Z Góry Kapucynów nie musieliśmy iść zbyt daleko do neoklasycystycznego kościoła Gran Madre di Dio, monumentalnej budowli wzorowanej na rzymskim Panteonie. Świątynia jest doskonale wyeksponowana stojąc na wzniesieniu naprzeciwko mostu Wiktora Emanuela I prowadzącego nad Padem na plac Vittorio Veneto.
Pomysł wystawienia kościoła zrodził się jako akt dziękczynny za powrót na tron Królestwa Obojga Sardynii (czyli Piemontu i Sardynii) Wiktora Emmanuela I z dynastii sabaudzkiej w 1814 roku. Jak łatwo się zorientować po dacie, stało się tak po latach wygnania, jakie Napoleon Bonaparte fundował lokalnym rodom panującym w podbitych przez siebie krajach, o ile nie pozwolił takim rodom kolaborować ze sobą, jak np. niektórym książętom niemieckim. Sabaudczyk (Savoia) wrócił na tron w Turynie, intencję powziął, ale kamień węgielny wkopano dopiero w 1818 roku. Autorem projektu był architekt Ferdinando Bonsignore. Jak to w historii kościołów często bywa, budowa na kilka lat utknęła, żeby ruszyć ponownie dziewięć lat później już za panowania Karola Feliksa, który jednak również nie doczekał uroczystego otwarcia świątyni, które nastąpiło w roku 1831, kiedy królem był już Karol Albert.
Neoklasycystyczny kościół zdobią rzeźby czołowych rzeźbiarzy epoki, Duńczyka Bertela Thorvaldsena i Włocha Carla Finellego oraz szeregu innych artystów. Budynek jest rotundą przykrytą kopułą z portykiem zwieńczonym klasycznym trójkątnym tympanonem. W odróżnieniu od większości starszych włoskich budowli sakralnych wnętrze Gran Madre di Dio prezentuje się raczej skromnie, choć oczywiście wszystko zachowuje idealne proporcje. Do krypty z grobami poległych podczas I wojny światowej uroczyście otwartej w obecności Mussoliniego w 1932 roku nie zeszliśmy.
Natomiast po zejściu po monumentalnych schodach przed portykiem prowadzących w kierunku mostu popatrzyliśmy na rzeźby będące alegoriami Wiary i Religii, a także na dziesięciometrowy posąg Wiktora Emanuela I rzeźbiony przez Giuseppe Gagginiego przez 20 lat (1849-1869) jako upamiętnienie przywrócenia dynastii sabaudzkiej po upadku Napoleona Bonapartego.
Ruszyliśmy przez most imienia tegoż króla wprost na ogromny plac (Piazza Vittorio Veneto), którego już sam rozmiar odróżniał od placów we wszystkich innych włoskich miastach. Ponieważ zaczął już dokuczać upał, jako błogosławieństwo przywitaliśmy podcienia w budynkach wzdłuż pierzei placu. W błogim cieniu maszerowało się o wiele przyjemniej. Tymczasem plac zaczął nas zaskakiwać. Otóż podcienia, którymi szliśmy od ulicy dzieliły arkady, w czym nie ma niczego dziwnego. Te arkady były jednak również w przerwach między budynkami, co sprawiało, że łuki z kolumnami otaczały cały plac. Jakież jednak było moje zdziwienie, kiedy nagle zobaczyłem, że spod jednego takiego łuku wyjeżdża tramwaj i przecina plac, żeby wjechać pod arkadę po stronie, którą właśnie szliśmy. Te przerwy między budynkami to były normalne ulice, na których odbywał się ruch szynowy i kołowy, czego się naprawdę nie spodziewaliśmy.
Przeszedłszy wzdłuż Piazza Vittorio Veneto weszliśmy w Via Pio, ulicę w częściowym remoncie, który jednak nas, jako pieszych niewiele dotyczył. Z przyjemnością oglądaliśmy wystawy sklepowe, zwłaszcza księgarnię-antykwariat, którą jednak z bólem serca minąłem po nasyceniu oczu widokiem drogich woluminów.
Doszliśmy do Via Montebello, w którą skręciliśmy, ponieważ kolejnym punktem, do którego chcieliśmy dojść był jeden z ważniejszych symboli miasta, umieszczony nawet na europejskich dwucentówkach wybijanych we Włoszech, a mianowicie Mole Antonelliana.
Ten dość dziwny olbrzymi gmach bierze swoją nazwę od nazwiska swojego twórcy, architekta Alessandra Antonellego, który go zaprojektował w roku 1867. Przedziwne były losy przeznaczenia budynku. Ten najwyższy w Europie gmach zbudowany z cegły został u Antonellego zamówiony przez turyńską gminę żydowską i miał być synagogą. Architektem natomiast zaczęła kierować ambicja i postanowił wznieść najwyższy budynek w mieście. Niestety w 1869 roku Comunità Israelita Torinese przestała wpłacać fundusze z tego prostego względu, że tychże funduszy po prostu zabrakło. Gmach już niemal ukończono, więc władze miasta postanowiły przejąć finansowanie budowy, ale już nie jako synagogi. Tyle, że nie nastąpiło to od razu, bo dopiero w 1878. Pracami pokierował syn Alessandra, Costanzo, który dokończył dzieła ojca wieńcząc olbrzyma iglicą na kopule. W 1905 roku zaczęto urządzać wnętrza, a trzy lata później otwarto tam Muzeum Włoskiego Zjednoczenia, które miało tam swoją siedzibę do lat 30. XX wieku. Budynek ucierpiał z powodu alianckich bombardowań podczas II wojny światowej i huraganu w 1951. Po generalnym remoncie w 1996 urządzono w nim Muzeum Kinematografii.
Darowaliśmy sobie wjazd windą na szczyt, a także zwiedzanie muzeum, bo od oglądania eksponatów w muzeach filmu wolimy jednak same filmy. Wróciliśmy do Via Pio, skręciliśmy w prawo i ruszyliśmy w kierunku Pałacu Królewskiego.
Spacer podcieniami oprócz niewątpliwie pozytywnego efektu ochrony przed palącym słońcem, ma też swoje słabe strony. Otóż przechodzień widzi fasady budynków stojących po przeciwnej stronie ulicy, natomiast nie ma oglądu całości tych stojących po stronie, po której idzie. Widzi tylko to, co jest na parterze, a więc sklepy i knajpki i czasami może się zdarzyć, że przegapi bramę jakiegoś ważnego obiektu. Na szczęście brama wiodąca na dziedziniec gmachu Uniwersytetu Turyńskiego przyciągnęła naszą uwagę, choć początkowo wcale nie wiedzieliśmy, co reprezentuje jej widok! Najpierw bowiem naszym oczom ukazał się ów podwórzec, a na budynkach go otaczających ogromne plakaty przedstawiające ludzi brodzących po pas w wodzie, a dopiero potem zwróciliśmy uwagę na tablicę informującą, że to Universita degli Studi di Torino.
Przeszedłszy przez bramę z kolei przeczytaliśmy, że uczelniany dziedziniec zdobi multimedialna wystawa czasowa zdjęć (od 5 lipca do 5 września) Gideona Mendla "Drowning World". Artysta postanowił uwrażliwić widzów na problemy zmian klimatycznych. "Świat tonie" można powiedzieć na podstawie tych zdjęć, co jest prawdą o tyle, że może się podnieść poziom wód oceanicznych po stopieniu lodowców w okolicach podbiegunowych, ale do mnie osobiście bardziej przemawia hasło, że "świat płonie", zwłaszcza w obliczu suszy i pożarów we wszystkich krajach Europy Południowej. Obrazy rodzin, par czy pojedynczych przedstawicieli rodzaju ludzkiego w różnych świata zakątkach stojący w wodzie bardzo mi się spodobał jako pewien zamysł estetyczno-artystyczny, ale, wstyd się przyznać, w ogóle mi się nie skojarzył ze zmianami klimatycznymi.
Krużganki otaczające dziedziniec uniwersytecki kryją również dzieła sztuki umieszczone tam na stałe -- przede wszystkim rzeźby i tablice pamiątkowe. Co tu dużo gadać? Uniwersytet Turyński został założony przez księcia Ludwika Sabaudzkiego już w 1404 roku, więc zalicza się do grupy najstarszych uczelni świata, a to znaczy, że zdążył przez swoje mury przepuścić wiele wybitnych postaci, które gdzieś po drodze upamiętniali rzeźbiarze wynajęci przez uczelnię w celu ich uczczenia. Uniwersytet w Białymstoku, gdzie pracuję, jako samodzielna uczelnia nie ma jeszcze trzydziestu lat i jest jeszcze zbyt wcześnie, by go ozdabiać rzeźbami wybitnych profesorów i absolwentów.
W podcieniach przy Via Pio przysiedliśmy na moment przy kawiarnianym stoliku, gdzie wypiłem drugą kawę, po czym ruszyliśmy dalej, żeby po kilku minutach dotrzeć do Piazza Castello, na którego obrzeżach rozczarowało mnie nieco raczej nowoczesne i mało imponujące wejście do Teatro Regio di Torino w budynku nie wyróżniającym się w ogóle od otaczających go kamienic. Skręciliśmy w lewo, żeby przejść się wzdłuż budynku władz regionu i prowincji, tudzież chyba innych urzędów, po lewej stronie przechodząc obok Palazzo Madama, od tej strony jeszcze przypominający średniowieczny zamek, zaś w drugiej już pałac z epok późniejszych. Tymczasem zbliżaliśmy się do Pałacu Królewskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz