Po nocy przerywanej przez włoskich amatorów "palenia gumy", na szczęście nie czuliśmy się specjalnie niewyspani. Zresztą energii dodawała nam myśl, że tego dnia pojedziemy do stolicy Piemontu, stolicy dawnego Królestwa Obojga Sardynii, a przez pewien czas również stolicy świeżo zjednoczonych Włoch, zanim wojska francuskie chroniące resztki państwa papieskiego opuściły Rzym.
Turyn, miasto wyjątkowe, często będące pierwszym przystankiem brytyjskich młodzieńców z arystokratycznych rodów w ich Grand Tour po Italii. Brian Sewell, zmarły w 2015 r. brytyjski krytyk sztuki, w swoim serialu dokumentalnym poświęconym tejże wielkiej podróży edukacyjnej młodych dżentelmenów twierdził, że Turyn robił na nich niesamowite wrażenie swoją nowoczesnością, przestronnością, szerokimi brukowanymi ulicami poprowadzonymi pod kątem prostym. To miasto w XVIII wieku wyprzedzało miasta angielskie. Co więcej, Turyn zdecydowanie się różni od innych miast włoskich. Tu nie znajdziemy uroczych wąziutkich uliczek i zaułków. To miasto bardziej przypomina Paryż niż Rzym, choć Paryż ze swoimi gwiaździstymi zbiegami ulic nie do końca jest dobrym porównaniem.
O tym wszystkim jednak mieliśmy się teraz przekonać na własne oczy. Wiedzieliśmy, że to liczące ponad 880 tysięcy mieszkańców (aglomeracja ponad 2 miliony) miasto będziemy musieli zwiedzać przez dwa dni, co znaczyło, że tyle razy też przemierzymy pociągiem trasę Asti-Turyn.
Przed wyjazdem zacząłem czytać książkę o "niewiarygodnym Turynie" (Guida alla Torino incredibile, magica e misteriosa. Luoghi, fatti, personaggi, tradizioni) napisaną przez człowieka wyraźnie zakochanego w swoim mieście (Enrico Bassigna), przez co dążącego do stworzenia jego jak najbarwniejszej legendy. Przeczytałem pierwsze strony z kilkoma legendami pomieszanymi z historycznymi faktami na temat początków tej metropolii. Darujmy sobie jednak legendy zakładające fenickie czy egipskie źródła osadnictwa w tym miejscu. Fakty są takie, że na pewno ok. 28 roku p.n.e. w tym miejscu Rzymianie założyli obóz wojskowy Castra Taurinorum.
Z książki zdołałem przeczytać tylko jeden rozdział, ponieważ poziom języka książki znacząco przewyższał mój poziom znajomości włoskiego, ale w tym rozdziale właśnie dowiedziałem się o il Monte dei Cappucini, czyli o Górze Franciszkanów (Kapucynów konkretnie). Ponieważ plan wycieczki na ten dzień układałem ja, właśnie od kościoła NMP na tejże górze (no, pagórku, powiedzmy sobie szczerze) zaplanowałem nasze zwiedzanie. Ale po kolei.
Po wyjściu z dworca skręciliśmy w prawo i odbyliśmy na oko dwukilometrowy marsz Corso Vittorio Emmanuele II w kierunku Padu. Ulica jest szeroka, a jezdnię przedziela pas zieleni z parkingami i drzewami, przez co przez większość swojej długości jest zacieniona, przez co łatwiej było znieść upał. Przez moment moją uwagę przykuł kościół w stylu eklektycznym, który okazał się zborem ewangelickim. Jak później doczytałem, zbudowano go w połowie XIX wieku, jeszcze przed zjednoczeniem Włoch, pod patronatem ambasadora Prus. W zamyśle miał to być dom modlitwy dla protestantów z Prus i Anglii. Oprócz przedstawicieli tych krajów na uroczystym otwarciu byli też ambasadorowie Holandii i Szwajcarii. Co ciekawe, kongregacja ewangelicko-reformowana, jaka się utworzyła w Piemoncie, przyjęła nazwę Tavola Valdese, czyli nawiązała do tradycji średniowiecznych waldensów. Dlatego kościół przy Corso Vittorio Emmanuele II, który właśnie mijaliśmy, nosi nazwę Tempio Valdese. Ponieważ zbory ewangelickie raczej nie przyciągają wyrafinowaną sztuką, a ten w dodatku pochodził "dopiero" z XIX wieku, nie poświęciliśmy mu zbyt wiele uwagi i pomaszerowaliśmy dalej.
Wkrótce dotarliśmy do parku, przez który doszliśmy do mostu im. Huberta I (Ponte Umberto I), przy który wita przechodniów przychodzących od strony centrum dwoma potężnymi posągami postaci mitycznych. Wstąpiwszy na tę kamienną konstrukcję podziwialiśmy płynący pod nią Pad, rzekę mimo swojego jeszcze raczej górnego biego dość szeroką, malowniczo otoczona zielenią zarośli. Zza tejże zieleni, po naszej lewej wyłaniał się kościół na Górze Kapucynów. Wyglądało na to, że mieliśmy do przejścia jeszcze niezgorszy kawałek.
Którego dnia Jola zauważyła, że jakoś tak jest, że ten, kto opracowuje trasę wycieczki najczęściej narzuca całej grupie niepotrzebnie szybkie tempo. Coś w tym chyba jest, bo faktycznie jak na ogół Jarek idzie jakieś sto metrów przed nami, ku złości Joli, która nie widzi sensu narzucania sobie w ramach wakacyjnego relaksu morderczego tempa, tym razem to mnie się jakoś dziwnie spieszyło. Po prostu chciałem zrealizować wszystkie punkty, jakie zaplanowałem, a Turyn to jednak nie małe Asti, tylko ogromne miasto. Na szczęście po drugiej stronie mostu wszyscy zgodnie doszliśmy do wniosku, że pora zrobić sobie przerwę na prawdziwe włoskie śniadanie.
Z reguły robiliśmy sobie rano coś polskiego, np. jajecznicę, ale najczęściej kanapki z wędliną. Tym razem też coś przekąsiliśmy jeszcze na kwaterze w Asti, ale widząc kawiarnię na rogu, gdzie już turyńczycy (takie mieliśmy wrażenie, że to raczej nie turyści) pili niespiesznie poranną kawę zagryzając rogalikiem. Tym razem również ja zrobiłem odstępstwo i to grube odstępstwo do swojego postanowienia unikania węglowodanów. Tym razem zamówiłem do cappuccino węglowodany z cukrem w czystej postaci, czyli włoskiego rogalika.
Historia tego rodzaju pieczywa jest dość ciekawa. Jego pierwowzór wywodzi się z Wiednia, ale to Francuzi zastąpili ciasto drożdżowe ciastem francuskim. Kiedyś natknąłem się na Spotify na ciekawy podcast nt. historii języka włoskiego, w którym sympatyczna lektorka wyjaśniała, że to, że francuski croissant stał się w Italii włoskim cornetto to zasługa... Mussoliniego, który, czy nam się to podoba, czy nie, zrobił wiele dla ujednolicenia standardowego języka włoskiego i zwłoszczenia tego, co niewłoskie. Tylko Mediolan na jakiejś przedziwnej zasadzie wyłamał się spod reguły i mediolańczycy zamiast włoskiego cornetto jedzą francusk...ą brioche, mając na myśli rogalik. Może dlatego, że zanim Francuzi zaczęli stosować do rogalików ciasto francuskie, używali takiego jak na brioszki? Poplątanie z pomieszaniem.
Tak czy inaczej, te świeże rogaliki do kawy ze spienionym mlekiem pasują idealnie i nimi się właśnie syciliśmy w Pasticeria Fiume, na rogu Corso Moncalieri i Corso Fiume. Pocieszałem się, że cały ten nadmiar glukozy spalę maszerując po Turynie.
Tak naprawdę to nie wiedzieliśmy jeszcze, ile tego dnia przejdziemy kilometrów, dlatego spacer na Górę Kapucynów, jaki był naszym najbliższym celem, wydał nam się dość długi, zwłaszcza, że od pewnego momentu trzeba się było piąć pod górę. Mniej więcej znałem tę drogę, bo "wchodziłem" nią jeszcze w Polsce "ludzikiem" na Google Street View. Mijając zadbane kolorowe kamienice i wille dotarliśmy wreszcie do ogrodzonego i pokrytego zielenią wzgórza, na którego szczyt prowadziła zwykła asfaltowa ulica. Wkrótce więc staliśmy przed kościołem Panny Marii z Góry Franciszkanów. Klasztor odłamu tego zakonu zwanego kapucynami powstał tu już w 1590 roku, ale barokowy kościół poświęcono dopiero w 1656. Zakonnicy zasłynęli ze swojego poświęcenia dla ludności Turynu podczas epidemii dżumy w roku 1630, a sam kościół (jego wcześniejsza wersja) z "cudu eucharystycznego", o którym przeczytałem w książce Enrico Bassigniany i o którym opowiedziałem w filmiku zamieszczonym poniżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz