niedziela, 27 października 2024

Turyn I, odcinek 3 (środa 24 lipca 2024)


Przeszedłszy obok długiej kamienicy mieszczącej urzędy prowincjonalne i miejskie, dotarliśmy do pałacu królewskiego. Bez wątpienia jest to miejsce ściśle związane ze zjednoczeniem Włoch, czyli praktycznie utworzeniem państwa o nazwie Italia. Sama nazwa sięga czasów panowania Longobardów, których panowaniu położył kres Karol Wielki, król Franków, który stał się cesarzem odrodzonego cesarstwa zachodniorzymskiego, ale później był to termin praktycznie tylko geograficzny. Owszem, w czasach renesansu pojawiały się idee zjednoczenia całego półwyspu (m.in. pod berłem papieża), ale dopiero Napoleon Bonaparte najpierw stworzył Republikę Włoską, którą po trzech latach przemianował na Królestwo Włoch (oczywiście miało to związek ze zmianą polityki ambitnego Korsykańczyka, który z konsula republiki koronował się na cesarza). Sam Napoleon ogłosił się królem Italii, ale już np. Królestwo Sycylii (popularnie zwane Królestwem Neapolu) oddał swojemu bratu Józefowi, tyle, że potem dokonał roszady -- Józefowi dał Hiszpanię, a w Neapolu obsadził marszałka Joachima Murata. Italia w nazwie państwa więc się pojawiła, choć owo państwo jeszcze nie obejmowało całości półwyspu. Jak wiemy, po upadku Napoleona przywrócono lokalnych władców małych włoskich państewek, a północna część Włoch przypadła Austriakom. 










Wybaczcie mi przydługie historyczne wtręty, ale akurat z historią zjednoczenia Włoch i Niemiec mam prywatne wspomnienia. W szkole podstawowej przeczytałem rozdziały z Wielkiej Ilustrowanej Historii Powszechnej wydawnictwa Trzaska-Evert-Michalski właśnie na te tematy. Kiedy w VII klasie na lekcji przyszło do omawiania tego tematu, niesamowicie zabłysnąłem, ponieważ popisałem się wiedzą daleko wykraczającą poza podręcznik do szkoły podstawowej. 

No dobra, wylazła ze mnie nieskromność nie do zniesienia, ale wspominam tę przedwojenną Historię Powszechną, ponieważ przypomniałem sobie rzecz, której jednak do końca nie rozumiałem. Otóż politycy, których nazwiska widnieją dziś w nazwach ulic w każdym włoskim mieście, niektórzy rezygnując z ambicji republikańskich, stwierdzili, że należy Włochy zjednoczyć pod berłem dynastii rządzącej Królestwem Obojga Sardynii (czyli Piemontu i Sardynii). Dwóch rzeczy wówczas nie ogarniałem swoim trzynastoletnim umysłem. Otóż dynastia rządząca od średniowiecza Piemontem (dużo później również Sardynią) pochodziła z Sabaudii, Dynastię nazywano więc sabaudzką (Sabaudowie), po włosku Savoia, po francusku Savoie. I teraz, kiedy Wiktor Emanuel II, czyli przedstawiciel tego rodu miał się stać królem całej Italii, żeby uzyskać zgodę Francji (czyli Napoleona III), musiał się zgodzić na referendum w samej Sabaudii w celu ustalenia, czy ludność chce pozostać poddanymi tego samego władcy w ramach zjednoczonych Włoch, czy też chce się przyłączyć do Francji. Referendum wypadło na korzyść tej ostatniej, a Sabaudia została włączona do Drugiego Cesarstwa. Nie umiałem sobie wówczas tego wytłumaczyć, bo po prostu nie wiedziałem, że Sabaudczycy nie do końca utożsamiali się z Italią. Mówili językiem franko-prowansalskim, ale to jeszcze niczego nie tłumaczyło, bo dialekt piemoncki jest bardzo do niego podobny. Chyba jednak czuli, że ich miejsce jest w potężnej, jak się mogło wtedy wydawać, Francji, niż w jakimś nowym nieprzewidywalnym państwie. 

Druga sprawa, której nie pojmowałem, to dlaczego świeckiej władzy nad Rzymem pilnował garnizon francuski i mimo, że Królestwo Włoch istniało już od 1861 r., jego stolicą aż do pokonania II Cesarstwa przez bismarckowskie Prusy, był Turyn. Nie rozumiałem tego natomiast z tego względu, że przecież Napoleon III walnie pomógł armii piemonckiej pokonać Austrię, czym przyczynił się do sukcesu zjednoczenia Włoch. Polityka jednak to proces wcale nie taki prosty, jak by chcieli niektórzy miłośnicy historii. Napoleon III, w odróżnieniu do swojego potężnego stryja, który religię traktował bardzo instrumentalnie, bo sam religijny nie był, był znany ze swojej dewocji, a do władzy doszedł dzięki głosom chłopów pozyskiwanym dzięki klerowi. Camillo Cavour, premier Królestwa Sardynii (i Piemontu), z kolei był równocześnie konserwatystą, jak i antyklerykałem, co może dzisiaj jest dość trudne do wyobrażenia, i dążył do pozbawienia papieży prerogatyw władcy świeckiego. Kiedy więc Prusy zlikwidowały II cesarstwo francuskie, garnizon jego wojska opuścił Rzym, a na jego miejsce wkroczyły wojska zjednoczonych od 11 lat Włoch. Papież ogłosił się "więźniem Watykanu", który pozostał jego siedzibą, ale był integralną częścią Rzymu. Swoją państwowość Watykan zawdzięcza dopiero Mussoliniemu, ale to już zupełnie osobny temat. 










Wracając natomiast do głównego wątku, wchodziliśmy na dziedziniec, a właściwie dziedzińce, pałacu, który przez prawie 12 lat był rezydencją króla Włoch! Przeszliśmy na moment do królewskiego ogrodu, po czym zawróciliśmy, ponieważ koniecznie chciałem odwiedzić miejsce przechowywania chyba najsłynniejszej katolickiej relikwii. Chodzi oczywiście o słynny całun turyński. 

Na hasło "całun turyński" włącza mi się znowu masa wspomnień, ponieważ kwestia płótna, w które rzekomo owinięto ciało Jezusa z Nazaretu po zdjęciu z krzyża, była czasami omawiana w komunistycznych czasopismach. Pamiętam, że dyskutowaliśmy zawzięcie z kolegą, który upierał się, że amerykańska NASA całun zbadała specjalnymi naświetlaniami i oceniła, że to musiał być autentyk z I wieku naszej ery. Ja zo kolei przeczytałem artykuł (choć nie pamiętam, czy w "Przekroju", czy w "Panoramie"), że jakiś badacz doszedł do wniosku, że to fałszerstwo z czasów albo późnego średniowiecza, albo wczesnego renesansu, dokonane zwykłym żelazkiem (tzn. nie takim zwykłym, tylko takim na duszę). Co do autentyczności całunu do dziś jestem sceptykiem, ale mimo wszystko bardzo chciałem go zobaczyć, choćby ze względu na całą otoczkę wywołaną tymi wszystkimi kontrowersjami i sporami. Na dodatek włoska nazwa tego artefaktu, czyli Sindone di Torino, brzmi jakoś tak tajemniczo, jak święty Graal. Niby można powiedzieć "kielich, którego używał Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy", ale jak się powie "Graal" sprawa staje się jakaś taka bardziej nie z tej ziemi! Podobnie w mojej świadomości zadziałało "sindone"! 





W mapach google kaplica Santa (albo Sacra) Sindone widnieje dość wyraźnie w pobliżu pałacu Sabaudów, ale kiedy tylko zaczęliśmy iść za nawigacją, lądowaliśmy na placu przy ścianie budynku przed pałacem, który żadną miarą kaplicy nie przypominał. Mnie się uroiło, że to musi być kościół, którego kopułę widzieliśmy niedaleko, więc przeszedłszy obok turyńskiej katedry (której odwiedzenie odłożyliśmy na później), udaliśmy się w kierunku owej kopuły. Kościół Świętej Trójcy jednak był zamknięty na cztery spusty, co z naszego, czyli poszukiwaczy świętego całunu, punktu widzenia było jednak bez znaczenia. Nawigacja kierowała nas z powrotem pod katedrę, więc na moment się tam cofnęliśmy, ale w międzyczasie doszliśmy do wniosku, że już pora na wczesnopopołudnowy posiłek. Pokrążywszy nieco po śródmiejskich ulicach, trafiliśmy na ogródek restauracyjny lokalu o nazwie Trattoria Vineria da Ale, gdzie spożyliśmy ravioli z krewetkami z pysznym kremowym sosie. Posiłek ten był nam już bardzo potrzebny, ponieważ od razu poprawił nam humory i poziom energii do dalszego zwiedzania. Zdziwiło nas tylko to, że mimo, że posiłki mieliśmy w takiej samej cenie, zapłaciliśmy kilka euro więcej od Janickich. Prawdopodobnie uznano, że to my powinniśmy uiścić coperto za cały stolik. Nie robiliśmy z tego jednak problemu, nie chcąc sobie psuć humoru, w jaki nas wprawiło smaczne pranzo. 









Ruszyliśmy w dalszą drogę, odkładając poszukiwania świętego "sindone" na później. Ponieważ to ja byłem odpowiedzialny za plan naszej pierwszej wycieczki do Turynu, nie wyobrażałem sobie spaceru po tym mieście bez odwiedzenia dzielnicy Valdocco, a to ze względów częściowo sentymentalnych. O tym jednak już w następnym odcinku. 

sobota, 19 października 2024

Turyn I, odcinek 2 (środa, 24 lipca 2024)




Z Góry Kapucynów nie musieliśmy iść zbyt daleko do neoklasycystycznego kościoła Gran Madre di Dio, monumentalnej budowli wzorowanej na rzymskim Panteonie. Świątynia jest doskonale wyeksponowana stojąc na wzniesieniu naprzeciwko mostu Wiktora Emanuela I prowadzącego nad Padem na plac Vittorio Veneto. 

Pomysł wystawienia kościoła zrodził się jako akt dziękczynny za powrót na tron Królestwa Obojga Sardynii (czyli Piemontu i Sardynii) Wiktora Emmanuela I z dynastii sabaudzkiej w 1814 roku. Jak łatwo się zorientować po dacie, stało się tak po latach wygnania, jakie Napoleon Bonaparte fundował lokalnym rodom panującym w podbitych przez siebie krajach, o ile nie pozwolił takim rodom kolaborować ze sobą, jak np. niektórym książętom niemieckim. Sabaudczyk (Savoia) wrócił na tron w Turynie, intencję powziął, ale kamień węgielny wkopano dopiero w 1818 roku. Autorem projektu był architekt Ferdinando Bonsignore. Jak to w historii kościołów często bywa, budowa na kilka lat utknęła, żeby ruszyć ponownie dziewięć lat później już za panowania Karola Feliksa, który jednak również nie doczekał uroczystego otwarcia świątyni, które nastąpiło w roku 1831, kiedy królem był już Karol Albert. 

Neoklasycystyczny kościół zdobią rzeźby czołowych rzeźbiarzy epoki, Duńczyka Bertela Thorvaldsena i Włocha Carla Finellego oraz szeregu innych artystów. Budynek jest rotundą przykrytą kopułą z portykiem zwieńczonym klasycznym trójkątnym tympanonem. W odróżnieniu od większości starszych włoskich budowli sakralnych wnętrze Gran Madre di Dio prezentuje się raczej skromnie, choć oczywiście wszystko zachowuje idealne proporcje. Do krypty z grobami poległych podczas I wojny światowej uroczyście otwartej w obecności Mussoliniego w 1932 roku nie zeszliśmy. 











Natomiast po zejściu po monumentalnych schodach przed portykiem prowadzących w kierunku mostu popatrzyliśmy na rzeźby będące alegoriami Wiary i Religii, a także na dziesięciometrowy posąg Wiktora Emanuela I rzeźbiony przez Giuseppe Gagginiego przez 20 lat (1849-1869) jako upamiętnienie przywrócenia dynastii sabaudzkiej po upadku Napoleona Bonapartego. 

Ruszyliśmy przez most imienia tegoż króla wprost na ogromny plac (Piazza Vittorio Veneto), którego już sam rozmiar odróżniał od placów we wszystkich innych włoskich miastach. Ponieważ zaczął już dokuczać upał, jako błogosławieństwo przywitaliśmy podcienia w budynkach wzdłuż pierzei placu. W błogim cieniu maszerowało się o wiele przyjemniej. Tymczasem plac zaczął nas zaskakiwać. Otóż podcienia, którymi szliśmy od ulicy dzieliły arkady, w czym nie ma niczego dziwnego. Te arkady były jednak również w przerwach między budynkami, co sprawiało, że łuki z kolumnami otaczały cały plac. Jakież jednak było moje zdziwienie, kiedy nagle zobaczyłem, że spod jednego takiego łuku wyjeżdża tramwaj i przecina plac, żeby wjechać pod arkadę po stronie, którą właśnie szliśmy. Te przerwy między budynkami to były normalne ulice, na których odbywał się ruch szynowy i kołowy, czego się naprawdę nie spodziewaliśmy. 









Przeszedłszy wzdłuż Piazza Vittorio Veneto weszliśmy w Via Pio, ulicę w częściowym remoncie, który jednak nas, jako pieszych niewiele dotyczył. Z przyjemnością oglądaliśmy wystawy sklepowe, zwłaszcza księgarnię-antykwariat, którą jednak z bólem serca minąłem po nasyceniu oczu widokiem drogich woluminów. 




Doszliśmy do Via Montebello, w którą skręciliśmy, ponieważ kolejnym punktem, do którego chcieliśmy dojść był jeden z ważniejszych symboli miasta, umieszczony nawet na europejskich dwucentówkach wybijanych we Włoszech, a mianowicie Mole Antonelliana. 

Ten dość dziwny olbrzymi gmach bierze swoją nazwę od nazwiska swojego twórcy, architekta Alessandra Antonellego, który go zaprojektował w roku 1867. Przedziwne były losy przeznaczenia budynku. Ten najwyższy w Europie gmach zbudowany z cegły został u Antonellego zamówiony przez turyńską gminę żydowską i miał być synagogą. Architektem natomiast zaczęła kierować ambicja i postanowił wznieść najwyższy budynek w mieście. Niestety w 1869 roku Comunità Israelita Torinese przestała wpłacać fundusze z tego prostego względu, że tychże funduszy po prostu zabrakło. Gmach już niemal ukończono, więc władze miasta postanowiły przejąć finansowanie budowy, ale już nie jako synagogi. Tyle, że nie nastąpiło to od razu, bo dopiero w 1878. Pracami pokierował syn Alessandra, Costanzo, który dokończył dzieła ojca wieńcząc olbrzyma iglicą na kopule. W 1905 roku zaczęto urządzać wnętrza, a trzy lata później otwarto tam Muzeum Włoskiego Zjednoczenia, które miało tam swoją siedzibę do lat 30. XX wieku. Budynek ucierpiał z powodu alianckich bombardowań podczas II wojny światowej i huraganu w 1951. Po generalnym remoncie w 1996 urządzono w nim Muzeum Kinematografii. 

Darowaliśmy sobie wjazd windą na szczyt, a także zwiedzanie muzeum, bo od oglądania eksponatów w muzeach filmu wolimy jednak same filmy. Wróciliśmy do Via Pio, skręciliśmy w prawo i ruszyliśmy w kierunku Pałacu Królewskiego. 












Spacer podcieniami oprócz niewątpliwie pozytywnego efektu ochrony przed palącym słońcem, ma też swoje słabe strony. Otóż przechodzień widzi fasady budynków stojących po przeciwnej stronie ulicy, natomiast nie ma oglądu całości tych stojących po stronie, po której idzie. Widzi tylko to, co jest na parterze, a więc sklepy i knajpki i czasami może się zdarzyć, że przegapi bramę jakiegoś ważnego obiektu. Na szczęście brama wiodąca na dziedziniec gmachu Uniwersytetu Turyńskiego przyciągnęła naszą uwagę, choć początkowo wcale nie wiedzieliśmy, co reprezentuje jej widok! Najpierw bowiem naszym oczom ukazał się ów podwórzec, a na budynkach go otaczających ogromne plakaty przedstawiające ludzi brodzących po pas w wodzie, a dopiero potem zwróciliśmy uwagę na tablicę informującą, że to Universita degli Studi di Torino. 

Przeszedłszy przez bramę z kolei przeczytaliśmy, że uczelniany dziedziniec zdobi multimedialna wystawa czasowa zdjęć (od 5 lipca do 5 września) Gideona Mendla "Drowning World". Artysta postanowił uwrażliwić widzów na problemy zmian klimatycznych. "Świat tonie" można powiedzieć na podstawie tych zdjęć, co jest prawdą o tyle, że może się podnieść poziom wód oceanicznych po stopieniu lodowców w okolicach podbiegunowych, ale do mnie osobiście bardziej przemawia hasło, że "świat płonie", zwłaszcza w obliczu suszy i pożarów we wszystkich krajach Europy Południowej. Obrazy rodzin, par czy pojedynczych przedstawicieli rodzaju ludzkiego w różnych świata zakątkach stojący w wodzie bardzo mi się spodobał jako pewien zamysł estetyczno-artystyczny, ale, wstyd się przyznać, w ogóle mi się nie skojarzył ze zmianami klimatycznymi. 

Krużganki otaczające dziedziniec uniwersytecki kryją również dzieła sztuki umieszczone tam na stałe -- przede wszystkim rzeźby i tablice pamiątkowe. Co tu dużo gadać? Uniwersytet Turyński został założony przez księcia Ludwika Sabaudzkiego już w 1404 roku, więc zalicza się do grupy najstarszych uczelni świata, a to znaczy, że zdążył przez swoje mury przepuścić wiele wybitnych postaci, które gdzieś po drodze upamiętniali rzeźbiarze wynajęci przez uczelnię w celu ich uczczenia. Uniwersytet w Białymstoku, gdzie pracuję,  jako samodzielna uczelnia nie ma jeszcze trzydziestu lat i jest jeszcze zbyt wcześnie, by go ozdabiać rzeźbami wybitnych profesorów i absolwentów. 

W podcieniach przy Via Pio przysiedliśmy na moment przy kawiarnianym stoliku, gdzie wypiłem drugą kawę, po czym ruszyliśmy dalej, żeby po kilku minutach dotrzeć do Piazza Castello, na którego obrzeżach rozczarowało mnie nieco raczej nowoczesne i mało imponujące wejście do Teatro Regio di Torino w budynku nie wyróżniającym się w ogóle od otaczających go kamienic. Skręciliśmy w lewo, żeby przejść się wzdłuż budynku władz regionu i prowincji, tudzież chyba innych urzędów, po lewej stronie przechodząc obok Palazzo Madama, od tej strony jeszcze przypominający średniowieczny zamek, zaś w drugiej już pałac z epok późniejszych. Tymczasem zbliżaliśmy się do Pałacu Królewskiego.