Kiedy kilka lat temu zobaczyłem zdjęcia pięciu miasteczek czy też wiosek na wybrzeżu Ligurii o zbiorowej nazwie Cinque Terre (dosł. Pięć Ziem), pomyślałem, że jest to widok tak baśniowy, że szczęśliwi ci, którzy tam mieszkają. Jeżeli pamiętać fragment "Pana Tadeusza", w którym Hrabia popisuje się przed Telimeną wrażliwością na uroki włoskiego nieba, a młody bohater odpowiada tyradą na temat zalet nieba rodzimego, polskiego, a właściwie litewskiego, a mówiąc jeszcze ściślej białoruskiego, to jeśli Wasza polonistka odpowiednio zmanipulowała Waszą interpretację tego fragmentu, mogliście uwierzyć, że faktycznie nasze, środkowo-wschodnioeuropejskie niebo nie tylko włoskiemu dorównuje, ale wręcz je estetycznymi walorami przewyższa. Prawda jest niestety taka, że w Italii niebo naprawdę ma inny kolor. Jego intensywna turkusowość nie da się porównać z naszym najpiękniejszym błękitem, który zawsze sprawia wrażenie, że jest lekko zamglony. Wiem, że to mało patriotyczne, ale niestety kolor włoskiego nieba jest wspaniały.
Jeżeli teraz dodacie do tego szarość skał, różne odcienie zieleni, błękit nieba odbity w morzu, i na tym tle piętrzące się na wzgórzach domy w różnych odcieniach żółci i pomarańczu z okazjonalnymi innymi kolorami, to mniej więcej będziecie mieli przed oczami duszy swojej obraz któregoś z miasteczek Cinque Terre. Można powiedzieć, że jest pięknie na granicy kiczu, ale wszystko jednak tak się ze sobą komponuje, że o kiczu mowy być nie może. To jest po prostu jedno z najbardziej urokliwych miejsc w Italii, która przecież ma ich i tak bez liku.
Podobno najlepiej podziwiać Cinque Terre z pokładu jakiegoś promu wycieczkowego, albo innej łodzi, ale chcieliśmy jednak przynajmniej wdepnąć do każdego z pięciu miasteczek na kilka minut, więc miast wodnej wybraliśmy drogę żelazną.
Kiedy opowiadałem o naszej wycieczce do Genui wspomniałem przesympatycznego chłopaka z informacji turystycznej, który m.in. dał nam mapkę Cinque Terre i udzielił rady, jak je zwiedzać. Otóż doradził nam, żebyśmy z Lavanii dojechali pociągiem do Monterosso, a tam zakupili Kartę Cinque Terre, która nas upoważni do wielokrotnego podróżowania koleją od miejscowości Lavante do La Spezia. Na dodatek karta dawała nam prawo do marszu wyznaczonymi szlakami pieszymi między pięcioma miasteczkami, a także do wstępu do parku narodowego i muzeów.
Kierując się tymi radami, wyruszyliśmy z dworca w Lavagni do Monterosso, żeby tam zakupić wyżej wspomnianą kartę, a następnie pojechać do najbardziej oddalonej od naszej kwatery miejscowości, czyli do Riomaggiore, a następnie się cofać, wysiadając po kolei na stacjach Manarola, Corniglia, Vernazza, żeby w końcu wrócić do Monterosso i tam zamoczyć się w morzu korzystając z tamtejszej plaży.
W Monterosso najpierw pokręciliśmy się trochę wokół budynku stacji kolejowej, żeby się zorientować, gdzie w ogóle można kupić tę jakże przydatną kartę. Nie było to możliwe w kasie biletowej, ani w biurze podróży, które nie dość, że było i tak zamknięte, to na drzwiach miało napis, że Kart Cinque Terre się tam nie sprzedaje. W końcu jakimś cudem trafiliśmy na klatkę schodową, przez którą weszliśmy na piętro, a tam sympatyczna brunetka sprzedała nam ten wielokrotny bilet. Spytała skąd jesteśmy, rozmawiałem po włosku, aż znowu nastąpił fragment, z którego nic nie zrozumiałem, więc moje towarzystwo po raz kolejny przynagliło mnie, żebym przeszedł na angielski. Kolejna okazja do poćwiczenia języka Dantego się ulotniła, ale mieliśmy karty w ręku, więc czym prędzej udaliśmy się na peron.
Na pociąg nie czekaliśmy długo i już po chwili zniknął nam z oczu widok plaży i morza, który został zastąpiony idealną ciemnością tunelu. No może czasami z pewnymi prześwitami, bo w pewnych odstępach następowały fragmenty ściany tunelu z otworami. Większość podróży odbywała się jednak bez żadnych widoków. Na szczęście odstępy między miasteczkami nie są duże, a nawet ta pierwsza, najdłuższa podróż, bo do samego Riomaggiore, nie trwała długo.
Po wyjściu ze stacji nie bardzo wiedzieliśmy, w którą stronę się udać. Widzieliśmy grupki ludzi wędrujących drogą nad samym morzem, ale jeszcze nie wiedzieliśmy jak się do niej dostać. Poszliśmy więc od razu w górę, prosto w głąb lądu, ulicą, która wydała nam się główną. Z bliska nie wszystkie kamieniczki zachwycają intensywnością koloru. Większość z nich jest raczej dość matowa, a tynki nie zachwycają świeżością, ale całość się broni jako pastelowa kompozycja. Było jeszcze wcześnie, więc mijane otwarte knajpki nas nie kusiły. Doszliśmy do oratorium (jak już może wiecie z wpisu o Lavagni, to budynek wyglądający na kościół, i pełniący funkcje kościoła, ale nie jest świątynią parafialną) Santa Maria Assunta (Wniebowzięcia NMP, dosło. Świętej Maryi Wniebowziętej). Budynek z XVI wieku niestety nie zachwyca ani z zewnątrz, ani wewnątrz.
Zawróciliśmy, ponieważ postanowiliśmy dojść do zamku, który się pięknie prezentował na jednym ze wzniesień, które niczym skrzydła otaczają miasteczko. Skręciliśmy w uliczkę, która wnet zaczęła piąć się w górę, miejscami przechodząc w schody. W ten sposób dotarliśmy do kościółka św. Jana Chrzciciela z XIV wieku. Pomimo fundacji przez średniowiecznego biskupa, obecny stan budynek zawdzięcza dziewiętnastowiecznej renowacji, podczas której otrzymał również swoją neogotycką fasadę. Moje pierwsze wrażenie świetnie zachowanego gotyku musiało ulec weryfikacji.
Tymczasem na naszej drodze, czyli Via Pecunia (nie wiem, kto i dlaczego tak ją nazwał, ale skojarzenie było błyskawiczne -- pecunia non olet, i faktycznie nie śmierdziała) dostrzegliśmy ogródek kawiarniany wypełniony do ostatniego krzesełka, ale też z szybką rotacją gości. Był to lokal o nazwie "Old School Cocktails and Food", ale mimo anglojęzycznej nazwy, obsługa była jak najbardziej włoska, tak samo jak kawa. Kiedy przeszliśmy te sto metrów od kościółka, akurat zwolniły się cztery miejsca, które też skwapliwie zajęliśmy. Wypiliśmy poranne cappuccino i ruszyliśmy dalej.
Pierwsze fortyfikacje istniały tu jeszcze przed 1260 rokiem, kiedy markizowie/margrabiowie Turcotti wznieśli zamek. Ale znowu to nie był ten, przed którym teraz staliśmy. Nowy zamek zbudował harabia Nicolo Fieschi, a wykończyły go władze republiki genueńskiej w wieku XVI. Kiedy generał Bonaparte zlikwidował starą republikę, a w jej miejsce stworzył nową, czyli Republikę Liguryjską, we wnętrzu twierdzy urządzono cmentarz. Dopiero pod koniec XX wieku zamek zaadaptowały władze państwowe do celów kulturalnych.
Idąc wąską drogą za zamkiem dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczyna się tzw. Via dell'Amore, czyli piesza ścieżka wiodąca do Manaroli, czyli kolejnego miasteczka na naszej trasie. Było stosunkowo wcześnie i mieliśmy jeszcze spory zapas sił, więc może byśmy się skusili na taki spacer, zwłaszcza, że "droga miłości" biegła na jednym równym poziomie, ale niestety w tymże miejscu natknęliśmy się również na prowizoryczną bramkę i napis, że przejścia nie ma, bo Via dell'Amore nie jest jeszcze dostępna dla chętnych piechurów.
Zawróciliśmy więc do ulicy Kolumba, przeszliśmy na jej drugą stronę, żeby pójść na drugie wzniesienie otaczające Riomaggiore. Wkrótce znaleźliśmy się na ścieżkach meandrujących między tarasowo ułożonymi domami jednorodzinnymi i ogrodami. Po kilku minutach takiej wędrówki, najpierw pod górę, a później w dół, doszliśmy do zwartej zabudowy starych kamieniczek, między którymi znowu musieliśmy przemeandrować aż dotarliśmy do portu, który obserwowaliśmy z daleka już wcześniej z różnych punktów na naszej drodze. Z jednej strony mieliśmy uroczą zatoczkę, którą od otwartego morza oddzielał półokrąg z kamieni, a z drugiej baśniowe miasteczko na wznoszące się na zboczu wzgórza. Nie byliśmy oczywiście jedynymi turystami w tym miejscu. Właściwie znajdowaliśmy się wśród przepychającego się tłumu, ale na szczęście nie było też jakiegoś wielkiego ścisku, więc mogliśmy swobodnie uwiecznić nasz pobyt w pamięci naszych telefonów.
Wracaliśmy częściowo tą samą drogą -- najpierw wąskimi zaułkami między kamieniczkami, ale potem już nie wspinaliśmy się między ogrodami i willami, ale znaleźliśmy drogę na niższym poziomie, pójście którą zdecydowaliśmy się zaryzykować. Okazało się, że był to dobry wybór, ponieważ była to ścieżka prowadząca prosto na stację kolejową, ta sama, którą widzieliśmy, kiedy tylko wysiedliśmy z pociągu i na temat której zastanawialiśmy się dokąd prowadzi.
Poznaliśmy więc co ciekawsze zakamarki Riomaggiore, ale przecież była to dopiero pierwsza miejscowość pięciu "ziem", jakie mieliśmy zwiedzić.
Na Cinque Terre Express nie czeka się długo, więc po kilku minutach jechaliśmy już, niestety ciemnym tunelem, w stronę Manaroli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz