We czwartek rano obudziliśmy się rześcy -- chyba wpływ górskiego powietrza -- i gotowi do drogi. Wyruszyliśmy nieco później, ale drogę mieliśmy przed sobą niekrótką. O ile poprzedniego dnia pokonaliśmy 755 kilometrów, to teraz mieliśmy przed sobą 920. Nic nas nie zrażało, bo Jarek deklarował pełnię sił i energii, więc szybko znieśliśmy nasze bagaże do samochodu i przejechaliśmy przez cała Sandl (no, nie zajęło to wiele czasu), żeby wkrótce jechać w kierunku granicy z Republiką Federalną Niemiec. Tym razem zdecydowanie oddalaliśmy się od czeskiej granicy, żeby w okolicach Salzburga tę granicę przekroczyć.
Ponieważ już wcześniej postanowiliśmy zatrzymać się na kawę i jakieś śniadanie na jakiejś niemieckiej stacji benzynowej, po przejechaniu pewnego dystansu po niemieckiej autostradzie, zdecydowaliśmy się na krótki postój. Kawa kosztowała ok. 4.50 euro, a więc mniej więcej tyle, co w polskiej kawiarni. Nieopatrznie straciłem 1 euro, ponieważ Agnieszka i Janiccy skorzystali z toalety, która tyle kosztowała, ale za to dostaje się kwitek, który upoważnia do zniżki w wysokości owego 1 euro przy zakupie czegoś do picia lub jedzenia, przed zakupem kawy, a ja po. W związku z tym nie bardzo było jak to euro odzyskać. Oczywiście pomyśleliśmy, że może w drodze powrotnej uda się to zrobić, ale chyba kwitek z jednej niemieckiej stacji benzynowej nie działa na innej. Tak, czy inaczej, potraktowałem to jako doświadczenie i lekcję -- jeśli zatrzymujesz się na niemieckiej stacji benzynowej, najpierw sikaj, a potem jedz i pij, a nie odwrotnie!
Droga niemieckimi autostradami okazała się z kolei doświadczeniem o wiele mniej ciekawym, ponieważ co jakiś czas trafialiśmy na jakieś przeszkody, które powodowały korki (po niem. Stau). Co prawda nawigacja tom-tom sugerowała co jakiś czas zjazd z autostrady i pojechanie trasą alternatywną, ale przez pewien czas nie potrafiliśmy zrozumieć, o co jej chodzi. Dopiero gdy dojeżdżaliśmy do miejsca, gdzie kończył się sznur samochodów, a ostatnie z nich migały światłami awaryjnymi, zaczynaliśmy rozumieć, że urządzenie połączone z internetem po prostu chciało, żebyśmy uniknęli stauu. Niestety dwukrotnie zlekceważyliśmy dobrą radę Kaśki z tom-toma, więc musieliśmy swoje odstać. Właściwie na szczęście nie było to faktyczne stanie, po jednak bardzo powoli się posuwaliśmy, ale naprawdę bardzo powoli. Przypomniały mi się korki, w których naprawdę staliśmy kilka godzin bez nadziei na rychłe przesunięcie o dwa metry. Jednakże to ślimacze tempo też zaczęło nam działać na nerwy. Poza tym tablice przy autostradzie cały czas pokazywały kierunek Monachium, które przecież leży w kierunku zgoła przeciwnym do naszego celu.
W końcu jednak udało nam się skręcić na drogę prowadzącą do przełęczy Brenner, a zaraz potem byliśmy z powrotem w Austrii. Jechaliśmy ciągle w górę pośród majestatycznych skalistych Alp, a ten widok sam w sobie jest bezcenny. Dotarliśmy do budek, gdzie zbierają myto za przejazd przez słynną przełęcz, przez którą przeprawiały się setki postaci historycznych przed nami (niemieccy królowie, którzy za każdym razem musieli sobie na nowo podporządkowywać włoskie państwa-miasta i feudalne włości, żeby się koronować na cesarzy rzymskich w starej stolicy imperium, a także podróżnicy, w tym np. Goethe), a także dwukrotnie my -- pierwszy raz, kiedy wracaliśmy z naszych wakacji w Bresci trzy lata temu, i drugi, kiedy przed dwoma laty jechaliśmy do Bolonii. Wtedy to zatrzymaliśmy się w Bolzano, a potem spędziliśmy dwie noce w hotelu w Trydencie, który również zwiedzaliśmy. Tym razem tylko przemknęliśmy przez te miasta, co jest dość łatwe, ponieważ autostrada je omija, mimo, że wiedzie przez ich teren. I znowu te widoki skalistych Dolomitów, na których dawni mieszkańcy ponastawiali zamków, zameczków, a jeszcze więcej kościołów i kościółków.
Zanim to jednak nastąpiło Jarek zapłacił gotówką myto w wysokości 11,50 euro w niemieckiej budce. Ostatnio, kiedy tędy jechaliśmy opłata ta wynosiła 10 euro. Nie wiem, czy Włosi coś mają z tej opłaty, ponieważ pobiera się ją po stronie austriackiej niezależnie od tego, w którą stronę się jedzie. Gdyby Jarek nie był tak konserwatywny wobec zakupów w internecie, zaoszczędziłby 50 eurocentów. Podobnie jak zaoszczędziłby sobie zatrzymywania się na stacjach benzynowych w Czechach i Austrii w celu zakupienia winiety upoważniającej do podróżowania po wszystkich drogach tych krajów. 50 eurocentów to nie majątek, więc specjalnie nikt się tym nie przejął, a co fizyczna winieta przyklejona do szyby w pobliżu granicy, to winieta przyklejona do szyby -- można ją traktować jak cenną pamiątkę z podróży.
Po przejechaniu przez Trydent wkrótce znaleźliśmy się na wysokości jeziora Garda, którego jednak zza szyb samochodu z autostrady nie widać, teren zrobił się nagle idealnie równinny, a my przekroczyliśmy granicę między regionem Trydent-Górna Adyga a regionem Wenecja Euganejska. Nie wiem, czy stacja benzynowa, przy której stał pawilon sieciówki Autogrill, był na terenie tej ostatniej, czy już Lombardii, bo tego aż tak nie sprawdzałem, ale właśnie w tymże Autogrillu zjedliśmy nasze pierwsze włoskie pranzo i wypiliśmy naszą pierwszą włoską kawę -- o wiele lepszą od tej z niemieckiej stacji benzynowej, i przy tym za 2 euro!
Moje towarzystwo zamówiło sobie do jedzenia coś pizzopodobnego, jakieś rodzaje focacci, ale ja zrobiłem sobie w tym roku postanowienie, że ani razu nie zamówię pizzy, ani w miarę możliwości makaronu, choć z tym ostatnim nie robiłem sobie bardzo pryncypialnego założenia. Po prostu postanowiłem w miarę możliwości ograniczyć ilość spożywanych węglowodanów, co się oczywiście wiąże z moimi problemami zdrowotnymi. Zamówiłem więc sobie smażone warzywa (mix. cukinie, bakłażany i czerwone papryki), a ponieważ nie potrafiłem się zdecydować na żadne inne danie mięsne lub rybne, wziąłem dwie pieczone kiełbaski, co sprawiło, że zjadłem taką kombinację włosko-niemiecką czy też austriacką. Kawa natomiast, tania i pyszna, zdecydowanie poprawiła mi humor i dodała pozytywnej energii!
Przez równiny Veneto i Lombardii ruszyliśmy autostradami, które tak naprawdę dobrze znaliśmy z lat poprzednich, ale gdzieś za Weroną nawigacja poradziła nam zmienić pierwotny kurs, do której to rady tym razem się zastosowaliśmy, i skręciliśmy w szosy wąskie i biegnące między lombardzkimi wsiami. Kto zna te tereny, ten wie, że wieś włoska raczej polskiej nie przypomina. Owszem od czasu do czasu można trafić na zwartą zabudowę przy ulicy, ale nawet wtedy włoskie gospodarstwa nie przypominają polskich. Nie ma tu parterowych chałup, ani jednopiętrowych ceglanych klocków z epoki Gierka, czy tych bardziej wymyślnych ale też jednopiętrowych. Włoski chłopski dom mieszkalny to jest po prostu kamienica -- co najmniej dwupiętrowa! I najczęściej te kamienice stoją samotnie w polu otoczone wyspą drzew dających cień na podwórku, albo czasami nawet bez tych drzew.
Odcinek, jaki pokonaliśmy tymi wiejskimi szosami (oczywiście asfaltowymi, ale takie polne drogi jak w Polsce, czyli dwie koleiny od kół wozów z ciągiem trawy po środku też widzieliśmy, tylko nimi nie jechaliśmy) był całkiem spory, bo zanim dotarliśmy do drogi szybkiego ruchu, zahaczyliśmy nawet o Toskanię, co oznacza, że już dwa razy byłem na toskańskiej ziemi (pierwszy raz, kiedy podróżowaliśmy po Umbrii), tylko, że ani razu nie zwiedzałem jeszcze słynnych toskańskich miast.
Podróż tymi wąskimi szosami oczywiście wiązała się z ograniczoną prędkością. Kiedy jednak znaleźliśmy się na autostradzie już w Ligurii okazało się, że trafiliśmy tym razem nie na Stau, ale na codę, czyli znowu musieliśmy się wlec w korku.
Kiedy dotarliśmy do Lavagni, było już ok. 19.00, a więc dużo później, niż pierwotnie zakładała nawigacja. Przejechaliśmy przez centrum uroczego włoskiego miasteczka, którego widok napełnił nas optymizmem i wakacyjnym duchem. Nasza kwatera znajdowała się na wzgórzu, na które należało wjechać z skręcając głównej ulicy ostro w lewo -- ostro tzn. w ulicę początkowo po prostu równoległą do tej głównej, żeby wyżej skręcić na wyższy poziom. Jarek jakoś tak intuicyjnie zatrzymał samochód od razu na miejscu parkingowym przypisanym mieszkaniu, które miało być naszym miejscem noclegowym przez kilka kolejnych dni. Ponieważ dom/blok, w którym mieliśmy zamieszkać, stał na wzgórzu, żeby z głównego wejścia trafić na nasz poziom, musieliśmy zejść dwa piętra. Żeby się tam jednak dostać, należało zejść na drugą stronę parkingu, pod którym znajdowały się garaże. Przy jednym z nich znajdowała się skrytka z naszymi kluczami. Oczywiście kod Jarek dostał już wcześniej.
Dopiero następnego dnia wykryliśmy, że z poziomu tych garaży też można było się dostać do naszego mieszkania przez drzwi znajdujące się o pół piętra powyżej niego, a wychodzące właśnie na ten placyk z garażami. Tymczasem drogą okrężną wspięliśmy się na poziom parkingu i otworzyliśmy sobie główne drzwi do bloku, po czy znieśliśmy nasze bagaże na dwa poziomy niżej.
Mieszkanie okazało się spełniać wszystkie nasze oczekiwania. Agnieszka i ja zajęliśmy ogromny salon z aneksem kuchennym, a Jola z Jarkiem niewiele mniejszą sypialnię. Działała klimatyzacja, więc było przyjemnie chłodno. Na narożnej szafie w przedpokoju na wprost drzwi wejściowych znajdował się napis, żeby jej w ogóle nie otwierać i niczego nie dotykać, ponieważ zawiera sprzęt i środki czystości dla personelu sprzątającego. Pozostałe szafy i szuflady były do naszej dyspozycji.
Na dodatek mieliśmy duży balkon, który z powodzeniem można nazwać tarasem ze plastikowymi krzesłami i stołem. Był też duży parasol, po zdjęciu pokrowca z którego, przy pomocy korbki go rozłożyłem, ale za nic nie umiałem go podnieść nieco wyżej. Jarkowi też się to nie udało, więc kiedy cień był nam naprawdę niezbędny, siedzieliśmy bezpośrednio pod jego kopułą, a wieczorem go po prostu odsuwaliśmy.
Przygotowaliśmy sobie kolację z zapasów przywiezionych jeszcze z Polski, choć w tym roku było ich naprawdę mało. Jedną z lekcji z naszych poprzednich podróży było zdanie sobie sprawy z tego, że naprawdę wszystko można kupić na miejscu i to w cenach dokładnie takich jak w Polsce, w każdym razie niewiele od polskich odbiegających. Tą kolacją więc wykończyliśmy nasze zapasy, a przy okazji wypiliśmy butelkę morawskiej Frankovki.
Ha, byłbym zapomniał. Od początku do końcu naszego kwaterowania przy Via Tigula w Lavagni towarzyszył nam dźwięk wydawany przez cykady. Przy tej właśnie muzyce toczyła się nasza pierwsza wieczorna biesiada. Poczuliśmy, że naprawdę jesteśmy w Italii, a konkretnie w Ligurii!
Kawa na stacji benzynowej w Niemczech -- gdzieś między Austrią a Włochami.
Zamek Chiusa (niem. Klausen) z okien samochodu
Moje pranzo
Kawa pyszna a tania!
Z tarasu mamy widok na morze!
Salon z aneksem kuchennym
Sypialnia
Pierwszy wieczór w Italii, wino co prawda jeszcze morawskie,
ale gorący wieczór i dźwięk cykad nie pozwalał na wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz