czwartek, 5 września 2024

Genua II (sobota, 20 lipca 2024, do przekąski między pierwszą kawą a pranzo)

 

Po wypiciu schłodzonej kawy przeszliśmy zaraz za Mostem Monumentalnym na drugą stronę ulicy 20 września, żeby po wąskich schodkach wspiąć się na "platformę", czyli na niewielki plac przed tym razem genueńskim kościołem św. Szczepana. Zawsze w takich okolicznościach zastanawia mnie, jak wyglądało jego otoczenie sto, dwieście, pięćset lat temu. No, sto lat temu prawdopodobnie wszystko wyglądało tak samo jak dziś, bo jak już wspomniałem ulica 20 września zabudowana jest wielkimi dziewiętnastowiecznymi kamienicami. Pod koniec zaś ottocenta był tam też już Ponte Monumentale. Jak jednak wyglądało to miejsce przedtem? Jakie tam były zabudowania? Prawdopodobnie były tam mury obronne, bo wg historyków kościół stanowił część systemu obronnego Genui. W tym samym miejscu jeszcze na początku X wieku stał inny kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła, który cieszył się wielką czcią wśród rządzących wówczas całą Italią Longobardów. Z niego zachowała się krypta. Nową świątynię, której tym razem za patrona dano pierwszego chrześcijańskiego męczennika, zaczęto wznosić w roku 970, ale jego dokończenie zajęło kolejne ponad dwa stulecia. Był częścią klasztoru benedyktynów i jeszcze długo pozostawał poza murami miasta. Niektórzy uczeni uważają, że to właśnie w tym kościele odbył się chrzest Krzysztofa Kolumba w 1451 r. 

W 1775 r. wyprowadzili się stąd zakonnicy, a Santo Stefano stał się zwykłym kościołem parafialnym. W latach nastych XX wieku rozebrano budynki klasztorne, później zaś stary kościół. To, co mieliśmy okazję zobaczyć, to budynek odbudowany w latach 1942-1955, któremu nadano kształt kościoła romańskiego. Trochę mnie ta wiadomość rozczarowała, bo po raz kolejny odczuwałem lekki dreszczyk, że oto znajduję się w świątyni, która przetrwała w swoim kształcie od X wieku. No niestety tak nie było. Niemniej, zawsze pozostaje wyobraźnia, którą trzeba jednak mocno natężyć, kiedy się widzi neoromańską strukturę otoczoną ruchliwą ulicą z dziewiętnastowiecznymi wielkimi kamienicami. 



















 



Wzdłuż ulicy 20 września, podobnie jak w niektórych innych miastach włoskich można iść praktycznie na całym odcinku podcieniami, co z całą pewnością łagodzi efekty ponadtrzydziestostopniowego upału. W pewnym momencie minęło nas pogotowie na sygnale. Po przejściu jakichś trzystu metrów dostrzegliśmy, że ambulans stał przy krawężniku, zaś przed nim stał ojciec z dziewczynką na ręku. Nie wiem, czy to był lekarz, czy pielęgniarz, ale ktoś z obsługi medycznej badał jej temperaturę. Pomyśleliśmy, że całkiem możliwe, że dziecko się źle poczuło z powodu upału właśnie. 

W końcu doszliśmy do Piazza Raffaele de Ferrari, gdzie po prawej stronie przywitał nas jakże "swojski" widok! Chodzi o konny pomnik Giuseppe Garibaldiego. We wszystkich włoskich miastach, jak już kilka razy pisałem, zawsze są ulice/place itd. Garibaldiego, Mazziniego, Cavoura i Wiktora Emanuela II, czyli architektów zjednoczenia Włoch. Dziwne byłoby to jednak miasto, gdyby oprócz nazw ulic nie było po jednym pomniku tych panów. Dlatego ujrzawszy statuę lidera "marszu tysiąca", od razu poczułem się jakoś tak pewnie, jak gdybym znalazł się we właściwym miejscu po okresie błądzenia. 

Powodowani chęcią skrócenia sobie drogi, a także skorzystania z chłodu miejsca nie wystawionego na działanie słońca, weszliśmy do korytarzy Teatru Carlo Felice, skąd wyszliśmy na ulicę minąwszy mieniącą się złotym połyskiem statuę Niccolo Paganiniego. Pamiętam jednego ze swoich nauczycieli wychowania muzycznego, który nam opowiadał o ojcu tego urodzonego w Genui wirtuoza skrzypiec, który jako małego chłopca bił zmuszając do pilnych ćwiczeń gry na tym instrumencie, ponieważ potrzebował pieniędzy na alkohol. O Paganinim krążyły niesamowite legendy, m.in. o tym, że zaprzedał duszę diabłu za swój wirtuozowski talent. Prawda była taka, że cierpiał na pewną anomalię genetyczną, która sprawiała, że miał niezwykle giętkie palce. Ale przecież palce nie komponowały, a Paganini grał na koncertach tylko własne utwory, w czym był niewątpliwie genialny. 

Znaleźliśmy się na Via Roma (taka ulica też zawsze musi być w każdym włoskim mieście), gdzie doszedłszy do dużego ronda spojrzeliśmy w kierunku konnego pomnika Wiktora Emanuela II i zawróciliśmy, doszedłszy do wniosku, że dalszy marsz w tym kierunku donikąd nas nie zaprowadzi, bo najciekawsze rzeczy do zobaczenia w Genui znajdowały się za naszymi plecami. Udaliśmy się więc z powrotem na Piazza Raffaele de Ferrari. Plac zawdzięczał swoją nazwę prezydentowi senatu Genui, a potem jej krótkotrwałemu doży (1787-1789). 



















Wracając na Piazza de Ferrari skręciliśmy w wąską uliczkę prowadzącą w dół do Piazza Santo Matteo, gdzie dotarliśmy do kościóła pod wezwaniem świętego Mateusza, pierwotnie zbudowanego w 1125 r. przez niejakiego Martino Dorię, jako kościółek rodzinny. Doriowie później przebudowywali tę romańską strukturę, a to w stylu gotyckim (w 1278), a to renesansowym (na zamówienie Andrei Dorii w XVI wieku), zaś wnętrze niestety nie oparło się barokowi. 

Bardzo lubię, kiedy stare kościoły mają wirydarze. Taki właśnie kwadratowy wewnętrzny podwórzec posiada San Matteo. Otoczony krużgankami, w których zazwyczaj umieszcza się elementy ze starej wersji świątyń, również i te ozdobione były fragmentami starszych murów, płaskorzeźb i rzeźb. 

Tuż obok znajdował się duży punkt informacji turystycznej, tzn. pomieszczenie było duże, ale siedział tam tylko jeden młody człowiek. Chłopak był niezwykle sympatyczny, elokwentny i pomocny. Na dodatek chyba widział, że chcę ćwiczyć włoski, bo w przeciwieństwie do wielu innych pomocnych Włochów, nie przechodził od razu na angielski, kiedy zabrakło mi jakiegoś słowa. Tak naprawdę przeprowadziliśmy rozmowę przeplatając włoski z angielskim, bo nie zawsze potrafiłem wszystko wytłumaczyć w języku Dantego, ale kiedy tylko ja zadałem następne pytanie po włosku, przesympatyczny chłopak odpowiadał po włosku. 

Wziąwszy plan centrum Genui z zaznaczonymi najważniejszymi puntami do zwiedzenia, wróciliśmy na Plac Ferrariego i zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle fontanny. 

Kiedy weszliśmy do budynku za nami, znaleźliśmy się w miejscu mieszczącym różne instytucje, m.in. Liguryjskie Towarzystwo Historii Ojczyzny, który płynnie się łączy z pałacem dożów (Palazzo Ducale), którego fasada znajduje się już przy placu Giacomo Matteottiego. Wstąpiliśmy m.in. do sklepu prowadzonego przez malarza sprzedającego swoje dzieła, ale z powodu ograniczonych funduszy niczego nie zakupiliśmy. 







































Idąc w kierunku placu Matteottiego na bocznej ścianie siedziby władz regionu Liguria (Palazzo della Regione Liguria) zobaczyliśmy wstrząsający kolaż zdjęć ofiar śmiertelnych przemocy wobec kobiet, będący manifestacją protestu przeciwko tejże. Tego typu publiczne demonstracje zła mają na celu poszerzenie świadomości społecznej i wzbudzenie sprzeciwu przeciwko makabrycznym zjawiskom, więc w jakimś stopniu spełniają swoją rolę. Na ile jednak wpływają na nie panujących nad emocjami agresywnymi mężczyznami katującymi swoje żony czy partnerki? 

Ściana Palazzo delle Regione Liguria sąsiaduje i styka się bezpośrednio z kościołem świętych Ambrożego i Andrzeja. Jak to zwykle z włoskimi kościołami bywa, początki świątyni w tym miejscu są bardzo stare, bo sięgają VI wieku, ale obecna jej wersja to typowy barok będący wynikiem przebudowy dokonanej przez jezuitów, którzy do dwóch patronów dodali jeszcze samego Jezusa. 

W ołtarzach bocznych znajdują się dwa obrazy Petera Paula Rubensa: "Obrzezanie Jezusa" i "Cuda św. Ignacego Loyoli"! 














Mimo ciekawej historii i cennych obrazów, nie poświęciliśmy kościołowi świętych Ambrożego i Andrzeja, tudzież Jezusa zbyt wiele czasu, a to z tego względu, że zostało nam jeszcze kilka miejsc do zobaczenia, a po drugie, jak już wiele razy pisałem, barok specjalnie do mnie nie przemawia. 

Zerknęliśmy na Palazzo Ducale z zewnątrz i zaraz skręciliśmy za kościołem, z którego dopiero co wyszliśmy, w lewo, w kierunku dwóch wież wyglądających na średniowieczne. Zbliżaliśmy się do Porta Soprana, starej bramy miejskiej będącej niegdyś częścią drugiej linii murów miejskich, zaś obecna jej wersja należała do trzeciej linii tychże murów nazywanych murem Barbarossy i pochodzi z lat 1155-1159. W wieku czternastym mury utraciły swoją rolę obronną, zaś brama, którą do tej pory wyjeżdżano w kierunku Rzymu, została stopniowo "wchłonięta" przez zabudowę. Wokół niej bowiem powstała dzielnica Ponticello. W latach 30. ubiegłego stulecia Ponticello jednak rozebrano, Portę Soprana odkryto i wyremontowano. A to oznacza, że gdybyśmy się w tamtym miejscu znaleźli jeszcze sto lat temu, żadnej średniowiecznej bramy byśmy nie zobaczyli wśród przylegających do niej budynków. 

Idąc w kierunku Porta Soprana, mijaliśmy szereg knajpek, gdzie ludzie, głównie turyści już zaczynali siadać do pranzo. Stopniowo też zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, gdzie moglibyśmy coś zjeść, ale postanowiliśmy jeszcze trochę pozwiedzać, a w dodatku nie po to byliśmy w Genui, żeby siadać w knajpach dla turystów (m.in. z hiszpańskimi tapas). W okienku lokalu na rogu tuż naprzeciwko Porty Soprana skosztowaliśmy tylko po dwa kwadraciki chleba z pesto (oczywiście pesto genovese -- genueńskie, czyli zielone -- z liści bazylii, czosnku, orzeszków piniowych, parmezanu i oliwy) wystawione do spróbowania, po czym Agnieszka sprawiła mi niemałą radość twierdząc, że w domu robię lepsze, i ruszyliśmy ku pobliskiemu Domowi Kolumba. 

Po drodze zaszliśmy do ruin dawnego klasztoru św. Andrzeja, po którym dobrze zachowały się fragmenty arkad krużganków otaczających wirydarz. 

Niestety, tzw. Dom Kolumba (Casa di Cristoforo Colombo) to nie jest pierwszy włoski zabytek, który nie jest budowlą oryginalną, w której w latach 1455-1570 mieszkał młody Krzysztof Kolumb, późniejszy nieświadomy odkrywca Ameryki. Podczas oblężenia i bombardowania Genui od strony morza przez wojska Ludwika XIV, uległ zniszczeniu, natomiast dom, a właściwie domek, który dziś oglądamy, to osiemnastowieczna rekonstrukcja. 

Kolejka do muzeum ciągnęła się na co najmniej dwieście metrów, a ponieważ nie obiecywaliśmy sobie jakichś rewelacji wewnątrz, nawet w niej nie stanęliśmy. 

Ponieważ zaplanowaliśmy pójść do portu, a po drodze zobaczyć katedrę, nie pozostało nam nic innego, jak udać się z powrotem przez Portę Soprana do placu Matteottiego. Ponieważ zaczęliśmy odczuwać głód, wstąpiliśmy po drodze do piekarni z wyrobami liguryskimi. Były oczywiście pizze cięte na kawałki i focaccie, ale ja wziąłem sobie kwadracik farinaty, bo przecież farinata to wyrób bardzo liguryjski, a pizzę i focaccię można zjeść we Włoszech wszędzie. 

Farinata to nic innego, jak płaski placek z mąki z ciecierzycy, czasami z dodatkiem cebuli i oliwek. Kilka razy zrobiłem ją w domu, ale trochę liczyłem, że liguryjska potrawa w sercu Ligurii czymś mnie zaskoczy. Była bardzo dobra, ale nie zaskoczyła niczym. Smakowała dokładnie tak samo jak te moje. Na tym etapie jednak najważniejsze było, że zaspokoiła mój pierwszy głód przed właściwym pranzo, na które czas przyszedł jakąś godzinę później. 



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz