Pierwsza noc w Lavagni, będącej częścią tzw. Riviery Włoskiej, a konkretnie jej części , czyli Riviery di Levante, dała mi dobry sen i choć obiecaliśmy sobie, że po dwóch dniach wczesnego wstawania, czego wymagały nasze migracje, wreszcie pośpimy sobie dłużej, obudziłem się ok. szóstej i już nie mogłem zasnąć. Postanowiłem więc wykorzystać ten czas, jaki daliśmy sobie na wyspanie się i przygotowanie do spaceru, na poranny marszobieg połączony z rekonesansem terenu.
Otóż jeszcze w Białymstoku znalazłem wśród lokali gastronomicznych Lavagni Ô Feügo, czyli po liguryjsku "ogień", którego manu wskazywało na specjalności całkiem odmienne od tych z innych części Włoch. Żadnej pizzy, niewiele dań z makaronem, a sporo smażonego mięsa, ryb i... ziemniaków. Wiedziałem, gdzie to jest na mapie, a teraz postanowiłem znaleźć tam drogę w realnym terenie. Nawigacja Google zaproponowała pójście drogą inną, niż główna ulica wzdłuż wybrzeża, którą przyjechaliśmy. Meandrując po krętej Via Tedisio, odchodzącej od Via Tigulo, gdzie mieszkaliśmy za starą kapliczką w kierunku centru, minąłem bramę wiodącą do wielkiego pola campingowego, potem parking na gołej ziemi wśród drzew, ale generalnie ulica ta nie oferuje ciekawych widoków. Dopiero kiedy dotarłem do ścisłego centrum miasteczka, zabudowa zrobiła się zwarta. Przecinały ją zaś tak typowe dla włoskich miast wąskie uliczki.
Moim celem nie było zwiedzanie miasta, więc się nigdzie nie zatrzymywałem, dziarsko maszerując w kierunku Ô Feügo. Na wysokości bazyliki św. Szczepana (S.Stefano) zagłębiłem się w wąskie uliczki wśród starych kamienic. Pomimo wczesnej pory grupy mężczyzn w różnym wieku siedziały już przy stolikach w jednym z kawiarnianych ogródków. Dotarłem też na Via Roma, doszedłem do otwartej księgarni, co mnie zdziwiło niepomiernie, bo było dopiero kilka minut po siódmej, kiedy zorientowałem się, że musiałem ominąć poszukiwaną restaurację. Wróciłem kilka kroków i zobaczyłem napis. Lokal był jeszcze zamknięty, do przecież do pory pranzo było jeszcze daleko.
Dotarłem do sporego placu, którego cześć zajmowały stragany ze świeżymi warzywami i owocami. Piazza Veneto, bo tak się ów plac nazywał, dotarłem do Corso Vittorio Mazzini (no bo jakie włoskie miasto nie ma ulicy Mazziniego, Garibaldiego, Cavoura, czy Victora Emanuela II?), którą to ulicą dotarłem do dworca kolejowego, a to znaczyło, że również do drogi, wzdłuż plaży wiodącej do Tigullio, czyli części Lavagni, gdzie mieściła się nasza kwatera.
Tymczasem zrobiło się znowu gorąco, a przez Via Aurelia, czyli ruchliwą ulicę, którą od plaż oddzielały tory kolejowe i promenada, przechodziły co jakiś czas grupki przeważnie starszych osób z plażowym ekwipunkiem. Idąc wzdłuż muru oddzielającego ulicę od torów nie potrafiłem znaleźć przejścia na promenadę, którą widać było ponad nim, ani na plażę. Na szczęście zaobserwowałem dwie wiekowe panie, które nagle "zniknęły" w owym murze. Idąc za nimi wykryłem schody a na ich końcu obskurny tunel który prowadził prosto na plażę, zaś schody z plaży wiodły na promenadę.
Z mojego marszobiegu zrobił się tylko marsz, bo do tej pory gapiłem się w nawigację w telefonie, więc nie ryzykowałem biegu na nowym terenie. Bieganie po kamienistej plaży tez mi się nie uśmiechało. Przespacerowałem się jeszcze promenadą w stronę dworca i w stronę przeciwną, żeby odkryć, że w pewnym miejscu jest ona zajęta przez zabudowania kawiarniane. Poszukałem więc wyjścia i po chwili znalazłem się na Via Aurelii.
Po powrocie na kwaterę mogłem już spokojnie służyć za przewodnika po Lavagni.
Po śniadaniu wyruszyliśmy już razem zwiedzać Lavagnę. Ponieważ mój opis drogi do centrum, którą przeszedłem nie zachęcił mojego towarzystwa do podążenia nią właśnie, zeszliśmy do Via Aurelia, gdzie wkrótce znaleźliśmy przejście na plażę. Zanim to jednak nastąpiło zaskoczył nas i rozśmieszył widok dość niecodzienny. Otóż mijany przez nas duży plac, prawdopodobnie do kogoś należący, ale strasznie zaniedbany, bo potwornie zarośnięty trawą, przedstawiał sobą widok groteskowy, bo oto te trawy wysokości dorosłego człowieka skrywały trzy samochody osobowe, które ktoś kiedyś tam porzucił. Przez kilka minut snuliśmy fantastyczne a prześmiewcze spekulacje na temat historii tych aut, ale nic logicznego nie przychodziło nam do głowy. Zresztą do dziś nie przychodzi.
Nie planowaliśmy spędzać na plaży dużo czasu, jako że szliśmy na zwiedzanie centrum, ale było to niejako "zapoznanie z ekspozycją". Po krótkim marszu po kamienisto-żwirowym nabrzeżu weszliśmy na Lungomare, czyli na wspomnianą już promenadę oddzielającą plażę od torów kolejowych. W miejscu, do którego doszliśmy, miejsce dla potencjalnych amatorów joggingu zagradzały lokale gastronomiczne. Jeden z nich nazywał się ZikiPaki (doprawdy nie domyślam się etymologii tej nazwy, ale raczej nie podejrzewam, że wzięła się od pogardliwego i obraźliwego angielskiego określenia Pakistańczyków) i to właśnie w nim postanowiliśmy się zatrzymać na kawę.
Idąc Lungomare dotarliśmy do dworca kolejowego, gdzie zorientowaliśmy się, że od 2013, jak informował napis na kasie biletowej, ta nie była czynna. Prawdopodobnie Trenitalia postanowiła zaoszczędzić na personelu i na dworcu w Lavagni nie było żadnego ludzkiego personelu (ha, mam nadzieję, że ktoś go jednak sprzątał). Automat do sprzedaży biletów, który znajdował się w sąsiednim pomieszczeniu, z którego bezpośrednio wychodziło się na peron, też nie działał, ale na szczęście aktywny był ten na zewnątrz, od strony miasta. Zaczęliśmy go "rozpracowywać" i generalnie nam się udało. Kolejnego dnia mieliśmy pojechać pociągiem do Genui, więc chcieliśmy się zorientować w cenie biletów i w algorytmie ich zakupu. Zaproponowałem, żeby od razu kupić cztery bilety na jutro, bo była taka możliwość, ale moje towarzystwo zgodnie stwierdziło, że nie. Zdążymy jutro przed samą podróżą. Do tej pory nie umiem zrozumieć tej stanowczości, ale nie drążyłem tematu. Sam jestem człowiekiem, który raczej lubi mieć pewne rzeczy zabezpieczone wcześniej, a kiedy podróżuję środkami transportu publicznego, lubię wyjść wcześniej, żeby się nie spieszyć, a tym bardziej nie spóźnić. Bilety, o ile to możliwe, też lubię mieć już wcześniej, żeby mnie w ostatniej chwili nic nie zaskoczyło. Może to ja jednak jestem jakiś dziwny.
Ruszyliśmy w kierunku centrum. Na placu naprzeciwko dworca wstąpiliśmy do sklepu typu "1001 drobiazgów", ponieważ Jolę i Agnieszkę przyciągnął widok estetycznych naczyń. Skwapliwie również wsunąłem się do tego sklepu, ponieważ liczyłem, że będzie w nim klimatyzacja. Niestety spotkało mnie rozczarowanie. Po chwili szliśmy już dalej Corso Cavour, czyli drogą, którą wracałem z porannego marszu. Po chwili skręciliśmy, żeby podziwiając po drodze urocze a kolorowe palazza dojść do Piazza Vittorio Veneto z jego pomnikiem poświęconym poległym "za wielkość ojczyzny"! "Za wielkość ojczyzny"! Nie "w obronie ojczyzny", nie za "wolność/niepodległość ojczyzny", ale za jej wielkość! Na szczęście uspokoiły mnie nieco daty -- 1915-1918, a więc chodzi o pierwszą wojnę światową, w której to Włosi zdradzili swoich oficjalnych sojuszników z Trójprzymierza (Niemcy i Austro-Węgry) i wystąpiły przeciwko nim po stronie Ententy (Trójporozumienia, czyli Wielkiej Brytanii, Francji i Rosji). Italia miała w tej wojnie niewielki interes, a na konferencji pokojowej w Wersalu Vittorio Emanuele Orlando nie bardzo był traktowany jako równorzędny partner Davida Lloyd George'a, Georgesa Clemanceau i Woodrowa Wilsona. Mocarstwowa pozycja młodego państwa (istniejącego od 1860 r.) nie była taka pewna, więc Włosi postawili na tych, którzy obiecali ją zbudować ("odbudować", jak mawiali powołując się na tradycję Cesarstwa Rzymskiego), czyli na faszystów. To jednak nastąpiło później, zaś na sam koniec Wielkiej Wojny po serii nie przynoszących chwały porażek, Włosi odnieśli zwycięstwo nad Austriakami pod miejscowością Vittorio Veneto, na której cześć nazwano plac w Lavagni, na którym się właśnie znajdowaliśmy.
Część straganów z warzywami i owocami, wokół których rano trwał wzmożony ruch, teraz się zwijała, albo już się zwinęła. Południowy upał raczej handlowi ulicznemu nie sprzyjał. Te, które się jeszcze nie zamknęły, nie cieszyły się już wielkim zainteresowaniem. Poprowadziłem towarzystwo na Via Roma, ale zanim dotarliśmy do Ô Feügo, Jola z Jarkiem zatrzymali się przed sklepem z lodami. Osobiście lubię, kiedy lody o różnych smakach są wyeksponowane w szybie sklepowej lodówki, natomiast tutaj były przykryte metalowymi pokrywkami, w związku z czym tym razem sobie darowałem sobie skosztowania gelati z tego miejsca.
Był początek naszej wakacyjnej podróży, więc humor mi dopisywał, dlatego kiedy busker włączył podkład muzyczny i zaczął grać na klarnecie, nie odmówiłem sobie przejścia tanecznym krokiem wąską Via Roma. Bo właściwie dlaczego w życiu nie miałoby czasami być tak jak w musicalach. Czy życie nie byłoby piękniejsze, gdyby ludzi spontanicznie śpiewali i tańczyli na ulicach?
Przeszliśmy też obok bramy ze stolikami, obok której znajdowało się wejście do Ô Feügo.
"O, i tu zjemy obiad", zapowiedziałem z dumą w głosie. Tymczasem pora pranzo jeszcze dla nas nie nadeszła, więc poszliśmy dalej, obiecując sobie powrót do tego lokalu.
Wylot Via Roma to widok na bazylikę św. Szczepana. Kiedy we Włoszech widzimy, że kościół jest pod wezwaniem Santo Stefano, to na pewno chodzi o pierwszego chrześcijańskiego męczennika, którego imię spolszczono tuż po chrzcie Mieszka I na Szczepan. Imię to przyszło do nas drugi raz już w wersji Stefan, ale na określenie świętego Stefana, króla Węgier, który we Włoszech raczej nie cieszy się wielkim kultem (hmm, w Polsce raczej też nie).
Czytając opisy historii włoskich kościołów trafia się w 99% na powtarzający się schemat: "pierwsze ślady kultu chrześcijańskiego w tym miejscu do VI w., a może nawet V, potem zbudowano kościół romański jakoś tak między X a XII wieku, który uległ jakiejś katastrofie (pożar, trzęsienie ziemi, zburzenie przez oblegających wrogów), a następnie w epoce renesansu lub baroku zbudowano obecną świątynię". Nie inaczej rzecz się ma z bazyliką św. Szczepana w Lavagni. Tutaj konkretnie średniowieczna konstrukcja została zniszczona ok. 1100 roku przez wojska genueńskie wraz z wieżą obserwacyjną i zamkiem zbudowanym przy kościele. Inni uważają, że jednak dzieła zniszczenia dopełnił sto lat później cesarz Fryderyk II, ponoć w zemście za ekskomunikę nałożoną przez papieża na rodzinę dotychczasowych dobrodziejów tego miejsca, a mianowicie niejaką rodzinę Fieschi. Nie wnikając w szczegóły dość wspomnieć, że po renowacji w 1611 roku, kościół przebudowano -- i znowu wg powtarzającego się schematu -- w stylu..., tak zgadliście, barokowym! Roboty nad nowym kościołem trwały od roku 1650 do 1702, kiedy to nastąpiła uroczysta konsekracja. Rangę rzymskiej bazyliki mniejszej nadał mu pochodzący z Genui papież Benedykt XVI.
Wtręty historyczne z datami i nazwiskami wielu pewnie wydają się nudne i niewiele wnoszące, ale przecież za tymi procesami kryją się działania tysięcy ludzi na przestrzeni kilku stuleci! A ludzka praca jest dla mnie zawsze fascynująca. Oczywiście jest proces decyzyjny -- budujemy kościół -- najczęściej podejmowany przez biskupów, w tym przypadku arcybiskupa Genui kardynała Stefan Durazzo, jest praca nad projektem, tutaj Giovanniego Battisty Ghiso, uznanego genueńskiego architekta, choć niektórzy przypisują go Francesco da Novi. I znowu, większości z nas te nazwiska nic nie mówią, a przecież byli to ludzie z krwi i kości, którzy może nie mieli tyle szczęścia, żeby zyskać sławę słynnych artystów renesansu, ale którzy pracowali pewnie przez długi czas, żeby nadać świątyni jej, jak na tamtą epokę, nowoczesny wygląd i oddać potęgę wiary katolickiej. Były też setki robotników, którzy przez pół wieku we włoskich upałach w pocie czoła ten gmach wznosili. Każdy miał swoje życie, dole i niedole, o których nigdy się nie dowiemy. Czytając suche teksty historyczne zawsze lubię sobie wyobrazić właśnie taki cały proces, który zaowocował imponującą świątynią, a który z drugiej strony dla większości z nas pozostaje bez znaczenia. Trochę to smutne, ale z drugiej strony też trudno, żeby było inaczej.
Zajrzeliśmy jeszcze na taras z boku bazyliki, ale dalej już nie szliśmy. Wróciliśmy po schodach na plac przed nią, a następnie poszliśmy w prawo. Idąc podcieniami minęliśmy kilka restauracyjnych stolików, gdzie jacyś ludzie oddawali się już konsumpcji pranzo, natomiast mężczyzna siedzący samotnie przy stoliku sączył tylko kawę. Poszliśmy dalej, żeby skręcić w lewo i trafić na oratorium Trójcy Najświętszej.
Już podczas naszych poprzednich podróży, np. do Asyżu, trafiliśmy na budynki niczym nie różniące się od dużych kościołów, ale noszących taką właśnie nazwę. Mnie osobiście "oratorium" kojarzy się z salkami do gry w ping-ponga, tudzież szachy i warcaby, przy kościele pod wezwaniem NMP Wspomożenia Wiernych przy ulicy Wodnej w Łodzi. Tak bowiem salezjanie nazywali ten rodzaj klubu dla młodzieży. Praca salezjanów od samego początku miała na celu pracę z młodzieżą ze środowisk robotniczych. Tymczasem pierwotne znaczenie tego wyrazu to miejsce modlitwy ("orare" -- łac. mówić, ale też modlić się). Są to po prostu kościoły niższej rangi, albo większe kaplice, w których normalnie odbywa się katolicki kult, w tym odprawia się msze, ale nie mają rangi kościoła parafialnego.
Oratorium Trójcy Najświętszej w Lavagni ma również ciekawą historię, bo jego początki sięgają roku 1406, zaś później pozostawało pod opieką konfraterni tercjarzy, czyli świeckich członków zakonu św. Franciszka. Oczywiście w międzyczasie przybywało dzieł sztuki wewnątrz. Natomiast od czasów likwidacji republiki genueńskiej przez Napoleona (wówczas jeszcze francuskiego generała), jego rola religijna została ograniczona, by w latach 1810-1814 w ogóle nie funkcjonować. Upadek cesarza Francuzów przyniósł wznowienie religijnej roli tego obiektu.
We wnętrzu kościoła uderzył mnie przede wszystkim widok kilku pokaźnych rozmiarów krucyfiksów, do ramion których przyczepiono złote "promienie' tak duże i tak, moim zdaniem, groteskowe, że nie mogłem się oprzeć porównaniu ich do ozdób z trawy noszonych przez wykonawców afrykańskich tańców rytualnych. Wrażenie takie potęgował jeszcze idealnie czarny kolor krzyży. Po chwili pojawiło się też inne skojarzenie -- z cheerleaderkami zagrzewającymi amerykańskich futbolistów do lepszej gry. Naprawdę nie chcę tu obrażać niczyich uczuć religijnych, ale te złote promienie takie właśnie wywołały wrażenie w mojej głowie, i nic na to nie poradzę.
Tutaj wkroczyła elektryczność. Zamiast świeczek intencyjnych, do otworów wtyka się lampkę elektryczną, która automatycznie zaczyna świecić (niezależnie od tego, czy się wrzuci ofiarę, czy nie).
We włoskich miastach nie umiem się oprzeć zrobieniu zdjęcia wywieszonej za oknem bieliźnie. W Wielkiej Brytanii, czy w Niemczech nie do pomyślenia, a w Italii luzik. M.in. dlatego we Włoszech czuję się tak swojsko, mimo, że patrzą na mnie setki lat historii!
Następnie skierowaliśmy nasze kroki ku Torre del Borgo. Zanim tam jednak dotarliśmy, naszą uwagę przyciągnęły dwa widoki. Jeden, to był otwarty samochód z kluczykami tkwiącymi w stacyjce. Od razu przyszyły mi do głowy zachodnie filmy z lat 70., w których kierowcy pięknych zachodnich wozów, po prostu wysiadali z nich i sobie gdzieś szli nie próbując ich nawet zamknąć. Być może wówczas plaga kradzieży samochodów nie była tak rozpowszechniona, jak później, po napływie do Europy Zachodniej gangów z naszej części Europy. Tak, czy inaczej, Italia, która przecież nie cieszy się sławą najbezpieczniejszego kraju, zaskoczyła nas faktem, że oto kierowca jak gdyby nigdy nic zostawił otwarty samochód, a w nim kluczyki. Jakby prosił złodzieja, żeby "zaopiekował się" jego autem.
Drugi widok był natury architektonicznej, oto bowiem w środku zabytkowego małego miasteczka o niskiej zabudowie, wyłonił się wieżowiec! Trochę byłem ciekawy, jak wyglądają w nim mieszkania, ale niestety od nikogo nie otrzymałem zaproszenia do jednego z nich. Znajomy poinformował mnie, że w sąsiedniej miejscowości Camoglia też są wieżowce... bez wind. Tyle, że tam stoją one na zboczu góry, więc się do takiego wchodzi od samego dołu do piątego piętra, a osobne wejście z zewnątrz jest na wysokości piętra szóstego. Nie sprawdzałem, czy tutaj była winda, czy nie.
Wkroczywszy w wąskie przejście między kamienicami, znaleźliśmy się w swego rodzaju ogródku, a w nim stała wieża, którą niegdyś nazywane "wieżą saraceńską" (torre saracena), a prawdopodobnie służyła mieszkańcom Lavagni jako schronienie i punkt obrony przed najazdami korsarzy. Nie ukrywam, że spodziewaliśmy się budowli tak okazałej jak słynne wieże San Gimignano albo Bolonii. Tymczasem lavanieńska wieża wznosiła się na wysokość drugiego piętra. Nie mogę powiedzieć, że byłem rozczarowany, ale jednak nieco zaskoczony.
Spod miejskiej wieży zrobiliśmy sobie jeszcze spacer uliczkami w kierunku morza, ale do niego nie doszliśmy, tak samo jak nie doszliśmy do mostu na rzece, który miał zaszczycić swoją wizytą sam Dante Alighieri. Doszliśmy do Placu Wolności (Piazza della Liberta), choć bez pomnika Tadeusza Kościuszki (taki żarcik zrozumiały dla łodzian, ale chyba nie tylko), po czym zawróciliśmy kierując się ku Via Roma, żeby wreszcie zjeść obiad, bo zdążyliśmy już zgłodnieć. Z radosnym podnieceniem maszerowałem mijając księgarnię, której wczesne otwarcie zdziwiło mnie rano, aż dotarliśmy do Ô Feügo.
I wtedy mina mi zrzedła, ponieważ lokal,
który uważałem za restaurację, która w internecie zebrała tyle
pozytywnych opinii, okazała się raczej sklepem-smażalnią -- pozbawionym
klimatyzacji, gorącym (bo upał z zewnątrz łączył się z żarem pieca i zapachem bijącym od
pieczonych mięs i ryb) i dusznym małym pomieszczeniem. Stoliki na
zewnątrz należały do sąsiedniego lokalu, zaś pomieszczenie ze stołami za
drzwiami w bocznej ścianie sklepiku nie obiecywały niczego oprócz upału
i dymu ze smażonych potraw. Na dodatek wszystko było na wagę, a nazwy
potraw po liguryjsku! Oczywiście można było dopytać, co jest co, ale
wyżej wymienione czynniki zdecydowanie nas zniechęciły do pozostania w
lokalu, po którym tyle sobie obiecywałem.
Postanowiliśmy poszukać innego miejsca z jedzeniem, choć obawiałem się, że gdzie indziej dostaniemy najwyżej średniej jakości potrawy ogólnowłoskie przygotowywane pod turystów. Nie szukaliśmy długo, ponieważ zdecydowaliśmy się zjeść w podcieniach naprzeciwko bazyliki św. Szczepana, czyli w miejscu, które już mijaliśmy.
Początkowo nie wiedziałem które stoliki należą do którego lokalu. Oto bowiem jeden był otwarty, a drugi zamknięty na cztery spusty, ale okazało się, że oba noszą tę samą nazwę. Podszedłem do ludzi siedzących przy jednym ze stolików pod arkadami i spytałem, czy tutaj jest obsługa kelnerska, bo byłoby trochę głupio, gdybyśmy usiedli przy stoliku i okazałoby się, że nie ma na kogo czekać, bo jest samoobsługa. Jeden z mężczyzn jednak odpowiedział twierdząco i zapraszającym gestem wskazał na drzwi restauracji. Wnętrze było raczej mało ciekawe i duszne, ale byliśmy głodni, więc z ulgą powitaliśmy młodego kelnera o arabskim typie urody, który spytawszy, czy wolimy usiąść wewnątrz, czy na zewnątrz, po uzyskaniu naszej odpowiedzi wskazał nam na stolik pod arkadami w pobliżu tego zamkniętego lokalu. Oba natomiast nosiły nazwę "Caponigra Birra e Cucina", więc pewnie należały do jednego właściciela, tylko z powodu niewielkiego ruchu nie było sensu otwierać obu.
Po kilku minutach studiowania karty, złożyliśmy zamówienie. Ponieważ część nazw była po liguryjsku, musiałem się dopytać, co jest co. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że językiem ojczystym kelnera nie jest włoski (pomijając fakt, że moim też nie), ale w końcu się dogadaliśmy. Okazało się że "luganega" to rodzaj kiełbaski z grilla. Zamówiłem ją więc, bo zgodnie z założeniem postanowiłem unikać węglowodanów. Jako contorno poprosiłem o zestaw duszonych warzyw, a więc o to samo, co już jadłem poprzedniego dnia przy stacji benzynowej. Agnieszka i Jarek zamówili ravioli z sosem orzechowym, natomiast Jola gnocchi z pesto genovese.
Po kilku minutach kelner przyniósł gnocchi i trzy talerze ravioli. Ja mu na to, że zamawiałem luganegę, na co on wydawał się oponować. Nie wiem, czy próbował mi wmówić, że jednak chciałem ravioli, ale takie zrobił wrażenie, czym mnie nieco wytrącił z równowagi. Przez większość życia byłem człowiekiem, który dla świętego spokoju i nie sprawiania kłopotów innym, godzi się na różne kompromisy. Mogłem i teraz wziąć te ravioli, które naprawdę wyglądały i pachniały smakowicie. Postanowiłem jednak być asertywny i dostać dokładnie to, co zamówiłem. Chłopak w końcu zabrał sprzede mnie talerz ravioli i obiecał wkrótce wrócić. Tymczasem moje towarzystwo nie mogło się nachwalić smaku spożywanych potraw, co pogłębiało we mnie frustrację i, co tu dużo mówić, wzbudzało agresję! Cała trójka zdążyła już prawie skończyć swoje smakowite bomby węglowodanowe, a ja siedziałem głodny i wściekły. Już miałem wstać, wejść do środka restauracji i powiedzieć, żeby sobie wetknęli w "culo" swoją luganegę, bo ja wychodzę, ale w tym momencie młody człowiek przyszedł, grzecznie przeprosił za zwłokę i postawił przede mną talerz ze zwiniętą w ślimaka kiełbaską z grilla i frytkami, informując mnie przy tym, że frytki są w zestawie, więc za nie nie płacę. Dostałem też swoją verdurę, czyli bakłażana, cukinię i paprykę. Trzymając się planu unikania węglowodanów, frytkami obczęstowałem moje towarzystwo (no dobra, na jakieś pięć się skusiłem). I, jak to też u mnie najczęściej bywa, cała złość na młodego kelnera przeszła mi jak ręką odjął. Raz, że przeprosił, a dwa, że wreszcie zaspokajałem głód, więc kochałem cały świat!
Usatysfakcjonowani jedzeniem, ale też zmęczeni spacerem w upale, udaliśmy się w drogę powrotną na kwaterę. Tym razem jednak obraliśmy ulicą, którą rano byłem przyszedłem do centrum. Upał nie lżał, a droga wiodła łagodnie, ale jednak cały czas pod górę. Po drodze dostrzegliśmy tabliczkę ze strzałką informującą, że odchodząc w bok i pnąc się po nieco bardziej stromym zboczu, możemy dotrzeć do jakiegoś sanktuarium, ale na samą myśl o wspinaczce zapomnieliśmy od razu, pod wezwaniem jakiego świętego było. Nie jestem więc dziś pewien, czy chodziło o kościół Santa Giulia, którego majestatyczny widok można było podziwiać z okolic naszej kwatery, ale tak czy inaczej, chodziło o raczej długi marsz pod górę, a tego mieliśmy już dosyć. Minęliśmy ogrodzony "zagajnik" z mnóstwem zaparkowanych samochodów między drzewami, minęliśmy pole campingowe Parco Vacanze Campeggio Lo Scoglio, a na widok znajomej kapliczki na rogu z Via Tigulio, wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko naszej kwatery.
Wszystkim nam potrzebny był prysznic i chwila oddechu w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale już wkrótce poszliśmy spędzić resztę dnia nad samym morzem. Przypomniały nam się nasze rzymskie wakacje sprzed 13 lat, kiedy to po całodziennym zwiedzaniu Wiecznego Miasta, wracaliśmy pociągiem na naszą kwaterę w Marina di Cerveteri, a tam szliśmy na plażę, która znajdowała się od niej jakieś 200 metrów.
Nie było dużej fali, więc nawet można było popływać. Dotarło do nas, że jesteśmy na wakacjach!