środa, 28 sierpnia 2024

Genua I (sobota, 20 lipca 2024, do pierwszej kawy)

 


Odwiedzenie Genui od dawna było moim marzeniem. Dawna potężna republika morska, konkurencja dla Wenecji, którą to rywalizację z tą ostatnią jednak przegrała, odgrywała ważną rolę w tę części basenu Morza Śródziemnego. Siedziby ludzkie istniały tu przed podbojem przez Rzymian w 220 r. p.n.e. Ci bowiem podbili lud Ligurów, których, podobnie jak Pelazgów w Grecji, uważa się za pierwotnych mieszkańców tej części Italii. Współczesny język liguryjski (ligure) nie ma jednak nic wspólnego z tym starożytnym ludem, bo jest jednym z języków z rodziny gallo-italskiej (tej samej co lombardzki, piemoncki, romagnolo, czy wenecki), podczas gdy literacki włoski należy do języków dalmatyńsko-italskich. Jak pewnie wiecie, nowoczesna wersja języka Dantego, w niektórych regionach skutecznie wyparła języki lokalne. Sprawę komplikuje jeszcze fakt, że te ostatnie dzielą się na liczne dialekty. Mówi nim ok. 2 milionów mieszkańców Ligurii, ale także wybrzeża Francji i Monako. Najważniejszą rolę odgrywa w nim dialekt genueński. Rzecz w tym, że nie mieliśmy okazji go posłuchać, bo jeśli mieliśmy z kimś rozmawiać, to jednak w standardowym włoskim. 

Zgodnie z planem wymaszerowaliśmy na dworzec kolejowy w Lavagni stosunkowo wcześnie, zakupiliśmy bilety w automacie i udaliśmy się na peron. Pociąg wkrótce nadjechał i po chwili przy równym stukocie kół sunęliśmy w kierunku Genui (po liguryjsku Zena), której włoska nazwa to Genova, w związku z czym nasze panie zaczęły konsekwentnie ją mylić ze szwajcarską Genewą. Po dwudziestym takim lapsusie, odpuściliśmy sobie korektę. 

Po drodze minęliśmy Rapallo, jedno z miasteczek Riwiery Włoskiej, które zasłynęło w historii jako miejsce, gdzie w 1922 roku władze młodej republiki weimarskiej i Rosji sowieckiej podpisały bardzo niebezpieczny dla dopiero co odrodzonego państwa polskiego, ale i w ogóle dla całego porządku ustalonego w Wersalu po I wojnie światowej układ. Zrzekały się wzajemnych roszczeń finansowych, a następnie podpisały aneks o współpracy wojskowej. Cała Europa, oprócz komunistów, potępia bolszewizm, a Niemcy wchodzą z nim w konszachty. Nie przepadam za wnioskami zbyt daleko idącymi, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą anachronizmy, ale ktoś może się jednak pokusić o zaobserwowanie pewnej prawidłowości na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci, niezależnie od ustrojów panujących w obu tych krajach. 

W Rapallo jednak nie wysiedliśmy, bo nie mieliśmy takiego planu. 

Kiedy dotarliśmy do Genui, przed budynkiem dworca nasz wzrok przykuła rzeźba postaci ludzkiej na postumencie. Mężczyzna, najwyraźniej podróżny, kroczył z walizką w kierunku do dworca przeciwnym, ale część jego tułowia po prostu nie istniała: wypełniało ją powietrze. Autorem tej ciekawej koncepcji jest Bruno Catalano, urodzony w Maroku w 1960 roku rzeźbiarz francuski o sycylijskich korzeniach. Jego "podróżników" można spotkać w wielu miastach. Ten przed dworcem w Genui nosi imię Simone. 

Zdefragmentowana postać bardzo nas wszystkich zaintrygowała, więc z marszu cyknąłem jej kilka zdjęć. Jarek, podobnie jak dwóch innych dżentelmenów, postanowił zabrać się do tego profesjonalnie. Wielka międzynarodowa trójca fotografów ustawiła się na wprost rzeźby, twarzami do dworca i... zastygli w oczekiwaniu. Oto bowiem jakaś nieznana nam starsza dama z pieskiem przystanęła centralnie przed pomnikiem, położyła torebkę na postumencie, w celu jej przepakowania. Zupełnie bez pośpiechu wyjęła jej zawartość i z równym jego brakiem poczęła je z powrotem do niej wkładać. Tymczasem mężczyzna stojący w środku Wielkiej Fotograficznej Trójcy, patriarcha i imponującą siwą brodą, odwrócił się do Jarka kiwając głową w porozumiewawczym geście wyrażającym brak zrozumienia dla pani z pieskiem i torebką wymagającą uporządkowania, co nasz kolega odwzajemnił podobnym gestem oznaczającym pełną solidarność z towarzyszem fotograficznej niedoli. W końcu torebka została doprowadzona do porządku, a niczego nieświadoma starsza dama z pieskiem niespiesznie opuściła postument podróżnika, którego autor postanowił nazwać Simone. Trzej panowie dokonali wreszcie niezwykle krótkiej czynności, którą tradycyjnie a kolokwialnie wszyscy znamy jako "pstryknięcie", zaś młodsze pokolenie jako "kliknięcie". 

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, bo kiedy odwróciliśmy się od Simone, naszym oczom ukazała się perspektywa z konstrukcją wyglądającą jak łuk triumfalny. 


 





 

Wielka Trójca Fotograficzna



Dworzec kolejowy Genova Brignole

Po przejściu na drugą stronę ulicy i przedostaniu się przez ciąg przystanków autobusowych znaleźliśmy się na Placu Zwycięstwa, nad którym góruje Arco della Vittoria (Łuk Zwycięstwa), zwany również Pomniekiem  Poległych (Monumento ai Caduti) postawiony w roku 1931 ku czci mieszkańców Genui poległych podczas I wojny światowej. Na rozległym placu minęła nas niewielka grupa osób mówiąca po polsku. Rozdzieliliśmy się, żeby porobić zdjęcia pod różnymi kątami. Wszedłem po schodach pod sam Łuk, zaś kiedy wracałem dostrzegłem, że moje towarzystwo nawiązało kontakt werbalny z grupą rodaków, którą okazała się trójpokoleniowa rodzina z Lublina. Inicjatywa w tej konwersacji należała do seniorki rodu. Jak się później dowiedziałem, rozmowa zaczęła się od jej prośby o zrobienie jej rodzinie zdjęcia na tle Łuku. Kiedy dołączyłem, usłyszałem już tylko podziw dla naszej ekipy z powodu naszego wysokiego stopnia zorganizowania. Oni przylecieli do Genui bez jakiegoś planu. 






Ruszyliśmy dziarskim krokiem, żeby zobaczyć Ponte Monumentale, o którym przeczytaliśmy, że to cud architektury z 1895 roku, dzieło inżyniera Cesarego Gamby i architektów Ronco i Haupta. Żeby do niego dotrzeć, musieliśmy przejść ładny kawałek drogi, w tym spory odcinek Via XX Settembre (20 września 1870 r. wojska zjednoczonych Włoch zajęły Rzym, włączając go w swoje granice i likwidując równocześnie Państwo Kościelne). Ulica ta uświadomiła mi, że Genua to nie jest miasto o charakterze średniowieczno-renesansowym, a nawet nie jest miastem barokowym. Większość wysokich kamienic pochodzi z XIX wieku, przez co ulice Genui przypominają miejscami Berlin lub Piotrkowską w Łodzi. 

Widok słynnego mostu okazał się jednak wielkim rozczarowaniem, bo akurat jest poddawany pracom renowacyjnym, więc całość jest dokładnie pokryta rusztowaniami i folią. Znaleźliśmy za to w jego bezpośrednim sąsiedztwie kawiarenkę, gdzie wypiliśmy naszą pierwszą tego dnia kawę. Jako, że panował ponadtrzydziestostopniowy upał, zamówiliśmy zimne shakerato. Tylko Jola się wyłamała ze swoim cappuccino. 





















niedziela, 18 sierpnia 2024

Lavagna (piątek, 19 lipca 2024)





Pierwsza noc w Lavagni, będącej częścią tzw. Riviery Włoskiej, a konkretnie jej części , czyli Riviery di Levante, dała mi dobry sen i choć obiecaliśmy sobie, że po dwóch dniach wczesnego wstawania, czego wymagały nasze migracje, wreszcie pośpimy sobie dłużej, obudziłem się ok. szóstej i już nie mogłem zasnąć. Postanowiłem więc wykorzystać ten czas, jaki daliśmy sobie na wyspanie się i przygotowanie do spaceru, na poranny marszobieg połączony z rekonesansem terenu. 

Otóż jeszcze w Białymstoku znalazłem wśród lokali gastronomicznych Lavagni Ô Feügo, czyli po liguryjsku "ogień", którego manu wskazywało na specjalności całkiem odmienne od tych z innych części Włoch. Żadnej pizzy, niewiele dań z makaronem, a sporo smażonego mięsa, ryb i... ziemniaków. Wiedziałem, gdzie to jest na mapie, a teraz postanowiłem znaleźć tam drogę w realnym terenie. Nawigacja Google zaproponowała pójście drogą inną, niż główna ulica wzdłuż wybrzeża, którą przyjechaliśmy. Meandrując po krętej Via Tedisio, odchodzącej od Via Tigulo, gdzie mieszkaliśmy za starą kapliczką w kierunku centru, minąłem bramę wiodącą do wielkiego pola campingowego, potem parking na gołej ziemi wśród drzew, ale generalnie ulica ta nie oferuje ciekawych widoków. Dopiero kiedy dotarłem do ścisłego centrum miasteczka, zabudowa zrobiła się zwarta. Przecinały ją zaś tak typowe dla włoskich miast wąskie uliczki.

Moim celem nie było zwiedzanie miasta, więc się nigdzie nie zatrzymywałem, dziarsko maszerując w kierunku Ô Feügo. Na wysokości bazyliki św. Szczepana (S.Stefano) zagłębiłem się w wąskie uliczki wśród starych kamienic. Pomimo wczesnej pory grupy mężczyzn w różnym wieku siedziały już przy stolikach w jednym z kawiarnianych ogródków. Dotarłem też na Via Roma, doszedłem do otwartej księgarni, co mnie zdziwiło niepomiernie, bo było dopiero kilka minut po siódmej, kiedy zorientowałem się, że musiałem ominąć poszukiwaną restaurację. Wróciłem kilka kroków i zobaczyłem napis. Lokal był jeszcze zamknięty, do przecież do pory pranzo było jeszcze daleko. 

Dotarłem do sporego placu, którego cześć zajmowały stragany ze świeżymi warzywami i owocami. Piazza Veneto, bo tak się ów plac nazywał, dotarłem do Corso Vittorio Mazzini (no bo jakie włoskie miasto nie ma ulicy Mazziniego, Garibaldiego, Cavoura, czy Victora Emanuela II?), którą to ulicą dotarłem do dworca kolejowego, a to znaczyło, że również do drogi, wzdłuż plaży wiodącej do Tigullio, czyli części Lavagni, gdzie mieściła się nasza kwatera. 

Tymczasem zrobiło się znowu gorąco, a przez Via Aurelia, czyli ruchliwą ulicę, którą od plaż oddzielały tory kolejowe i promenada, przechodziły co jakiś czas grupki przeważnie starszych osób z plażowym ekwipunkiem. Idąc wzdłuż muru oddzielającego ulicę od torów nie potrafiłem znaleźć przejścia na promenadę, którą widać było ponad nim, ani na plażę. Na szczęście zaobserwowałem dwie wiekowe panie, które nagle "zniknęły" w owym murze. Idąc za nimi wykryłem schody a na ich końcu obskurny tunel który prowadził prosto na plażę, zaś schody z plaży wiodły na promenadę. 

Z mojego marszobiegu zrobił się tylko marsz, bo do tej pory gapiłem się w nawigację w telefonie, więc nie ryzykowałem biegu na nowym terenie. Bieganie po kamienistej plaży tez mi się nie uśmiechało. Przespacerowałem się jeszcze promenadą w stronę dworca i w stronę przeciwną, żeby odkryć, że w pewnym miejscu jest ona zajęta przez zabudowania kawiarniane. Poszukałem więc wyjścia i po chwili znalazłem się na Via Aurelii. 

Po powrocie na kwaterę mogłem już spokojnie służyć za przewodnika po Lavagni. 










































Po śniadaniu wyruszyliśmy już razem zwiedzać Lavagnę. Ponieważ mój opis drogi do centrum, którą przeszedłem nie zachęcił mojego towarzystwa do podążenia nią właśnie, zeszliśmy do Via Aurelia, gdzie wkrótce znaleźliśmy przejście na plażę. Zanim to jednak nastąpiło zaskoczył nas i rozśmieszył widok dość niecodzienny. Otóż mijany przez nas duży plac, prawdopodobnie do kogoś należący, ale strasznie zaniedbany, bo potwornie zarośnięty trawą, przedstawiał sobą widok groteskowy, bo oto te trawy wysokości dorosłego człowieka skrywały trzy samochody osobowe, które ktoś kiedyś tam porzucił. Przez kilka minut snuliśmy fantastyczne a prześmiewcze spekulacje na temat historii tych aut, ale nic logicznego nie przychodziło nam do głowy. Zresztą do dziś nie przychodzi. 



Nie planowaliśmy spędzać na plaży dużo czasu, jako że szliśmy na zwiedzanie centrum, ale było to niejako "zapoznanie z ekspozycją". Po krótkim marszu po kamienisto-żwirowym nabrzeżu weszliśmy na Lungomare, czyli na wspomnianą już promenadę oddzielającą plażę od torów kolejowych. W miejscu, do którego doszliśmy, miejsce dla potencjalnych amatorów joggingu zagradzały lokale gastronomiczne. Jeden z nich nazywał się ZikiPaki (doprawdy nie domyślam się etymologii tej nazwy, ale raczej nie podejrzewam, że wzięła się od pogardliwego i obraźliwego angielskiego określenia Pakistańczyków) i to właśnie w nim postanowiliśmy się zatrzymać na kawę. 





Idąc Lungomare dotarliśmy do dworca kolejowego, gdzie zorientowaliśmy się, że od 2013, jak informował napis na kasie biletowej, ta nie była czynna. Prawdopodobnie Trenitalia postanowiła zaoszczędzić na personelu i na dworcu w Lavagni nie było żadnego ludzkiego personelu (ha, mam nadzieję, że ktoś go jednak sprzątał). Automat do sprzedaży biletów, który znajdował się w sąsiednim pomieszczeniu, z którego bezpośrednio wychodziło się na peron, też nie działał, ale na szczęście aktywny był ten na zewnątrz, od strony miasta. Zaczęliśmy go "rozpracowywać" i generalnie nam się udało. Kolejnego dnia mieliśmy pojechać pociągiem do Genui, więc chcieliśmy się zorientować w cenie biletów i w algorytmie ich zakupu. Zaproponowałem, żeby od razu kupić cztery bilety na jutro, bo była taka możliwość, ale moje towarzystwo zgodnie stwierdziło, że nie. Zdążymy jutro przed samą podróżą. Do tej pory nie umiem zrozumieć tej stanowczości, ale nie drążyłem tematu. Sam jestem człowiekiem, który raczej lubi mieć pewne rzeczy zabezpieczone wcześniej, a kiedy podróżuję środkami transportu publicznego, lubię wyjść wcześniej, żeby się nie spieszyć, a tym bardziej nie spóźnić. Bilety, o ile to możliwe, też lubię mieć już wcześniej, żeby mnie w ostatniej chwili nic nie zaskoczyło. Może to ja jednak jestem jakiś dziwny. 

Ruszyliśmy w kierunku centrum. Na placu naprzeciwko dworca wstąpiliśmy do sklepu typu "1001 drobiazgów", ponieważ Jolę i Agnieszkę przyciągnął widok estetycznych naczyń. Skwapliwie również wsunąłem się do tego sklepu, ponieważ liczyłem, że będzie w nim klimatyzacja. Niestety spotkało mnie rozczarowanie. Po chwili szliśmy już dalej Corso Cavour, czyli drogą, którą wracałem z porannego marszu. Po chwili skręciliśmy, żeby podziwiając po drodze urocze a kolorowe palazza dojść do Piazza Vittorio Veneto z jego pomnikiem poświęconym poległym "za wielkość ojczyzny"! "Za wielkość ojczyzny"! Nie "w obronie ojczyzny", nie za "wolność/niepodległość ojczyzny", ale za jej wielkość! Na szczęście uspokoiły mnie nieco daty -- 1915-1918, a więc chodzi o pierwszą wojnę światową, w której to Włosi zdradzili swoich oficjalnych sojuszników z Trójprzymierza (Niemcy i Austro-Węgry) i wystąpiły przeciwko nim po stronie Ententy (Trójporozumienia, czyli Wielkiej Brytanii, Francji i Rosji). Italia miała w tej wojnie niewielki interes, a na konferencji pokojowej w Wersalu Vittorio Emanuele Orlando nie bardzo był traktowany jako równorzędny partner Davida Lloyd George'a, Georgesa Clemanceau i Woodrowa Wilsona. Mocarstwowa pozycja młodego państwa (istniejącego od 1860 r.) nie była taka pewna, więc Włosi postawili na tych, którzy obiecali ją zbudować ("odbudować", jak mawiali powołując się na tradycję Cesarstwa Rzymskiego), czyli na faszystów. To jednak nastąpiło później, zaś na sam koniec Wielkiej Wojny po serii nie przynoszących chwały porażek, Włosi odnieśli zwycięstwo nad Austriakami pod miejscowością Vittorio Veneto, na której cześć nazwano plac w Lavagni, na którym się właśnie znajdowaliśmy. 

 

Część straganów z warzywami i owocami, wokół których rano trwał wzmożony ruch, teraz się zwijała, albo już się zwinęła. Południowy upał raczej handlowi ulicznemu nie sprzyjał. Te, które się jeszcze nie zamknęły, nie cieszyły się już wielkim zainteresowaniem. Poprowadziłem towarzystwo na Via Roma, ale zanim dotarliśmy do Ô Feügo, Jola z Jarkiem zatrzymali się przed sklepem z lodami. Osobiście lubię, kiedy lody o różnych smakach są wyeksponowane w szybie sklepowej lodówki, natomiast tutaj były przykryte metalowymi pokrywkami, w związku z czym tym razem sobie darowałem sobie skosztowania gelati z tego miejsca. 

Był początek naszej wakacyjnej podróży, więc humor mi dopisywał, dlatego kiedy busker włączył podkład muzyczny i zaczął grać na klarnecie, nie odmówiłem sobie przejścia tanecznym krokiem wąską Via Roma. Bo właściwie dlaczego w życiu nie miałoby czasami być tak jak w musicalach. Czy życie nie byłoby piękniejsze, gdyby ludzi spontanicznie śpiewali i tańczyli na ulicach? 


Przeszliśmy też obok bramy ze stolikami, obok której znajdowało się wejście do Ô Feügo. 

"O, i tu zjemy obiad", zapowiedziałem z dumą w głosie. Tymczasem pora pranzo jeszcze dla nas nie nadeszła, więc poszliśmy dalej, obiecując sobie powrót do tego lokalu.

Wylot Via Roma to widok na bazylikę św. Szczepana. Kiedy we Włoszech widzimy, że kościół jest pod wezwaniem Santo Stefano, to na pewno chodzi o pierwszego chrześcijańskiego męczennika, którego imię spolszczono tuż po chrzcie Mieszka I na Szczepan. Imię to przyszło do nas drugi raz już w wersji Stefan, ale na określenie świętego Stefana, króla Węgier, który we Włoszech raczej nie cieszy się wielkim kultem (hmm, w Polsce raczej też nie). 

Czytając opisy historii włoskich kościołów trafia się w 99% na powtarzający się schemat: "pierwsze ślady kultu chrześcijańskiego w tym miejscu do VI w., a może nawet V, potem zbudowano kościół romański jakoś tak między X a XII wieku, który uległ jakiejś katastrofie (pożar, trzęsienie ziemi, zburzenie przez oblegających wrogów), a następnie w epoce renesansu lub baroku zbudowano obecną świątynię". Nie inaczej rzecz się ma z bazyliką św. Szczepana w Lavagni. Tutaj konkretnie średniowieczna konstrukcja została zniszczona ok. 1100 roku przez wojska genueńskie wraz z wieżą obserwacyjną i zamkiem zbudowanym przy kościele. Inni uważają, że jednak dzieła zniszczenia dopełnił sto lat później cesarz Fryderyk II, ponoć w zemście za ekskomunikę nałożoną przez papieża na rodzinę dotychczasowych dobrodziejów tego miejsca, a mianowicie niejaką rodzinę Fieschi. Nie wnikając w szczegóły dość wspomnieć, że po renowacji w 1611 roku, kościół przebudowano -- i znowu wg powtarzającego się schematu -- w stylu..., tak zgadliście, barokowym! Roboty nad nowym kościołem trwały od roku 1650 do 1702, kiedy to nastąpiła uroczysta konsekracja. Rangę rzymskiej bazyliki mniejszej nadał mu pochodzący z Genui papież Benedykt XVI. 

Wtręty historyczne z datami i nazwiskami wielu pewnie wydają się nudne i niewiele wnoszące, ale przecież za tymi procesami kryją się działania tysięcy ludzi na przestrzeni kilku stuleci! A ludzka praca jest dla mnie zawsze fascynująca. Oczywiście jest proces decyzyjny -- budujemy kościół -- najczęściej podejmowany przez biskupów, w tym przypadku arcybiskupa Genui kardynała Stefan Durazzo, jest praca nad projektem, tutaj Giovanniego Battisty Ghiso, uznanego genueńskiego architekta, choć niektórzy przypisują go Francesco da Novi. I znowu, większości z nas te nazwiska nic nie mówią, a przecież byli to ludzie z krwi i kości, którzy może nie mieli tyle szczęścia, żeby zyskać sławę słynnych artystów renesansu, ale którzy pracowali pewnie przez długi czas, żeby nadać świątyni jej, jak na tamtą epokę, nowoczesny wygląd i oddać potęgę wiary katolickiej. Były też setki robotników, którzy przez pół wieku we włoskich upałach w pocie czoła ten gmach wznosili. Każdy miał swoje życie, dole i niedole, o których nigdy się nie dowiemy. Czytając suche teksty historyczne zawsze lubię sobie wyobrazić właśnie taki cały proces, który zaowocował imponującą świątynią, a który z drugiej strony dla większości z nas pozostaje bez znaczenia. Trochę to smutne, ale z drugiej strony też trudno, żeby było inaczej.


















Zajrzeliśmy jeszcze na taras z boku bazyliki, ale dalej już nie szliśmy. Wróciliśmy po schodach na plac przed nią, a następnie poszliśmy w prawo. Idąc podcieniami minęliśmy kilka restauracyjnych stolików, gdzie jacyś ludzie oddawali się już konsumpcji pranzo, natomiast mężczyzna siedzący samotnie przy stoliku sączył tylko kawę. Poszliśmy dalej, żeby skręcić w lewo i trafić na oratorium Trójcy Najświętszej.

Już podczas naszych poprzednich podróży, np. do Asyżu, trafiliśmy na budynki niczym nie różniące się od dużych kościołów, ale noszących taką właśnie nazwę. Mnie osobiście "oratorium" kojarzy się z salkami do gry w ping-ponga, tudzież szachy i warcaby, przy kościele pod wezwaniem NMP Wspomożenia Wiernych przy ulicy Wodnej w Łodzi. Tak bowiem salezjanie nazywali ten rodzaj klubu dla młodzieży. Praca salezjanów od samego początku miała na celu pracę z młodzieżą ze środowisk robotniczych. Tymczasem pierwotne znaczenie tego wyrazu to miejsce modlitwy ("orare" -- łac. mówić, ale też modlić się). Są to po prostu kościoły niższej rangi, albo większe kaplice, w których normalnie odbywa się katolicki kult, w tym odprawia się msze, ale nie mają rangi kościoła parafialnego. 

Oratorium Trójcy Najświętszej w Lavagni ma również ciekawą historię, bo jego początki sięgają roku 1406, zaś później pozostawało pod opieką konfraterni tercjarzy, czyli świeckich członków zakonu św. Franciszka. Oczywiście w międzyczasie przybywało dzieł sztuki wewnątrz. Natomiast od czasów likwidacji republiki genueńskiej przez Napoleona (wówczas jeszcze francuskiego generała), jego rola religijna została ograniczona, by w latach 1810-1814 w ogóle nie funkcjonować. Upadek cesarza Francuzów przyniósł wznowienie religijnej roli tego obiektu. 

We wnętrzu kościoła uderzył mnie przede wszystkim widok kilku pokaźnych rozmiarów krucyfiksów, do ramion których przyczepiono złote "promienie' tak duże i tak, moim zdaniem, groteskowe, że nie mogłem się oprzeć porównaniu ich do ozdób z trawy noszonych przez wykonawców afrykańskich tańców rytualnych. Wrażenie takie potęgował jeszcze idealnie czarny kolor krzyży. Po chwili pojawiło się też inne skojarzenie -- z cheerleaderkami zagrzewającymi amerykańskich futbolistów do lepszej gry. Naprawdę nie chcę tu obrażać niczyich uczuć religijnych, ale te złote promienie takie właśnie wywołały wrażenie w mojej głowie, i nic na to nie poradzę. 

 



Tutaj wkroczyła elektryczność. Zamiast świeczek intencyjnych, do otworów wtyka się lampkę elektryczną, która automatycznie zaczyna świecić (niezależnie od tego, czy się wrzuci ofiarę, czy nie). 










We włoskich miastach nie umiem się oprzeć zrobieniu zdjęcia wywieszonej za oknem bieliźnie. W Wielkiej Brytanii, czy w Niemczech nie do pomyślenia, a w Italii luzik. M.in. dlatego we Włoszech czuję się tak swojsko, mimo, że patrzą na mnie setki lat historii! 





Następnie skierowaliśmy nasze kroki ku Torre del Borgo. Zanim tam jednak dotarliśmy, naszą uwagę przyciągnęły dwa widoki. Jeden, to był otwarty samochód z kluczykami tkwiącymi w stacyjce. Od razu przyszyły mi do głowy zachodnie filmy z lat 70., w których kierowcy pięknych zachodnich wozów, po prostu wysiadali z nich i sobie gdzieś szli nie próbując ich nawet zamknąć. Być może wówczas plaga kradzieży samochodów nie była tak rozpowszechniona, jak później, po napływie do Europy Zachodniej gangów z naszej części Europy. Tak, czy inaczej, Italia, która przecież nie cieszy się sławą najbezpieczniejszego kraju, zaskoczyła nas faktem, że oto kierowca jak gdyby nigdy nic zostawił otwarty samochód, a w nim kluczyki. Jakby prosił złodzieja, żeby "zaopiekował się" jego autem. 

Drugi widok był natury architektonicznej, oto bowiem w środku zabytkowego małego miasteczka o niskiej zabudowie, wyłonił się wieżowiec! Trochę byłem ciekawy, jak wyglądają w nim mieszkania, ale niestety od nikogo nie otrzymałem zaproszenia do jednego z nich. Znajomy poinformował mnie, że w sąsiedniej miejscowości Camoglia też są wieżowce... bez wind. Tyle, że tam stoją one na zboczu góry, więc się do takiego wchodzi od samego dołu do piątego piętra, a osobne wejście z zewnątrz jest na wysokości piętra szóstego. Nie sprawdzałem, czy tutaj była winda, czy nie.  





Wkroczywszy w wąskie przejście między kamienicami, znaleźliśmy się w swego rodzaju ogródku, a w nim stała wieża, którą niegdyś nazywane "wieżą saraceńską" (torre saracena), a prawdopodobnie służyła mieszkańcom Lavagni jako schronienie i punkt obrony przed najazdami korsarzy. Nie ukrywam, że spodziewaliśmy się budowli tak okazałej jak słynne wieże San Gimignano albo Bolonii. Tymczasem lavanieńska wieża wznosiła się na wysokość drugiego piętra. Nie mogę powiedzieć, że byłem rozczarowany, ale jednak nieco zaskoczony. 

 




Spod miejskiej wieży zrobiliśmy sobie jeszcze spacer uliczkami w kierunku morza, ale do niego nie doszliśmy, tak samo jak nie doszliśmy do mostu na rzece, który miał zaszczycić swoją wizytą sam Dante Alighieri. Doszliśmy do Placu Wolności (Piazza della Liberta), choć bez pomnika Tadeusza Kościuszki (taki żarcik zrozumiały dla łodzian, ale chyba nie tylko), po czym zawróciliśmy kierując się ku Via Roma, żeby wreszcie zjeść obiad, bo zdążyliśmy już zgłodnieć. Z radosnym podnieceniem maszerowałem mijając księgarnię, której wczesne otwarcie zdziwiło mnie rano, aż dotarliśmy do Ô Feügo.

I wtedy mina mi zrzedła, ponieważ lokal, który uważałem za restaurację, która w internecie zebrała tyle pozytywnych opinii, okazała się raczej sklepem-smażalnią -- pozbawionym klimatyzacji, gorącym (bo upał z zewnątrz łączył się z żarem  pieca i zapachem bijącym od pieczonych mięs i ryb) i dusznym małym pomieszczeniem. Stoliki na zewnątrz należały do sąsiedniego lokalu, zaś pomieszczenie ze stołami za drzwiami w bocznej ścianie sklepiku nie obiecywały niczego oprócz upału i dymu ze smażonych potraw. Na dodatek wszystko było na wagę, a nazwy potraw po liguryjsku! Oczywiście można było dopytać, co jest co, ale wyżej wymienione czynniki zdecydowanie nas zniechęciły do pozostania w lokalu, po którym tyle sobie obiecywałem. 

Postanowiliśmy poszukać innego miejsca z jedzeniem, choć obawiałem się, że gdzie indziej dostaniemy najwyżej średniej jakości potrawy ogólnowłoskie przygotowywane pod turystów. Nie szukaliśmy długo, ponieważ zdecydowaliśmy się zjeść w podcieniach naprzeciwko bazyliki św. Szczepana, czyli w miejscu, które już mijaliśmy. 

Początkowo nie wiedziałem które stoliki należą do którego lokalu. Oto bowiem jeden był otwarty, a drugi zamknięty na cztery spusty, ale okazało się, że oba noszą tę samą nazwę. Podszedłem do ludzi siedzących przy jednym ze stolików pod arkadami i spytałem, czy tutaj jest obsługa kelnerska, bo byłoby trochę głupio, gdybyśmy usiedli przy stoliku i okazałoby się, że nie ma na kogo czekać, bo jest samoobsługa. Jeden z mężczyzn jednak odpowiedział twierdząco i zapraszającym gestem wskazał na drzwi restauracji. Wnętrze było raczej mało ciekawe i duszne, ale byliśmy głodni, więc z ulgą powitaliśmy młodego kelnera o arabskim typie urody, który spytawszy, czy wolimy usiąść wewnątrz, czy na zewnątrz, po uzyskaniu naszej odpowiedzi wskazał nam na stolik pod arkadami w pobliżu tego zamkniętego lokalu. Oba natomiast nosiły nazwę "Caponigra Birra e Cucina", więc pewnie należały do jednego właściciela, tylko z powodu niewielkiego ruchu nie było sensu otwierać obu.

Po kilku minutach studiowania karty, złożyliśmy zamówienie. Ponieważ część nazw była po liguryjsku, musiałem się dopytać, co jest co. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że językiem ojczystym kelnera nie jest włoski (pomijając fakt, że moim też nie), ale w końcu się dogadaliśmy. Okazało się że "luganega" to rodzaj kiełbaski z grilla. Zamówiłem ją więc, bo zgodnie z założeniem postanowiłem unikać węglowodanów. Jako contorno poprosiłem o zestaw duszonych warzyw, a więc o to samo, co już jadłem poprzedniego dnia przy stacji benzynowej. Agnieszka i Jarek zamówili ravioli z sosem orzechowym, natomiast Jola gnocchi z pesto genovese. 

Po kilku minutach kelner przyniósł gnocchi i trzy talerze ravioli. Ja mu na to, że zamawiałem luganegę, na co on wydawał się oponować. Nie wiem, czy próbował mi wmówić, że jednak chciałem ravioli, ale takie zrobił wrażenie, czym mnie nieco wytrącił z równowagi. Przez większość życia byłem człowiekiem, który dla świętego spokoju i nie sprawiania kłopotów innym, godzi się na różne kompromisy. Mogłem i teraz wziąć te ravioli, które naprawdę wyglądały i pachniały smakowicie. Postanowiłem jednak być asertywny i dostać dokładnie to, co zamówiłem. Chłopak w końcu zabrał sprzede mnie talerz ravioli i obiecał wkrótce wrócić. Tymczasem moje towarzystwo nie mogło się nachwalić smaku spożywanych potraw, co pogłębiało we mnie frustrację i, co tu dużo mówić, wzbudzało agresję! Cała trójka zdążyła już prawie skończyć swoje smakowite bomby węglowodanowe, a ja siedziałem głodny i wściekły. Już miałem wstać, wejść do środka restauracji i powiedzieć, żeby sobie wetknęli w "culo" swoją luganegę, bo ja wychodzę, ale w tym momencie młody człowiek przyszedł, grzecznie przeprosił za zwłokę i postawił przede mną talerz ze zwiniętą w ślimaka kiełbaską z grilla i frytkami, informując mnie przy tym, że frytki są w zestawie, więc za nie nie płacę. Dostałem też swoją verdurę, czyli bakłażana, cukinię i paprykę. Trzymając się planu unikania węglowodanów, frytkami obczęstowałem moje towarzystwo (no dobra, na jakieś pięć się skusiłem). I, jak to też u mnie najczęściej bywa, cała złość na młodego kelnera przeszła mi jak ręką odjął. Raz, że przeprosił, a dwa, że wreszcie zaspokajałem głód, więc kochałem cały świat! 




Usatysfakcjonowani jedzeniem, ale też zmęczeni spacerem w upale, udaliśmy się w drogę powrotną na kwaterę. Tym razem jednak obraliśmy ulicą, którą rano byłem przyszedłem do centrum. Upał nie lżał, a droga wiodła łagodnie, ale jednak cały czas pod górę. Po drodze dostrzegliśmy tabliczkę ze strzałką informującą, że odchodząc w bok i pnąc się po nieco bardziej stromym zboczu, możemy dotrzeć do jakiegoś sanktuarium, ale na samą myśl o wspinaczce zapomnieliśmy od razu, pod wezwaniem jakiego świętego było. Nie jestem więc dziś pewien, czy chodziło o kościół Santa Giulia, którego majestatyczny widok można było podziwiać z okolic naszej kwatery, ale tak czy inaczej, chodziło o raczej długi marsz pod górę, a tego mieliśmy już dosyć. 

Minęliśmy ogrodzony "zagajnik" z mnóstwem zaparkowanych samochodów między drzewami, minęliśmy pole campingowe Parco Vacanze Campeggio Lo Scoglio, a na widok znajomej kapliczki na rogu z Via Tigulio, wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko naszej kwatery. 

Wszystkim nam potrzebny był prysznic i chwila oddechu w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale już wkrótce poszliśmy spędzić resztę dnia nad samym morzem. Przypomniały nam się nasze rzymskie wakacje sprzed 13 lat, kiedy to po całodziennym zwiedzaniu Wiecznego Miasta, wracaliśmy pociągiem na naszą kwaterę w Marina di Cerveteri, a tam szliśmy na plażę, która znajdowała się od niej jakieś 200 metrów. 

Nie było dużej fali, więc nawet można było popływać. Dotarło do nas, że jesteśmy na wakacjach!