Historia genueńskiej katedry świętego Wawrzyńca, czyli San Lorenzo, sięga IX wieku, ale jak to praktycznie zawsze jest z włoskimi kościołami, budowę pierwotnej budowli skończono dużo później, bo na początku stulecia XII, zaś później ją modyfikowano i "upiększano" jeszcze wielokrotnie. Dlatego możemy zobaczyć w nim romański portal i gotycką rozetę (oj, ciągle mi się przypomina pan Robert Makłowicz, którego lubię, cenię i szanuję, ale który też palnął w jednym ze swoich programów, że "gotyk Włochy ominął"!) Włodarze katedry podtrzymują wiarę w to, że znajdują się w niej szczątki św. Jana Chrzciciela, a także taca, na której Salome, córka Herodiady, zażądała od Heroda Antypasa głowy owego męczennika. Do skarbca nie weszliśmy, a nawet gdybyśmy tę tacę zobaczyli na własne oczy, nie ma gwarancji, że byśmy uwierzyli, że to właśnie oryginał z czasów biblijnych. Za to we trójkę wdrapaliśmy się na wieżę katedry (Jola, mogę powiedzieć, już tradycyjnie, unika wspinaczek na kościelne wieże), skąd rozciąga się widok ciekawy, choć daleki od zapierania tchu w piersiach.
Kiedy opuściliśmy San Lorenzo naszą uwagę przyciągnął uliczny performer, udający nieruchomego manekina. Zazwyczaj tego typu artyści po wrzuceniu pieniędzy do pojemnika do tego przeznaczonego, robią jakiś ruch -- czasami nieznaczny, czasami gwałtowny, wywołując efekt zaskoczenia u publiczności. Ten jednak wykonywał akrobatyczne i z punktu widzenia praw fizyki, a przynajmniej anatomii mięśni, niemożliwy. Mianowicie trzymał jedną rękę po łokieć w rurze imitującej... no nie wiem, gips? temblak? Kiedy ktoś wrzucił jakiś datek, nogi mężczyzny wędrowały do tyłu w górę do pozycji poziomej, a wszystko wyglądało tak, jakby utrzymywał się jedynie na tej jednej ręce w rzeczonej rurze. Gdyby cały jego kostium nie był z nią jakoś połączony, jego wyczyn wymagałby siły mięśni i umiejętności kontroli ciała, przy którym popisy gimnastyczne typu "flaga" byłyby zabawą dla przedszkolaków. Ponieważ czegoś takiego nie podejrzewaliśmy, uznaliśmy, że jego kostium stanowił część całego mechanizmu.
Po chwili oddania się ulicznej rozrywce już naprawdę postanowiliśmy zintensyfikować poszukiwania miejsca z jedzeniem. Byłem bliski namówić moje towarzystwo do wstąpienia do sieciówki ze zdrową dietetyczną żywnością, ale ziejąca pustka we wnętrzu tego lokalu (dosłownie zero gości, czy też klientów) skutecznie mnie do tego zamiaru zniechęciła. Weszliśmy w boczną, bardzo wąską uliczkę i zaczęliśmy się nią przesuwać rozglądając się w prawo i lewo w poszukiwaniu jakiejś knajpki. I wkrótce trafiliśmy na okna wystawowe, w których zachęcano do wstąpienia na trzydaniowe pranzo za 15 euro. Za trzy dania cena wydawała się tak znikoma, że szkoda byłoby nie skorzystać, więc się zdecydowaliśmy wstąpić.
Lokal o nazwie "Arbanella" nie jest z pewnością elegancką restauracją, nie jest trattorią ani osterią, nie jest też barem mlecznym, choć trochę taki przypominał. Jest to po prostu sklep, powiedzielibyśmy spożywczo-garmażeryjny, gdzie po prostu jest też miejsce, gdzie można zjeść.
W rozmowie z sympatyczną i energiczną młodą ekspedientką na samym początku strzeliłem gafę, bo spytałem co konkretnie obejmuje ten trzydaniowy zestaw za.... cinquanta euro. Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę, bo przecież oni niczego za pięćdziesiąt euro nie oferują. Oczywiście powinienem był powiedzieć quindici (piętnaście). Sprawy potoczyły się jednak szybko -- dziewczyna natychmiast zaproponowała przejście na angielski, a cała trójka moich towarzyszy podróży skwapliwie i tonem zdecydowanie przynaglającym potwierdzili trafność tego wyboru słowami "Mów po angielsku, nie ma czasu!" W ten sposób potwierdziła się reguła, o której czytałem i słyszałem od różnych doświadczonych podróżników i poliglotów -- chcesz ćwiczyć miejscowy język i poznawać ludzi, jedź sam!
Okazja na konwersację po włosku więc przepadła, ale za to jedzenie okazało się świetne. Każdy z nas wybrał sobie coś innego na primo (pierwsze danie): Agnieszka ravioli z sosem orzechowym, Jola lasagne po liguryjsku, czyli z pesto, Jarek coś co zna i lubi, czyli makaron z bolońskim ragu, a ja parmigianę, czyli zapieczonego z serem bakłażana, która okazała się o wiele lepsza od tej, którą kiedyś zrobiłem w domu, prawdopodobnie dlatego, że ja swoją powinienem potrzymać w piekarniku nieco dłużej.
Na secondo (drugie danie) wszyscy wzięliśmy zestaw trzech ryb z caponatą, czyli duszonymi razem cukinią, bakłażanem i papryką. Nazw ryb nie zapamiętałem, ale były naprawdę dobre.
Ciasto czekoladowo-pomarańczowe było jak na mój gust nieco zbyt suche, choć smak się bronił.
Jak już napisałem, lokal nie był jakiś wykwintny, jedliśmy plastikowymi sztućcami na plastikowych talerzach (chyba jednak Włosi mają dość swobodne podejście do unijnych zaleceń w sprawie plastiku), ale to wszystko było naprawdę smaczne. Prawdziwe włoskie domowe jedzenie! No i trzy dania za 15 euro. Wychodziliśmy z "Arbanelli" naprawdę usatysfakcjonowani, ciepło żegnając dziewczynę, która przyjęła od nas zamówienie i "nonnę", jak nazwaliśmy starszą uśmiechniętą panią, która nam jedzenie przynosiła, a która wyraźnie była też szefową.
Idąc dalej wąską Via di Canneto il Curto i klucząc podobnie wąskimi uliczkami wydostaliśmy się wreszcie z tego labiryntu do szerokiej ulicy, po przekroczeniu której znaleźliśmy się w Porto Antico, czyli w Starym Porcie. Tutaj oczami wyobraźni zobaczyłem młodego Krzysztofa Kolumba zdobywającego swoje żeglarskie kwalifikacje, a także Giovanniego Cabotto, znanego z historii Anglii jako Johna Cabota, który wysłany przez Henryka VII Tudora, dotarł w 1497 roku do wybrzeży dzisiejszej Kanady. Wyprawa ta praktycznie nie przyniosła niczego konkretnego. Cabot ze swoją załogą popłynął i wrócił, ale później Anglicy roszcząc sobie prawa do Kanady, mogli się powoływać, że ich John Cabot był tam pół wieku przed francuskim korsarzem Jacquesem Cartierem. Jak wiemy, udało im się Francuzom Kanadę odebrać dopiero w roku 1763.
Ha, no i właśnie naszła mnie taka myśl z cyklu "co by było gdyby...", myśl, która jeszcze w latach 80. XX wieku była historykom zakazywana, a mianowicie, jak potoczyłyby się losy świata, gdyby Cristoforo Colombo zrobił karierę w rodzinnej Genui i nie musiał się tułać po świecie i szukać sponsorów dla swoich śmiałych planów dotarcia do Indii opływając naszą planetę w kierunku zachodnim. Pewnie wcześniej czy później Amerykę odkryłby ktoś inny, ale może to akurat nie Hiszpanie zbudowaliby pierwsze imperium kolonialne. Gdyby w Genui został Cabot, prawdopodobnie niewielki miałoby to wpływ na losy świata. W końcu ktoś inny dotarłby na kontynent amerykański dzięki sponsoringowi angielskich monarchów. Sama wyprawa z 1497 roku bowiem nie odegrała jakiejś praktycznej roli w historii. Jednakowoż nazwisko Johna Cabota w historii rozwoju morskiej potęgi Anglii (później Wielkiej Brytanii) się zapisało. "Prosty chłopak z Genui", chciałoby się powiedzieć...
Na moment podeszliśmy do Palazzo San Giorgio, który obecnie jest siedzibą władz Systemu Portowego Zachodniego Morza Liguryjskiego, a który z pewnością pamięta czasy świetności i potęgi Genui. Jak wiemy, była to potężna republika konkurująca z Wenecję. Do połowy XVIII wieku do Genui należała Korsyka. I znowu nasuwa się pytanie, jak potoczyłyby się losy świata, gdyby kontroli nad tą wyspą nie przejęli Francuzi. Czy Napoleon od Buonapartych z Ajaccio starałby się robić karierę w stolicy, czyli w Genui? Tego nie dowiemy się nigdy. Zresztą, jak wiemy tenże Napoleon jeszcze jako republikański generał zlikwidował stare włoskie republiki najwyraźniej jako zbyt mało republikańskie i wprowadzał nowe, na wzór francuski. W ten sposób nastąpił kres Republiki Weneckiej, ale Genua już na likwidacji swojej największej konkurentki już nie skorzystała. Zmieniła się epoka.
Patrząc jednak na Palazzo San Giorgio warto pamiętać, że w czasach, kiedy Genua jeszcze naprawdę była poważną rywalką Wenecji, w tym właśnie budynku jej władze przetrzymywały obywatela owej rywalki, człowieka, który przeszedł do historii jako ten, który drogą lądową dotarł do dworu mongolskiego cesarza Chin, Kubiłaj-chana. Marco Polo, bo o nim tu mowa, dostał się jako jeniec wojenny do niewoli genueńskiej po bitwie pod Curzolą w 1297 r. I to właśnie podczas niemal rocznego pobytu w San Giorgio, który pełnił rolę więzienia, jego towarzysz z celi, Rustichello da Pisa, spisał jego opowieści, które opublikowano pod tytułem "Il Millione". Do dziś budzą kontrowersje wśród historyków. Nie wiadomo, na ile można im wierzyć, bo też mało jest źródeł zewnętrznych, które by wersje Marco Polo potwierdzały. Z drugiej strony, wiele rzeczy się zgadza, tylko po prostu nie wiadomo, czy barwnie opowiadający Wenecjanin faktycznie był tych historii współuczestnikiem i bohaterem, czy też skompilował je z relacji podróżników orientalnych. Również co do tego nigdy stuprocentowej pewności mieć nie będziemy. Jeżeli w historii Marco Polo jest coś pewnego, to fakt, że siedział prawie rok w genueńskiej niewoli.
Kręcąc się po portowej zatoce minęliśmy Oceanarium, dochodząc do wniosku, że skoro nie jesteśmy ichtiologami, nie będziemy umieli docenić walorów tego miejsca, zwłaszcza, że byliśmy w podobnych przybytkach w litewskiej Kłajpiedzie i w łódzkim Orientarium. Z tego samego względu darowaliśmy sobie wizytę w wielkiej szklanej kuli mieszczącej tzw. Biosferę, czyli atrakcję botaniczną. Koniecznie natomiast chcieliśmy wstąpić na galeon "Neptun", wielki drewniany okręt zgoła niezabytkowy, ale jednak może już w jakimś sensie tak. Jest to bowiem nawa piracka zbudowana na potrzeby filmu Romana Polańskiego "Piraci" z roku 1986. Zanim Gore Verbinski nakręcił swoich "Piratów z Karaibów" (pierwszą część w 2003), hasło "film o piratach" przywodziło na myśl produkcję Polańskiego. Pamiętam, że na pewno poszedłem nań do kina, ale niewiele z niego pamiętam, oprócz tego, że zagrał w nim Władysław Komar, polski kulomiot, którego można uznać za prekursora dzisiejszego celebryctwa. Ale nie czepiam się, bo na Zachodzie również sportowcy stawali się aktorami i bohaterami różnych telewizyjnych show, a Władysław Komar ówczesnym Polakom wydawał się nie tylko skarbem narodowym (kiedyś lekkoatletyka naprawdę się liczyła), ale bardzo sympatycznym "swoim chłopakiem".
Teraz właśnie wstępowaliśmy na filmowy statek piracki i po raz kolejny utwierdziłem się w swojej sympatii do jakiejś takiej ogólnej cechy Włochów. Otóż przy płaceniu gotówką za bilety wstępu zaczęliśmy szukać brakujących trzech euro. Z pewnością byśmy znaleźli, tylko trzeba było dodać eurocenty. W tym momencie jednak mężczyzna mniej więcej w naszym wieku szeroko się uśmiechnął i powiedział, że "va bene", tej brakującej kwoty nie musimy szukać i gestem dłonią zaprosił nas do zwiedzania.
Mówiąc szczerze na "pirackim statku" nie było niczego więcej, niż każdy widział na filmach, obojętnie czy to o piratach, czy po prostu o wielkich drewnianych okrętach przemierzających oceany w XVIII . wieku. Ba, chyba nawet na filmach można dostrzec więcej szczegółów. Całe wyposażenie "muzeum" to kilka armat. Przeszliśmy się więc po wszystkich dostępnych poziomach, porobiliśmy zdjęcia, których najbardziej kuriozalnym elementem była raczej groteskowa niż groźna rzeźba eponimicznego Neptuna na dziobie okrętu.
Po obejrzeniu "Neptuna" przeszliśmy na drugą stronę ulicy, naprzeciwko Porta del Vacca, czyli po liguryjsku Brama Krowia, początków nazwy której nigdzie nie znalazłem, a która pierwotnie nazywała się Porta di Santa Fede (Brama Świętej Wiary) od wezwania pobliskiego kościoła, który uległ desakralizacji w 1926 r. Brama jest bardzo podobna do Porta Soprana, przy której też byliśmy -- składa się z dwóch wież z bramą właściwą pomiędzy nimi -- pochodzi z tych samych czasów i leży po przeciwnej stronie dawnych murów miejskich.
Idąc Via delle Fontane dotarliśmy do Piazza della Nunziata, przy którym stoi kościół Santissima Annunziata del Vastato (a więc Zwiastowania NMP, choć dosłownie po włosku to Najświętszej Zwiastowanej). Nie planowaliśmy zwiedzania tej świątyni, ale skoro za klasycystyczną kolumnadą drzwi były otwarte, trudno nam było się oprzeć. Na dodatek zaintrygowała nas rzeźba zakapturzonego ni to mnicha ni żebraka siedzącego przed kościołem. Wyglądał nieco jak niebezpieczny typ z zaświatów z amerykańskiego filmu grozy.
Dzieje kościoła w tym miejscu oczywiście sięgają średniowiecza, ale jego intensywna przebudowa w stylu barokowym, nastąpiła po soborze trydenckim, bo przecież barok to artystyczna manifestacja wojującej kontrreformacji. Swoją obecną neoklasycystyczną fasadę zawdzięcza jednak wiekowi XIX, natomiast fizycznie jest ona wynikiem remontu i odbudowy po bombardowaniu z czasów II wojny światowej.
Właściwie powinniśmy już od dawna wiedzieć, że ktoś, kto liczy, że znajdzie we włoskim kościele odrobinę odpoczynku od upałów na zewnątrz, ten się z pewnością przeliczy. Tak samo było i tutaj. Piękne wnętrze świątyni nie zapewniało ani odrobiny chłodu.
Kiedy jeszcze przed wyjazdem do Włoch czytałem i oglądałem różne relacje o Genui, wielu tych, którzy tam byli przed nami ostrzegali przed spacerami po zmroku, bowiem łatwo można paść ofiarą przestępców bez litości napadających i grabiących samotnych turystów. Ci, którzy niezbyt przejmowali się zasadami poprawności politycznej, pisali/mówili wprost, że chodzi o gangi romskie, ale również afrykańskie. Właściwie po przejściu sporego odcinka centrum Genui dopiero w okolicach Piazza della Nunziata dostrzegliśmy grupki czarnoskórych mieszkańców tej dzielnicy. Nie wyglądali jednak na gangsterów.
W kierunku dworca kolejowego ruszyliśmy Via Balbi z jej przepięknymi kamienicami (czyli palazzami). Nigdzie już po drodze nie wchodziliśmy, ale minęliśmy m.in. Palazzo Balbi Senarega, gmach Uniwersytetu Genueńskiego i dawny Pałac Królewski mieszczący obecnie Genueńskie Muzea Narodowe. Idąc dalej dotarliśmy pod pomnik Kolumba przy placu Acquaverde.
Stojąc przy monumencie poświęconym wielkiemu nawigatorowi i odkrywcy, a przy tym jednemu z pierwszych bezwzględnych łupieżcy nowej epoki dającej początek europejskiej ekspansji kolonialnej, byliśmy praktycznie przed dworcem Genova Piazza Principe.
Wkrótce jechaliśmy już pociągiem w kierunku Lavagni. Wyszedłszy ze stacji udaliśmy się do sklepu należącego do założonej 150 lat temu w Szwajcarii sieciówki Coop (nazwa od cooperativa, czyli spółdzielnia). Obładowani zakupami, czyli jedzeniem i piciem, ruszyliśmy na dwukilometrowy marsz, który po całym dniu chodzeniu po Genui, nie napawał nas radością na miłą przechadzkę. zwłaszcza że upał ani trochę nie ustąpił mimo przedwieczornej pory.
Na plażę poszliśmy tylko we dwoje, tzn. Agnieszka i ja, bo Jola i Jarek nie wykazali entuzjazmu wobec zamoczenia się w Morzu Liguryskim.
Oczywiście wielu rzeczy w Genui nie zobaczyliśmy, ale to, czego najbardziej żałuję, to przejażdżka metrem. W każdym mieście na świecie, które ma sieć kolei podziemnej, owa kolej jest inna, niepowtarzalna. Inaczej wygląda metro w Londynie, inaczej w Paryżu, inaczej w Rzymie czy Berlinie, a jeszcze inaczej w Budapeszcie. Każda historia wiercenia tuneli, budowy torów, czy konstrukcja podziemnych pociągów jest inna i fascynująca. No niestety, doświadczenie genueńskiego kawałka historii transportu publicznego nie była nam dana. Piszę to z żalem, ale niczyjej w tym nie było winy. Po prostu na przejażdżkę metrem nie było czasu, a poza tym z okien metra niczego nie da się zobaczyć. Jak się miało okazać nazajutrz, z okien pociągu czasami też nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz