Po raz kolejny przejechaliśmy ok. 3 kilometrów pociągiem, żeby wysiąść na naszym czwartym przystanku, czyli w Vernazzy. To kolejne miasteczko Cinque Terre znowu nieco bardziej przypomina Riomaggiore i Manarolę, ze względu na zatoczkę wcinającą się w ląd i zabudowania o podobnej architekturze i kolorystyce. Upał skutkował tym, że stopniowo wytracaliśmy energię, ale przecież nie odmówiliśmy sobie krótkiego spaceru po uliczkach, tyle, że nie postawiliśmy sobie jakichś ambitnych celów poznawczych.
Tak naprawdę z wiadomości o Vernazzy wyczytanych w przewodniku najbardziej zaintrygowała nas ta o Ananasso Bar przy głównym placu nad zatoką. Podobno lokal ten słynie z drinka o nazwie capriosca. Jest to napój podobny do brazylijskiej caipirinhy, ale jego głównym składnikiem jest wódka, a nie cachaça. Dodatkiem jest lód i sok z limonek. Tyle, że podobno w Ananasso, do tego drinka dodaje się również sok truskawkowy. W internecie można znaleźć różne wersje pisowni jego nazwy. Kiedy po "s" następuje "c" wizualnie wydaje się, że to koktajl włoski, może portugalski. Dopiero, kiedy się tę nazwę wymówi (albo zobaczy wersję z "k" po "s"), nasuwa się myśl, że to wyraz jakiś taki bardziej rosyjski. Informacje o pochodzeniu tego drinka są jednak sprzeczne, bo niektórzy piszą, że jest on brazylijski, a inni, że to rosyjski krewny brazylijskiej caipirinhy. W Vernazzy te dociekania okazały się mieć zerowe znaczenie, ponieważ Ananasso Bar, którego szyld dostrzegliśmy z daleka, był zamknięty na cztery spusty. W sąsiednich lokalach natomiast caprioski nie mieli. Nie wiemy, czy Ananasso zwinął interes, czy po prostu był zamknięty chwilowo.
Przełknąwszy przesłanie, że caprioski tutaj nie spróbujemy, udaliśmy się do położonego w sąsiedztwie kościoła pod wezwaniem świętej Małgorzaty. Pierwotny romański kościół postawiono w tym miejscu podobno już w XI wieku, ale po przebudowach, zwłaszcza tej z połowy XVIII wieku, stracił średniowieczną fasadę. Niemniej wnętrze robi wrażenie zgoła niebarokowe! Ciemny kamień, kolumny oddzielające nawy, drewniany strop i surowa kamienna ściana absydy robią wrażenie, jakby obecny wygląd świątyni pochodził z czasów dużo wcześniejszych. Z zewnątrz przykuwa uwagę jej jasna dzwonnica z zegarem, natomiast wnętrze jest właśnie takie "wczesnośredniowieczne." Myślę, że kościół św. Małgorzaty w Vernazzy nie został zdesakralizowany, ale obecność turystów w ławkach zajętych robieniem zdjęć telefonami, czy pogawędkami towarzyskimi, trochę odzierał wnętrze kościoła z jego religijnego charakteru. I oczywiście, jak już pewnie pamiętacie, jak to włoski kościół, nie zapewniał ani trochę wytchnienia od upałów. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie, wewnątrz było wręcz duszno.
Wspinaczkę na zamek sobie darowaliśmy, ale jeszcze trochę postaliśmy na murowanym nadbrzeżu obserwując mikroskopijną plażę pełną ludzi w rozmaitych odcieniach skóry. Sama zatoczka również była pełna plażowiczów, przy czym np. ludzie o południowoazjatyckim typie urody wchodzili do niej tylko po kolana, pozostałe części ciała mając osłonięte. M.in. w wodzie stał ojciec z córeczką na rękach, oboje ubrani. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że cała scena przypomina widoki Wanarasi (Benares), jakie znam tylko z filmów dokumentalnych, zaś zatoczka w Vernazzy przez moment stała się świętą rzeką Gangą, bardziej u nas znaną jako Ganges.
Wróciliśmy do Monterosso, które jest jeszcze inne, niż pozostałe miasteczka Cinque Terre. Tym razem to, co jest warte zobaczenia, znajduje się raczej po morskiej stronie torów kolejowych niż lądowej (jak było w przypadku innych miejscowości). To z tej strony właśnie jest promenada, a pod nią plaża. Specjalnie wzięliśmy ze sobą ręczniki i stroje kąpielowe, żeby z uroków plaży i morza skorzystać, ale skończyło się na podejściu kilkuset kroków w kierunku 14-metrowego posągu Neptuna bardziej znanego jako Gigante. Statua powstała w 1910 roku na zamówienie włoskiego repatrianta, syna włoskich emigrantów, który po młodości w Argentynie przyjechał do ojczyzny swoich przodków i osiedlił się właśnie w Monterosso. Adwokat John Pastine, najwyraźniej człowiek zamożny, zamówił rzeźbę z cementu i stali u znanego wówczas rzeźbiarza Arrigo Minerbiego.
Niestety, z powodu bliskości La Spezii, która była i nadal jest siedzibą władz włoskiej marynarki wojennej, również Monterosso podczas II wojny światowej zostało ufortyfikowane, a przez to stało się przedmiotem alianckich ataków z powietrza. Z powodu bombardowań ucierpiał również Gigant. Obecnie posąg jest odremontowany (czy też częściowo zrekonstruowany).
Plan kąpieli na tym odcinku Morza Liguryjskiego okazał się praktycznie niewykonalny. No może, gdybyśmy się uparli i znaleźli choć jedną wolną przebieralnię, a następnie gdybyśmy znaleźli jakiś wolny metr kwadratowy powierzchni plaży, to całkiem możliwe, że udałoby nam się pobrodzić w zatoce przy Monterosso. Nasza determinacja okazała się jednak zbyt słaba i po dziesięciu minutach stwierdziliśmy, że tego dnia popluskamy się w morzu już na "naszej" kamienistej plaży w Lavagni. Wróciliśmy na dworzec i wsiedliśmy do pociągu jadącego do La Spezii.
La Spezia to niewątpliwie ciekawe miasto i warte dokładnego zwiedzenia. My jednak potraktowaliśmy ją jako pewien nieplanowany bonus. Nie mieliśmy żadnego wobec niej planu. Postanowiliśmy się przespacerować w kierunku centrum, wypić gdzieś kawę i wrócić na dworzec, bo to już nie była jakaś dwutorowa stacja kolejowa, a wieloperonowy dworzec właśnie. Początki osadnictwa na tych terenach sięgają starożytnego Rzymu, natomiast w średniowieczu aż po 1797 r., kiedy to generał Bonaparte zlikwidował Republikę Genueńską, była związana właśnie z tym państwem. Praktycznie od zjednoczenia Włoch, bo już od 1861 roku jest główną bazą włoskiej marynarki wojennej. Liczy ponad 93 tysiące mieszkańców, więc na pewno nie jest to jakaś wielka metropolia, ale też nie jest to jakieś miasteczko. W regionie Liguria jest to drugie miasto po Genui. Niestety nie przestudiowaliśmy przewodników, a nawet gdybyśmy to zrobili, to nie mielibyśmy już siły szukać zabytków na jego obszarze. Spokojnym spacerkiem doszliśmy chyba jakoś tak bliżej centrum, bo ulice i place zrobiły się jakby bardziej zatłoczone i ruchliwe. Postanowiliśmy poszukać knajpki, żeby się napić późnopopołudniowej kawy. Ponieważ bardzo dobrym obyczajem jest udostępnianie menu na zewnątrz, w tym przypadku przed kawiarnianym ogródkiem, w jednej z nich owszem, dostrzegliśmy różne kawy, ale przede wszystkim Agnieszka skanując wzrokiem ową kartę, wykrzyknęła niczym Archimedes swoje "Eureka!", "Patrz, jest capriosca!" Jola i Jarek nie reflektowali na drinka, więc po szklance caprioski zamówiliśmy tylko my. I nie żałowaliśmy. Drink oprócz soku z limonki (i oczywiście alkoholu) faktycznie zawierał sok truskawkowy, a całość była naprawdę smaczna i orzeźwiająca!
Po wysączeniu przez słomkę tego, czego nie mogliśmy wypić w Vernazzy, doszliśmy do wniosku, że tego dnia wyczerpaliśmy nasz potencjał energetyczny na zwiedzanie, ale że to, co zobaczyliśmy i czego doświadczyliśmy, dało nam mnóstwo satysfakcji. Kolorowe weduty i pejzaże "Pięciu Ziem" to było, coś czego z pewnością nie zapomnimy i wszystkim znajomym polecać będziemy.
Ponieważ okazało się, że z Levanto, gdzie kończy bieg Cinque Terre Express, nie złapiemy bezpośredniego pociągu do Lavagni, musieliśmy się przesiąść tam złapać pociąg do Sestri Levante. W Levanto musieliśmy na nasze połącznie nieco poczekać, więc spędziliśmy ten czas spacerując po dworcu, gdzie zakupiłem przypadkiem książkę kucharską ze specjalnościami liguryjskim. Wyszliśmy też na kilka minut przed budynek stacji, żeby zerknąć na panoramę ciągnących się nieco w dole zabudowań.
W Sestri Levante natomiast przeżyliśmy moment stresu, kiedy zobaczyliśmy numer peronu, z którego miał odjechać nasz pociąg do Lavagni. Otóż przy tymże numerze widniała jakaś litera (nie pamiętam już jaka). Poszliśmy na peron o podanym numerze, ale peronu z tą dodatkową literą nigdzie nie dostrzegliśmy. Poczułem się w pewnym momencie jakbym się znalazł w powieści J.K. Rowling o Harrym Potterze, który odjeżdżał z peronu 9 i 3/4. Zaczęliśmy sobie tłumaczyć, że to może jest jakieś dodatkowe oznaczenie naszego pociągu, ale kiedy odjechał pociąg stojący na owym peronie, a nadjechał zupełnie inny niż nasz, Jarek wpadł na pomysł, że nasz peron musi być zupełnie gdzie indziej. I faktycznie tak było. Otóż tam, gdzie kończył się budynek dworca, zaczynały się jakieś dodatkowe perony, właśnie z tą dodatkową literą po numerze. Nasz pociąg tam już pewnie od dawna stał, a w momencie, kiedy do niego dobiegliśmy była już pora odjazdu, a może nawet minuta po, ale na szczęście dla nas motorniczy nie spieszył się z opuszczeniem Sestri Levante i dzięki temu bez problemu do pociągu wsiedliśmy i po minucie faktycznie jechaliśmy w kierunku Genui, co znaczyło, że po drodze wysiądziemy w Lavagni.
Przemaszerowawszy dodatkowe 2 kilometry z dworca na naszą kwaterę, tylko Agnieszka miała jeszcze ochotę odświeżyć się w morzu na miejscowej plaży. Tym razem jednak ja również nie wykazałem entuzjazmu wobec tego pomysłu, przez co niestety poskromiłem też entuzjazm mojej żony. Skończyło się na prysznicu w naszej kwaterze i kolacji na tarasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz