Corniglia jest inna. Nie wita gościnnie szerokim objęciem ramion zatoki. Kiedy się wysiądzie z pociągu, praktycznie nie widać nic ciekawego. Trzeba dopiero podejść do wąskiej uliczki, na której następnie należy zaczekać na autobus, który nas do miasteczka zawiezie. Właściwa Corniglia znajduje się bowiem na górze. Co prawda można się do centrum wspinać po 377 schodach (Scalinata Lardarina), ale woleliśmy sobie tę atrakcję darować.
Ustawiliśmy się więc w czymś w rodzaju kolejki do autobusu, czyli przyłączyliśmy się do sporego tłumu takich samych jak my amatorów Cinque Terre. Kiedy nadjechał autobus, który okazał się może większy od jakiegoś vana przystosowanego do przewozu pasażerów, ale jednak dużo mniejszy od typowych autokarów międzymiastowych, zacząłem wątpić, czy się załapiemy na ten przejazd i czy nie będziemy musieli poczekać na następny. W międzyczasie podjechała z tej samej strony co on kobieta w vanie, którym próbowała gdzieś zaparkować. Niektórym obserwowanie jej mogło sprawić niezły ubaw, ale we mnie budziła irytację, bo przez dobrych kilka minut blokowała ruch, w tym ewentualny start naszego autobusu. W końcu jednak zdecydowała się go ominąć, pojechała dalej, żeby zaraz zawrócić, co na bardzo wąskiej uliczce było wyczynem wymagającym benedyktyńskiej cierpliwości, zarówno jej, jak i innych kierowców oczekujących na przejazd. W końcu przestaliśmy się przyglądać jej manewrom, bo udało jej się w końcu zaparkować równolegle przy murze tuż za naszym przystankiem.
Tymczasem okazało się, że mój pesymizm pozbawiony był podstaw, bowiem do środka się dostaliśmy. Co prawda nie zajęliśmy miejsc siedzących, których zresztą nie było aż tak wiele, ale za to jechaliśmy. Sunęliśmy pod górę, czasami biorąc zakręty, żeby po kilku minutach wysiąść w centrum miasteczka. Od razu skierowaliśmy się pod górkę naprzeciwko wyjścia z autobusu, która to droga doprowadziła nas do niewielkiego kościoła przy równie niewielkim placu otoczonym raczej niezbyt okazałymi kamienicami. Kościółek pod wezwaniem świętego Piotra pochodzi z 1334 roku, ale jego wnętrze nie wydało nam się imponujące. I oczywiście już nawet nie liczyliśmy nawet na odrobinę chłodu. Zeszliśmy do ulicy z przystankiem i przeszliśmy na jej drugą stronę. W ten sposób zagłębiliśmy się w takie typowe włoskie stare miasteczko, jakie najbardziej w Italii lubię. Wąskie uliczki, pełne sklepów i lokali gastronomicznych. No i oczywiście tłum turystów, i choć może uznacie mnie za dziwaka, przyznaję bez bicia, że podczas wakacji ja po prostu te tłumy uwielbiam. Nie tylko mi nie przeszkadzają, ale wręcz wzmacniają moje poczucie, że oto jestem na wakacjach i moją z nich radość mogę dzielić z tysiącami ludzi z całego świata!
Jola i Jarek postanowili posilić się kawałkami farinaty z mijanej pasticerii oferującej szeroki wybór typowo włoskich wypieków, ale ja postanowiłem trzymać się swojego planu unikania węglowodanów, chyba, że nie będzie już absolutnie innej możliwości. Doszliśmy do niewielkiego placu zastawionego stolikami restauracyjnymi. W jednym z lokali, który nosił piękną nazwę "Il Buongustario", czyli "smakosz" i obiecywał kuchnię domową, przestudiowałem wystawioną przed nim kartę i stwierdziłem, że chcę w nim zjeść doradę. Agnieszka spytała mnie, czy na pewno chcę tam jeść, co jest raczej dość typowym przejawem pasywnej agresji, jeżeli pytanie zada się odpowiednim tonem. A ton mojej żony wskazywał dawał wyraźny sygnał "lepiej by było dla Ciebie, żebyś nie chciał." Tymczasem ja się uparłem i usiedliśmy przy stoliku na placu. Jola z Jarkiem stwierdzili, że się jeszcze przejdą i pójdą na lody, ponieważ oni się najedli focacciami. Na kilkadziesiąt minut więc się rozstaliśmy.
Dorada z caponatą, czyli już "tradycyjnie" moim zestawem smażonych bakłażana, cukinii i papryki, okazała się bardzo smaczną rybą, ale ponieważ nie był to filet, trzeba było się trochę przy niej napracować, żeby nie zadławić się przypadkową ością.
Po obiedzie ruszyliśmy w stronę przystanku autobusowego. Janiccy w międzyczasie posiedzieli sobie na lodach i wkrótce do nas dołączyli. Tym razem pierwszy autobus faktycznie musieliśmy przepuścić, ponieważ kierowca przestał przyjmować pasażerów jakieś cztery osoby przed nami. Nie przejęliśmy się tym w żadnym stopniu, ponieważ częstotliwość tych przejazdów jest bardzo przyzwoita. Po dzisięciu minutach już wsiadaliśmy do następnego autobusu. Zanim to jednak nastąpiło, uciąłem sobie pogawędkę z parą, może małżeństwem na wygląd przed czterdziestką, ale grubo po trzydziestce. Otóż zagadali mnie o to, jak się dostać do innych miejscowości Cinque Terre, ponieważ powiedziano im, że z i do Cornigli pociągiem nie da się dojechać. Zdziwiło mnie to niepomiernie, ponieważ doprawdy nie wiem, kto mógł palnąć taką głupotę. Wytłumaczyłem im, jak się tu dostaliśmy i jak mamy zamiar się wydostać -- właśnie wracamy autobusem na stację kolejową. W międzyczasie usłyszałem jak kobieta do swojego mężczyzny powiedziała kilka słów, które wydały mi się wypowiedziane w języku polskim. "Jesteście z Polski?" spytałem. "Nie, Slovensko!" Mężczyzna się nieco ożywił i powiedział, że po polsku prawie wszystko rozumieją. Kobieta jednak wróciła do swojej płynnej angielszczyzny i dalej rozmawialiśmy już w języku admirała Nelsona. Ktoś im powiedział, że z Cornigli można się dostać tylko autobusem, i tak też tu dojechali. Nie wiem, czy mi nie uwierzyli, że ten autobus, który właśnie nadjechał, zawiezie nas prosto na kolej, czy była jakaś inna przyczyna tego, że słowacka para nagle zniknęła. Może postanowili jeszcze pospacerować po uroczych uliczkach Cornigli?
My w każdym razie po kilku minutach już wsiadaliśmy do pociągu do Vernazzy.
Kiedy się ogląda zdjęcia Cornigli robione od strony morza, faktycznie przypomina ona inne miasteczka Cinque Terre, tyle, że jest skupiskiem kolorowych kamieniczek przycupniętych na wzgórzu. My jednak takiej możliwości oglądu tego miasteczka nie mieliśmy, więc w mojej pamięci utkwi jako taka miniaturowa wersja Asyżu, Gubio, czy jakiegoś innego typowego włoskiego średniowiecznego miasteczka. Corniglia podobno słynęła w średniowieczu z doskonałych win goszczących na królewskich dworach Europy. Chyba jednak obecnie liguryjskie winiarstwo nie ma najwyższych notowań, w każdym razie o niczego o nim w naszych przewodnikach nie wyczytaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz