środa, 28 sierpnia 2024

Genua I (sobota, 20 lipca 2024, do pierwszej kawy)

 


Odwiedzenie Genui od dawna było moim marzeniem. Dawna potężna republika morska, konkurencja dla Wenecji, którą to rywalizację z tą ostatnią jednak przegrała, odgrywała ważną rolę w tę części basenu Morza Śródziemnego. Siedziby ludzkie istniały tu przed podbojem przez Rzymian w 220 r. p.n.e. Ci bowiem podbili lud Ligurów, których, podobnie jak Pelazgów w Grecji, uważa się za pierwotnych mieszkańców tej części Italii. Współczesny język liguryjski (ligure) nie ma jednak nic wspólnego z tym starożytnym ludem, bo jest jednym z języków z rodziny gallo-italskiej (tej samej co lombardzki, piemoncki, romagnolo, czy wenecki), podczas gdy literacki włoski należy do języków dalmatyńsko-italskich. Jak pewnie wiecie, nowoczesna wersja języka Dantego, w niektórych regionach skutecznie wyparła języki lokalne. Sprawę komplikuje jeszcze fakt, że te ostatnie dzielą się na liczne dialekty. Mówi nim ok. 2 milionów mieszkańców Ligurii, ale także wybrzeża Francji i Monako. Najważniejszą rolę odgrywa w nim dialekt genueński. Rzecz w tym, że nie mieliśmy okazji go posłuchać, bo jeśli mieliśmy z kimś rozmawiać, to jednak w standardowym włoskim. 

Zgodnie z planem wymaszerowaliśmy na dworzec kolejowy w Lavagni stosunkowo wcześnie, zakupiliśmy bilety w automacie i udaliśmy się na peron. Pociąg wkrótce nadjechał i po chwili przy równym stukocie kół sunęliśmy w kierunku Genui (po liguryjsku Zena), której włoska nazwa to Genova, w związku z czym nasze panie zaczęły konsekwentnie ją mylić ze szwajcarską Genewą. Po dwudziestym takim lapsusie, odpuściliśmy sobie korektę. 

Po drodze minęliśmy Rapallo, jedno z miasteczek Riwiery Włoskiej, które zasłynęło w historii jako miejsce, gdzie w 1922 roku władze młodej republiki weimarskiej i Rosji sowieckiej podpisały bardzo niebezpieczny dla dopiero co odrodzonego państwa polskiego, ale i w ogóle dla całego porządku ustalonego w Wersalu po I wojnie światowej układ. Zrzekały się wzajemnych roszczeń finansowych, a następnie podpisały aneks o współpracy wojskowej. Cała Europa, oprócz komunistów, potępia bolszewizm, a Niemcy wchodzą z nim w konszachty. Nie przepadam za wnioskami zbyt daleko idącymi, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą anachronizmy, ale ktoś może się jednak pokusić o zaobserwowanie pewnej prawidłowości na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci, niezależnie od ustrojów panujących w obu tych krajach. 

W Rapallo jednak nie wysiedliśmy, bo nie mieliśmy takiego planu. 

Kiedy dotarliśmy do Genui, przed budynkiem dworca nasz wzrok przykuła rzeźba postaci ludzkiej na postumencie. Mężczyzna, najwyraźniej podróżny, kroczył z walizką w kierunku do dworca przeciwnym, ale część jego tułowia po prostu nie istniała: wypełniało ją powietrze. Autorem tej ciekawej koncepcji jest Bruno Catalano, urodzony w Maroku w 1960 roku rzeźbiarz francuski o sycylijskich korzeniach. Jego "podróżników" można spotkać w wielu miastach. Ten przed dworcem w Genui nosi imię Simone. 

Zdefragmentowana postać bardzo nas wszystkich zaintrygowała, więc z marszu cyknąłem jej kilka zdjęć. Jarek, podobnie jak dwóch innych dżentelmenów, postanowił zabrać się do tego profesjonalnie. Wielka międzynarodowa trójca fotografów ustawiła się na wprost rzeźby, twarzami do dworca i... zastygli w oczekiwaniu. Oto bowiem jakaś nieznana nam starsza dama z pieskiem przystanęła centralnie przed pomnikiem, położyła torebkę na postumencie, w celu jej przepakowania. Zupełnie bez pośpiechu wyjęła jej zawartość i z równym jego brakiem poczęła je z powrotem do niej wkładać. Tymczasem mężczyzna stojący w środku Wielkiej Fotograficznej Trójcy, patriarcha i imponującą siwą brodą, odwrócił się do Jarka kiwając głową w porozumiewawczym geście wyrażającym brak zrozumienia dla pani z pieskiem i torebką wymagającą uporządkowania, co nasz kolega odwzajemnił podobnym gestem oznaczającym pełną solidarność z towarzyszem fotograficznej niedoli. W końcu torebka została doprowadzona do porządku, a niczego nieświadoma starsza dama z pieskiem niespiesznie opuściła postument podróżnika, którego autor postanowił nazwać Simone. Trzej panowie dokonali wreszcie niezwykle krótkiej czynności, którą tradycyjnie a kolokwialnie wszyscy znamy jako "pstryknięcie", zaś młodsze pokolenie jako "kliknięcie". 

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, bo kiedy odwróciliśmy się od Simone, naszym oczom ukazała się perspektywa z konstrukcją wyglądającą jak łuk triumfalny. 


 





 

Wielka Trójca Fotograficzna



Dworzec kolejowy Genova Brignole

Po przejściu na drugą stronę ulicy i przedostaniu się przez ciąg przystanków autobusowych znaleźliśmy się na Placu Zwycięstwa, nad którym góruje Arco della Vittoria (Łuk Zwycięstwa), zwany również Pomniekiem  Poległych (Monumento ai Caduti) postawiony w roku 1931 ku czci mieszkańców Genui poległych podczas I wojny światowej. Na rozległym placu minęła nas niewielka grupa osób mówiąca po polsku. Rozdzieliliśmy się, żeby porobić zdjęcia pod różnymi kątami. Wszedłem po schodach pod sam Łuk, zaś kiedy wracałem dostrzegłem, że moje towarzystwo nawiązało kontakt werbalny z grupą rodaków, którą okazała się trójpokoleniowa rodzina z Lublina. Inicjatywa w tej konwersacji należała do seniorki rodu. Jak się później dowiedziałem, rozmowa zaczęła się od jej prośby o zrobienie jej rodzinie zdjęcia na tle Łuku. Kiedy dołączyłem, usłyszałem już tylko podziw dla naszej ekipy z powodu naszego wysokiego stopnia zorganizowania. Oni przylecieli do Genui bez jakiegoś planu. 






Ruszyliśmy dziarskim krokiem, żeby zobaczyć Ponte Monumentale, o którym przeczytaliśmy, że to cud architektury z 1895 roku, dzieło inżyniera Cesarego Gamby i architektów Ronco i Haupta. Żeby do niego dotrzeć, musieliśmy przejść ładny kawałek drogi, w tym spory odcinek Via XX Settembre (20 września 1870 r. wojska zjednoczonych Włoch zajęły Rzym, włączając go w swoje granice i likwidując równocześnie Państwo Kościelne). Ulica ta uświadomiła mi, że Genua to nie jest miasto o charakterze średniowieczno-renesansowym, a nawet nie jest miastem barokowym. Większość wysokich kamienic pochodzi z XIX wieku, przez co ulice Genui przypominają miejscami Berlin lub Piotrkowską w Łodzi. 

Widok słynnego mostu okazał się jednak wielkim rozczarowaniem, bo akurat jest poddawany pracom renowacyjnym, więc całość jest dokładnie pokryta rusztowaniami i folią. Znaleźliśmy za to w jego bezpośrednim sąsiedztwie kawiarenkę, gdzie wypiliśmy naszą pierwszą tego dnia kawę. Jako, że panował ponadtrzydziestostopniowy upał, zamówiliśmy zimne shakerato. Tylko Jola się wyłamała ze swoim cappuccino. 





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz