Przeszedłszy obok długiej kamienicy mieszczącej urzędy prowincjonalne i miejskie, dotarliśmy do pałacu królewskiego. Bez wątpienia jest to miejsce ściśle związane ze zjednoczeniem Włoch, czyli praktycznie utworzeniem państwa o nazwie Italia. Sama nazwa sięga czasów panowania Longobardów, których panowaniu położył kres Karol Wielki, król Franków, który stał się cesarzem odrodzonego cesarstwa zachodniorzymskiego, ale później był to termin praktycznie tylko geograficzny. Owszem, w czasach renesansu pojawiały się idee zjednoczenia całego półwyspu (m.in. pod berłem papieża), ale dopiero Napoleon Bonaparte najpierw stworzył Republikę Włoską, którą po trzech latach przemianował na Królestwo Włoch (oczywiście miało to związek ze zmianą polityki ambitnego Korsykańczyka, który z konsula republiki koronował się na cesarza). Sam Napoleon ogłosił się królem Italii, ale już np. Królestwo Sycylii (popularnie zwane Królestwem Neapolu) oddał swojemu bratu Józefowi, tyle, że potem dokonał roszady -- Józefowi dał Hiszpanię, a w Neapolu obsadził marszałka Joachima Murata. Italia w nazwie państwa więc się pojawiła, choć owo państwo jeszcze nie obejmowało całości półwyspu. Jak wiemy, po upadku Napoleona przywrócono lokalnych władców małych włoskich państewek, a północna część Włoch przypadła Austriakom.
Wybaczcie mi przydługie historyczne wtręty, ale akurat z historią zjednoczenia Włoch i Niemiec mam prywatne wspomnienia. W szkole podstawowej przeczytałem rozdziały z Wielkiej Ilustrowanej Historii Powszechnej wydawnictwa Trzaska-Evert-Michalski właśnie na te tematy. Kiedy w VII klasie na lekcji przyszło do omawiania tego tematu, niesamowicie zabłysnąłem, ponieważ popisałem się wiedzą daleko wykraczającą poza podręcznik do szkoły podstawowej.
No dobra, wylazła ze mnie nieskromność nie do zniesienia, ale wspominam tę przedwojenną Historię Powszechną, ponieważ przypomniałem sobie rzecz, której jednak do końca nie rozumiałem. Otóż politycy, których nazwiska widnieją dziś w nazwach ulic w każdym włoskim mieście, niektórzy rezygnując z ambicji republikańskich, stwierdzili, że należy Włochy zjednoczyć pod berłem dynastii rządzącej Królestwem Obojga Sardynii (czyli Piemontu i Sardynii). Dwóch rzeczy wówczas nie ogarniałem swoim trzynastoletnim umysłem. Otóż dynastia rządząca od średniowiecza Piemontem (dużo później również Sardynią) pochodziła z Sabaudii, Dynastię nazywano więc sabaudzką (Sabaudowie), po włosku Savoia, po francusku Savoie. I teraz, kiedy Wiktor Emanuel II, czyli przedstawiciel tego rodu miał się stać królem całej Italii, żeby uzyskać zgodę Francji (czyli Napoleona III), musiał się zgodzić na referendum w samej Sabaudii w celu ustalenia, czy ludność chce pozostać poddanymi tego samego władcy w ramach zjednoczonych Włoch, czy też chce się przyłączyć do Francji. Referendum wypadło na korzyść tej ostatniej, a Sabaudia została włączona do Drugiego Cesarstwa. Nie umiałem sobie wówczas tego wytłumaczyć, bo po prostu nie wiedziałem, że Sabaudczycy nie do końca utożsamiali się z Italią. Mówili językiem franko-prowansalskim, ale to jeszcze niczego nie tłumaczyło, bo dialekt piemoncki jest bardzo do niego podobny. Chyba jednak czuli, że ich miejsce jest w potężnej, jak się mogło wtedy wydawać, Francji, niż w jakimś nowym nieprzewidywalnym państwie.
Druga sprawa, której nie pojmowałem, to dlaczego świeckiej władzy nad Rzymem pilnował garnizon francuski i mimo, że Królestwo Włoch istniało już od 1861 r., jego stolicą aż do pokonania II Cesarstwa przez bismarckowskie Prusy, był Turyn. Nie rozumiałem tego natomiast z tego względu, że przecież Napoleon III walnie pomógł armii piemonckiej pokonać Austrię, czym przyczynił się do sukcesu zjednoczenia Włoch. Polityka jednak to proces wcale nie taki prosty, jak by chcieli niektórzy miłośnicy historii. Napoleon III, w odróżnieniu do swojego potężnego stryja, który religię traktował bardzo instrumentalnie, bo sam religijny nie był, był znany ze swojej dewocji, a do władzy doszedł dzięki głosom chłopów pozyskiwanym dzięki klerowi. Camillo Cavour, premier Królestwa Sardynii (i Piemontu), z kolei był równocześnie konserwatystą, jak i antyklerykałem, co może dzisiaj jest dość trudne do wyobrażenia, i dążył do pozbawienia papieży prerogatyw władcy świeckiego. Kiedy więc Prusy zlikwidowały II cesarstwo francuskie, garnizon jego wojska opuścił Rzym, a na jego miejsce wkroczyły wojska zjednoczonych od 11 lat Włoch. Papież ogłosił się "więźniem Watykanu", który pozostał jego siedzibą, ale był integralną częścią Rzymu. Swoją państwowość Watykan zawdzięcza dopiero Mussoliniemu, ale to już zupełnie osobny temat.
Wracając natomiast do głównego wątku, wchodziliśmy na dziedziniec, a właściwie dziedzińce, pałacu, który przez prawie 12 lat był rezydencją króla Włoch! Przeszliśmy na moment do królewskiego ogrodu, po czym zawróciliśmy, ponieważ koniecznie chciałem odwiedzić miejsce przechowywania chyba najsłynniejszej katolickiej relikwii. Chodzi oczywiście o słynny całun turyński.
Na hasło "całun turyński" włącza mi się znowu masa wspomnień, ponieważ kwestia płótna, w które rzekomo owinięto ciało Jezusa z Nazaretu po zdjęciu z krzyża, była czasami omawiana w komunistycznych czasopismach. Pamiętam, że dyskutowaliśmy zawzięcie z kolegą, który upierał się, że amerykańska NASA całun zbadała specjalnymi naświetlaniami i oceniła, że to musiał być autentyk z I wieku naszej ery. Ja zo kolei przeczytałem artykuł (choć nie pamiętam, czy w "Przekroju", czy w "Panoramie"), że jakiś badacz doszedł do wniosku, że to fałszerstwo z czasów albo późnego średniowiecza, albo wczesnego renesansu, dokonane zwykłym żelazkiem (tzn. nie takim zwykłym, tylko takim na duszę). Co do autentyczności całunu do dziś jestem sceptykiem, ale mimo wszystko bardzo chciałem go zobaczyć, choćby ze względu na całą otoczkę wywołaną tymi wszystkimi kontrowersjami i sporami. Na dodatek włoska nazwa tego artefaktu, czyli Sindone di Torino, brzmi jakoś tak tajemniczo, jak święty Graal. Niby można powiedzieć "kielich, którego używał Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy", ale jak się powie "Graal" sprawa staje się jakaś taka bardziej nie z tej ziemi! Podobnie w mojej świadomości zadziałało "sindone"!
W mapach google kaplica Santa (albo Sacra) Sindone widnieje dość wyraźnie w pobliżu pałacu Sabaudów, ale kiedy tylko zaczęliśmy iść za nawigacją, lądowaliśmy na placu przy ścianie budynku przed pałacem, który żadną miarą kaplicy nie przypominał. Mnie się uroiło, że to musi być kościół, którego kopułę widzieliśmy niedaleko, więc przeszedłszy obok turyńskiej katedry (której odwiedzenie odłożyliśmy na później), udaliśmy się w kierunku owej kopuły. Kościół Świętej Trójcy jednak był zamknięty na cztery spusty, co z naszego, czyli poszukiwaczy świętego całunu, punktu widzenia było jednak bez znaczenia. Nawigacja kierowała nas z powrotem pod katedrę, więc na moment się tam cofnęliśmy, ale w międzyczasie doszliśmy do wniosku, że już pora na wczesnopopołudnowy posiłek. Pokrążywszy nieco po śródmiejskich ulicach, trafiliśmy na ogródek restauracyjny lokalu o nazwie Trattoria Vineria da Ale, gdzie spożyliśmy ravioli z krewetkami z pysznym kremowym sosie. Posiłek ten był nam już bardzo potrzebny, ponieważ od razu poprawił nam humory i poziom energii do dalszego zwiedzania. Zdziwiło nas tylko to, że mimo, że posiłki mieliśmy w takiej samej cenie, zapłaciliśmy kilka euro więcej od Janickich. Prawdopodobnie uznano, że to my powinniśmy uiścić coperto za cały stolik. Nie robiliśmy z tego jednak problemu, nie chcąc sobie psuć humoru, w jaki nas wprawiło smaczne pranzo.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, odkładając poszukiwania świętego "sindone" na później. Ponieważ to ja byłem odpowiedzialny za plan naszej pierwszej wycieczki do Turynu, nie wyobrażałem sobie spaceru po tym mieście bez odwiedzenia dzielnicy Valdocco, a to ze względów częściowo sentymentalnych. O tym jednak już w następnym odcinku.