio), faktycznie nimi byli, bo też wyrośli na konkurencji z naprawdę świetnymi artystami.

Tymczasem Jola z Jarkiem zostali w niewielkim parku przed budynkiem Pinakoteki, Agnieszka i ja weszliśmy do wewnątrz. Okazało się właśnie wtedy, że ten żółty „bilet”, który dostałem w Informacji Turystycznej, to był tylko papier, który mnie upoważnił do otrzymania właściwego biletu. Spytałem o kierunek zwiedzania, pani mi go wskazała, więc od razu chcieliśmy wchodzić po schodach oglądać obrazy, kiedy okazało się, że wcale tak nie możemy zrobić, tylko musimy poczekać na pracownicę muzeum, która z nami pójdzie. Zresztą w międzyczasie zebrało się więcej chętnych. Zacząłem mieć nadzieję, że przydzielona nam przez muzeum pani będzie przewodniczką i że choć mój włoski jest bardzo początkujący, coś tam jednak zrozumiem. Okazało się jednak, że nie była to żadna przewodniczka, ale chyba raczej strażniczka, taka jakie w innych muzeach siedzą w każdej sali na krześle (w niektórych w co drugiej albo co trzeciej sali). Pani tylko pokazywała nam kierunek do kolejnych sal.

W pierwszej z udostępnionych do zwiedzania sal naszą uwagę przyciągnął obraz Antonio Cicognary (o którym nigdy wcześniej nie słyszałem) Św. Jerzy i smok z pierwszej połowy lat 60. XV wieku, a więc jeszcze z epoki średniowiecza, choć w Italii tzw. quattrocento to już była pewna zapowiedź tego, co miało nastąpić sto lat później. Sale z malarstwem i rzeźbą gotycką przeszedłem dość szybko. Choć lubię gotycką architekturę, inne wytwory sztuki tego stylu raczej mi się opatrzyły – takie eksponaty są  praktycznie w każdym polskim muzeum sztuki, są w Berlinie, Londynie, Paryżu, Rzymie, a także w Rumunii. Nie po to jechaliśmy do kolebki renesansu, żeby po raz kolejny oglądać ponure gotyckie krucyfiksy. I chyba tutaj po raz pierwszy pani z muzeum pokazała na czym polegała jej rola, a mianowicie kiedy chcieliśmy pójść szybciej do następnej sali, kazała nam zaczekać i zwolnić. Powiedziała to po włosku, ale doskonale ją zrozumieliśmy. Do dziś się zastanawiam, czy obawiała się, że zechcemy obrabować pinakotekę z cennych dzieł, czy też że chcemy je celowo uszkodzić. Tak czy inaczej, pracownica muzeum pokierowała się wobec nas zasadą ograniczonego zaufania. Tymczasem nasz pochód wzdłuż ścian z obrazami dodatkowo spowalniała para Francuzów, którzy zatrzymywali się przy każdym płótnie, wskazywali na nim palcem pewne fragmenty i głośno w swoim języku omawiali detale dzieła. Na szczęście jakieś cztery sale dalej chyba trochę im się znudziło to wchodzenie w szczegóły, więc analizowali tylko co trzeci obraz, a od czasu do czasu zadawali pani strażniczce pytania.

Kiedy dotarliśmy wreszcie do sztuki renesansowej musieliśmy przejść jednak przez kilka pomieszczeń, zanim trafiliśmy do tego, gdzie wyeksponowano dwa obrazy Raffaello Sanzio, znanego w Polsce bardziej jako Rafael Santi, albo po prostu Rafael, a mianowicie Anioła i Chrystusa błogosławiącego.

Zawsze kiedy myślę o renesansowym malarstwie przychodzi mi do głowy uproszczenie, jakim karmi się młodzież w szkołach, twierdząc, że do czasów francuskich impresjonistów panowało malarstwo realistyczne. Dopiero wynalazek fotografii sprawił, że malarze musieli poszukać sobie innej roli niż „jedynie” tych, którzy przedstawiają rzeczywistość. Można zaryzykować twierdzenie, że artyści średniowieczni chcieli taką rzeczywistość odtwarzać, ale po prostu mieli zbyt słabe umiejętności, albo zbyt mocno czuli się zobowiązani do trzymania się obowiązującego kanonu środków artystycznych (takiego jaki do dziś panuje przy pisaniu prawosławnych ikon). W renesansie tak już jednak nie było. Odkryto perspektywę, studiowano i poznawano anatomię człowieka. Nauczono się stosowania właściwych proporcji. Wszystko to prawda, ale czy po to, żeby odtwarzać otaczającą rzeczywistość? Mam na myśli nie tylko kompozycje elementów, które nigdy nie mogłyby współzaistnieć, np. starożytni święci na tle budynków współczesnych autorom obrazów. Watykańska Szkoła ateńska Rafaela przedstawia scenę, która gromadzi plejadę największych znanych wówczas filozofów, którzy przecież żyli w różnych czasach i spotkać się w jednym miejscu nie mogli. To wszystko to jedno. Mnie chodzi jednak i o to, że sama stylistyka postaci, kolory, rysy twarzy i tym podobne detale, często też były dalekie od rzeczywistości. Postaci Rafaela są przez niektórych uważane za przesłodzone. Pewnie dlatego grupa dziewiętnastowiecznych artystów angielskich zapragnęła wrócić do wczesnorenesansowej sztuki jako bardziej szczerej i naturalnej niż dzieła Rafaela i jego następców. Bractwo Prerafaelitów samo również jednak dalekie było od faktycznego realizmu. Malarstwo tak naprawdę nigdy nie pełniło roli fotografii. Nawet bowiem jeśli próbuje oddać rzeczywistość, każdy artysta dokona swoistego przekształcenia owej rzeczywistości, które dla widza może wydać się olśniewające, ale realne w żaden sposób nie jest. Co tu dużo gadać, sztuka jest z definicji sztuczna, art is artificial.

Po drodze na własny użytek „odkryłem” malarzy, o których nigdy nie słyszałem, z których moją szczególną uwagę zwrócił w pierwszych salach Vincenzo Foppa, a w kolejnych Alessandro Bovincino znany jako Moretto. „Znany” oczywiście w kręgach koneserów renesansowej sztuki, bo mnie do dnia tej wizyty w bresciańskiej galerii znany oczywiście nie był.

W kolejnych salach mogliśmy zobaczyć jak sztuka renesansowa przechodziła w dość makabryczny manieryzm, z którego później wyłoni się barok. Uczyłem się o manieryzmie na zajęciach z historii sztuki na studiach historycznych i zdawałem sobie sprawę, że artyści tego nurtu chcieli szokować widza (tak, szokowanie widza to nie jest wymysł dwudziestowieczny), ale eksponaty w Pinakotece Tosio Martinengo szokowały wyjątkowo.

W jednym z ostatnich pomieszczeń chciałem przejść do kolejnej sali, w której wisiały obrazy, ale wejście do niej było odgrodzone kolorowym sznurem. Tam wejść nie było nam wolno. Mnie jednak bardzo zaintrygował obraz, który tam dostrzegłem, a mianowicie portret postaci zbudowanej z owoców i warzyw (znowu wyprzedzenie epoki – manieryzm a już surrealizm). Wiedziałem, że tak malował Giuseppe Arcimboldo. Źródło mojej wiedzy, jak w wielu zresztą przypadkach, nie jest wcale związane ze studiowaniem albumów czy książek o historii sztuki. Otóż na okładce pierwszej powieści, jaką wydał Andrzej Bart, a mianowicie Rien ne va plus, w łódzkim wydawnictwie mojego nieżyjącego już kolegi, Jacka Wdzięczaka, był właśnie obraz Arcimbolda (do dziś mam egzemplarz książki z autografem autora).

Zaintrygowany postacią z owoców i warzyw poszperałem trochę w książkach (internetu nie było, bo to były lata 80. XX w.) i w ten sposób ten włoski manierysta zaistniał w mojej świadomości. Tym bardziej mocniej zabiło mi serce, kiedy zobaczyłem w „zakazanej sali” płótno wyglądające jak jego dzieło. Dziarskim krokiem skierowałem się ku pani strażniczce eksponatów, by zadać jej pytanie, czy nie mylęż się tusząc, iż Arcimboldo to jest, kiedy dokładnie z tym samym pytaniem pospieszyła do niej para Francuzów szpanujących na ekspertów. Z żalem muszę przyznać, że ich włoski, a zwłaszcza faceta, był dużo lepszy od mojego, ale odpowiedź jednak zrozumiałem. Otóż pani z muzeum kategorycznie stwierdziła, że Pinakoteka nie posiada żadnych obrazów Arcimboldo, natomiast to, co za niego bierzemy to…. I tutaj padło nazwisko, którego niestety nie zapamiętałem i do tej pory pluję sobie z tego powodu w brodę, bo malowanie postaci złożonych z owoców i warzyw to do dziś nie jest jakiś bardzo powszechny sposób na przedstawianie ludzi. Przejrzałem w internecie opisy obrazów w poszczególnych salach bresciańskiego muzeum i na nic, co Arcimbolda przypomina, nie trafiłem. Będę musiał jeszcze trochę poszukać. 


 


























































Agnieszka spytała panią, czy sala w której się znajdowaliśmy jest już salą ostatnią, a uzyskawszy odpowiedź pozytywną, pociągnęła mnie do wyjścia. Podczas gdy my wędrowaliśmy po klimatyzowanych wnętrzach Pinakoteki Tosio Martinengo, Jola i Jarek cierpieli w sierpniowym włoskim upale. Kiedy więc do nich dołączyliśmy, ruszyliśmy w stronę dworca kolejowego, żeby tam wsiąść do metra. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z tego, że w drogę powrotną o wiele lepiej było nam się wybrać z przystanku Vittoria, który był bliżej naszej ówczesnej pozycji.

Gdybyśmy jednak zdecydowali się wsiąść na tej bliższej stacji, ominęłyby nas dwa śmieszne widoki. Mianowicie tuż przed nami, którzy szliśmy dość dziarskim krokiem, jeszcze szybciej szła niska szczupła młoda kobieta o wschodnioazjatyckim typie urody, za którą dreptał maleńki uroczy piesek. Ona ciągnęła walizki i prawie biegła, co jakiś czas oglądając się przywołując swojego pupila, z drugiej strony jakby nie przejmując się faktem, że pozostawał dość daleko za nią. Pieska bowiem intrygowało wszystko dookoła, włącznie z nami. Gdyby niefortunnie zjawił się tam jakiś złodziej piesków, mógłby go sobie wziąć, wetknąć pod pachę i pójść w siną dal, a spiesząca się właścicielka pewnie zauważyłaby to dopiero po jakimś czasie. Jak się okazało, spieszyła się na autobus zabierający pasażerów na lotnisko w Bergamo. Tuż przed samym stanowiskiem owego autobusu, pani pieska odwróciła się, ten do niej podbiegł, wzięła go na ręce i już razem do niego wsiedli.

Tymczasem dotarliśmy na dworzec, przeszliśmy przez niego do zejścia do metra i po chwili znaleźliśmy się na ruchomych schodach pod tablicą z odwróconym do góry nogami napisem „Brescia”. Jak się później dowiedziałem od dr Margherity Jarosińskiej, którą znam tyko z Facebooka, a którą podziwiam za ogromną wiedzę na temat Włoch i jeszcze kilku innych dziedzin, że jest to „rzeźba”. No, powiedziałbym, że to raczej artystyczna instalacja Marcello Malobertiego z 17 grudnia 2015 r. znana jako SubBrixia, która ma upamiętniać Brescię podziemną, tę odkrywaną przez archeologów (Brixia to łacińska nazwa Brescii z czasów rzymskich). 




 

Kiedy zjechaliśmy pod wyżej wspomnianym napisem, zakupiliśmy bilety w automacie. Jarek, który dokonywał operacji, po kolei rozdawał nam bilety. Jola, która stała najbliżej, dostała bilet jako pierwsza i czym prędzej udała się na ruchome schody prowadzące niżej już bezpośrednio na peron. Rzecz w tym, że pospieszyła na peron dla pociągów jadących w kierunku przeciwnym od naszego. Mniej więcej w połowie drogi na dół nasza biedna koleżanka zorientowała się w swojej pomyłce, odwróciła się i zaczęła biec w kierunku przeciwnym do ruchu schodów. Wspięcie się po ruchomych schodach „pod prąd” nie jest zadaniem niemożliwym, ale też wcale nie takim łatwym. Oczywiście w końcu Joli udało się wbiec na górę, żeby razem z nami skierować się na właściwy peron, ale nikt nam nie odbierze tej uciechy jaką mieliśmy z widoku naszej koleżanki, znanej w kręgach oświatowych Płocka i nie tylko nauczycielki renomowanego liceum, próbującej pokonać kolejne stopnie, które jednak przez jakiś czas pokonać się nie dawały. Najbardziej żałuję, że w tym momencie nie przyszło mi do głowy, żeby wyciągnąć telefon i tę scenę nagrać!

Z przystanku Prealpino doszliśmy w upale do Benneta, czyli do wielkich delikatesów w Concesio tam, gdzie mapy google nadal wskazują obecność Auchan. Tam spotkaliśmy Zuzię, która z nami do Brescii nie pojechała, preferując leniwy poranek na kwaterze, oraz Joannę, siostrę Joli, i Maćka, męża Joanny, czyli Joli szwagra. Przylecieli samolotem z Modlina do Bergamo, a z tego ostatniego autobusem do Brescii. Podobnie jak my poprzedniego dnia, byli pod wielkim wrażeniem Sylwii, która niemal natychmiast po wskazaniu im pokoju, w którym mieli nocować – czyli naszego olbrzymiego salonu – zaproponowała im coś do jedzenia. Ponieważ my, Polacy, zawsze musimy się trochę pokrygować przy tego typu propozycjach, Joanna i Maciek też tak jakoś próbowali mówić, że nie chcą robić kłopotu, ale ponieważ Sylwia jest osobą o niespożytej energii i niezwykle robotną, w kilka minut ugotowała im makaron z sosem, za co byli jej szczerze wdzięczni. Później zaś razem z Zuzanną przespacerowali się do sklepu, gdzie się spotkaliśmy.

Ponieważ Jarek jest głównie piwny (czasem winny), nasze panie winne, a Maciek wódczany, przyjąłem jego obecność z zadowoleniem. Wierząc, że moje problemy żołądkowe z dnia poprzedniego były spowodowane winem, doszedłem do wniosku, że dla zdrowia lepiej będzie tego wieczora napić się w dobrej kompanii po prostu czystej wódki. Takiego też zakupu dokonał Maciek, z perspektywą, że następnym razem zrobię to ja.

Maciek to jest postać wymagająca pewnego dodatkowego opisu. Otóż jest to dusza-człowiek, bardzo życzliwy i pomocny, potrafi być świetnym kompanem przy zabawie, ale ma też pewne cechy, które w innych budzą irytację. Po pierwsze uważa za swój obowiązek podtrzymywać konwersację, w związku z czym bez przerwy mówi. Ale po prostu mówi, mówi i mówi. Janiccy i my znamy się już tyle lat, i od tylu lat spędzamy razem wakacje, że nie odczuwamy obowiązku przerywania ciszy, kiedy taka nastąpi, ponieważ w żadnym wypadku nie uważamy jej za kłopotliwą ani krępującą. Po prostu mamy ochotę wspólnie pomilczeć i już. Z Maćkiem tak się nie da. Kolejna, ale związana z poprzednią, sprawa, to to, że Maciek mówi praktycznie wyłącznie o sobie. I tutaj chciałbym być dobrze zrozumiany. Maciek nie jest egoistą, tylko egocentrykiem! Lubi opowiadać o swoich przygodach na różnych wyjazdach brydżowych, i innych sytuacjach, w których sobie świetnie poradził tam, gdzie inni mieli z tym problem. Nie jest jednak tak, że jest bezkrytycznym wobec siebie chwalipiętą. Jeżeli czegoś nie umie, to bez owijania w bawełnę się do tego przyznaje i za to go bardzo szanuję. Niemniej, w sytuacjach towarzyskich, Maciej zawłaszcza nie tylko show, ale też konferansjerkę.

Tego dnia Sylwia usiłowała nam dać kilka cennych rad na temat terenu, środków komunikacji itd., na co Maciek co jakiś czas jej przerywał, twierdząc z pewnością siebie, że to są przecież rzeczy oczywiste, a w razie czego to on przecież znajdzie wszystko w mapach google w telefonie. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że nie było to zbyt uprzejme wobec naszej gospodyni.

Wieczorem przy kolacji Maciek również nadawał ton dyskusji, a ja tylko z zaniepokojeniem obserwowałem Jarka, po którym widać było narastającą irytację. Wraz ze spożywanym przez nas alkoholem, elokwencja Maćka ulegała intensyfikacji, ale równocześnie wzrastało zdenerwowanie jego szwagra. W końcu nastąpiło to, na co się zapowiadało. Panowie wymienili kilka nieprzyjemnych wobec siebie nawzajem uwag. Atmosfera skisła, ale jeszcze pół godziny wytrzymaliśmy razem, po czym z ulgą udaliśmy się na spoczynek. W takich sytuacjach zawsze się czuję niekomfortowo, bo lubię tych facetów. Wiem, że każdy nich to w gruncie rzeczy fajny gość, ale po prostu zdarzają się tak zwane sytuacje. 

 

*  *  *

 UWAGA! UWAGA! 

Pytanie do znawców sztuki! (Nie zagadka, bo sam nie znam odpowiedzi, więc jest to poważne pytanie). Jeżeli to nie Arcimboldo to kto jest autorem tego obrazu z "zakazanej sali" (zdjęcie udało mi się zrobić przez uchylone drzwi).

PO EDYCJI: Nieoceniona Margherita Jarosińska i tym razem okazała się ekspertką również w dziedzinie historii sztuki. Dzięki niej wiem już, że autorem tego obrazu jest Antonio Rasio. Jest to alegoria jednej z czterech pór roku, a mianowicie jesieni. Faktycznie w spisie sal Pinakoteki we Włoskiej Wikipedii widnieje nazwisko tego artysty i wymienione są te cztery obrazy, ale w odróżnieniu od innych artystów, nie ma linku do jego biogramu. Praktycznie trudno cokolwiek o nim znaleźć. Intrygujące jest również to, że akurat tej sali nie udostępniono zwiedzającym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz