niedziela, 6 października 2024

Pożegnanie z Ligurią. Asti (wtorek, 23 lipca 2024)

Po śniadaniu pożegnaliśmy się z naszym mieszkaniem w Lavagni przy Via Tigula 12, schowaliśmy klucz do skrytki przy garażu, skąd go wzięliśmy, i ruszyliśmy w drogę. Przez miasto przejechaliśmy mniej więcej tą samą trasą, którą kilka dni wcześniej przyjechaliśmy. Między innymi przez plac z kościołem, do którego nigdy nie dotarliśmy. Co tu dużo gadać? Nie dało się obejrzeć wszystkiego, nawet w tak małej miejscowości jak Lavagna. Wjechaliśmy na autostradę i jechaliśmy w kierunku naszej następnej kwatery w Asti. 




Wyjechaliśmy stosunkowo późno, bo po pierwsze nie czekała nas zbyt długa droga, a po drugie właścicielka mieszkania w Asti prosiła nas o późniejsze przybycie, ponieważ, jak tłumaczyła, musi skądś odebrać dziecko. Nie spieszyliśmy się więc zbytnio. 

Po drodze wstąpiliśmy na kawę w sieciówce Autogrill, tanią a smaczną, za co, jak już kiedyś pisałem, kocham Włochy. Potem przekroczyliśmy granicę Ligurii i Piemontu, zbliżając się do Asti, ale nadal mieliśmy zbyt "dobry" czas. Na dodatek kobieta napisała do nas z prośbą o kolejną godzinę zwłoki z naszym wprowadzeniem się, ponieważ, jak tym razem wyjaśniała, poprzedni wynajmujący narobili jej trochę bałaganu i potrzebny jest jej dodatkowy czas na doprowadzenie naszego mieszkania do porządku. 




W związku z tym, kiedy już dojeżdżaliśmy do Asti zaczęliśmy przeszukiwać mapy google w celu znalezienia jakiejś galerii handlowej, gdzie moglibyśmy spędzić tę nieplanowaną godzinę oczekiwania na możliwość wprowadzenia się. I faktycznie to nam się udało. Znaleźliśmy Centro Commerciale Nuovo Borgo, przed którym zaparkowaliśmy samochód i udaliśmy się na "zwiedzanie" i zakupy. 

Galeria Nuovo Borgo jest na tyle duża, że powolny spacer po niej, w tym lody (Agnieszka) i granita (ja), a potem zakupy w Essalundze zajęły nam około godziny. 

W każdym obcym kraju lubię, kiedy mogę wejść do sklepu, nawet takiego sieciowego, jakiego nie ma w Polsce. We Włoszech nie ma oczywiście "Biedronek", ale są "Lidle". Z drugiej strony u nas nie ma Coopa, ani Essalungi. O ile Coopy rozmiarowo przypominają "Biedronki" czy "Aldi", to Essalungi, przynajmniej te, w których byliśmy, to sklepy o dużej powierzchni i z o wiele większym wyborem towarów niż "Lidl". Kupiliśmy produkty na nasz obiad, bo tego dnia postanowiliśmy coś ugotować na kwaterze. We Włoszech można kupić w plastikowych miseczkach zupy, ale wcześniej nigdy ich nie próbowałem. Teraz postanowiłem dać szansę zupie warzywnej z ziarnami roślin strączkowych. Na drugie danie kupiliśmy cielęcinę i fasolkę szparagową. 

W końcu wyszliśmy z przyjemnego chłodu klimatyzowanej galerii handlowej Nuovo Borgo na prawie czterdziestostopniowy upał, ale szybko wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku naszej nowej kwatery. 





Chodząc po galerii zaszliśmy również do księgarni, gdzie mój wzrok przyciągnęło nazwisko autorki. Nie, nic mi nie mówiło, ale za to było polskie. Okazuje się, że to pisarka jak najbardziej włoska, a urodziła się w Monachium w rodzinie polsko-żydowskiej. I tak to mają nazwiska fata sua. 

Kiedy dojechaliśmy wg wskazówek nawigacji pod blok, w którym mieliśmy zamieszkać, szybko zorientowaliśmy się, że na tej ulicy nie uda nam się zaparkować samochodu. Szybko jednak znaleźliśmy boczną uliczkę (Via dei Sellai) praktycznie naprzeciwko naszej kwatery z szeregiem miejsc parkingowych. Nie było na niej domów mieszkalnych, natomiast ogrodzenie przy chodniku po jednej stronie chroniło ogród z jakimś budynkiem biurowym. Sprawdziliśmy, czy nie ma jakichś zastrzeżeń, lub zakazów dotyczących parkowania i dostrzegliśmy tylko jeden opisany znak zakazu parkowania -- dotyczył soboty od godziny 2 do 7 rano. Doszliśmy do wniosku, że przez cały tydzień możemy bez problemu tutaj parkować, tylko w piątek wieczorem będziemy musieli znaleźć na noc jakieś inne miejsce. 

Na razie nie wzięliśmy jeszcze bagaży, bo chcieliśmy po prostu się zorientować, jak się wchodzi do naszego apartamentu. Była to jedyna kwatera podczas całej naszej wyprawy, gdzie właścicielka chciała się z nami zobaczyć i nie zostawiła dla nas klucza w żadnej skrytce. 

Zorientowaliśmy się, że po przeciwnej stronie Corso Savona, czyli po tej, od której teraz szliśmy znajdował się bar prowadzony przez Turków, ale oprócz kilku mężczyzn siedzących i rozmawiających przed lokalem, nie widzieliśmy tam żadnych gości. Przeszliśmy na pasach na drugą stronę, a nasz nagły zapał do przestrzegania zasad ruchu drogowego wziął się z tego, że Corso Savona, mimo, że stosunkowo wąska, to ulica bardzo ruchliwa. Jeżeli więc gdzieś mielibyśmy "wymusić" zatrzymanie rozpędzonych samochodów, to raczej na pasach, niż w innym miejscu. Warto przy tym pamiętać, że we Włoszech zebra też tak naprawdę niczego nie gwarantuje, bo chyba nie wprowadzono tam zasady, żeby kierowcy zwalniali przed przejściem dla pieszych i zatrzymywali się na widok człowieka wykazującego intencję przemieszczenia się na drugą stronę. Dlatego zaleca się naprawdę daleko idącą ostrożność. 

Wcisnęliśmy domofon do naszego apartamentu na szóstym (ostatnim piętrze), ale nikt nie odebrał. Tymczasem z klatki schodowej wyszedł jakiś mężczyzna i do nas zagadał. Spytał skąd jesteśmy, po czym poinformował nas, że za moment ktoś po nas zejdzie. Myślałem, że to jest właśnie właściciel, ale tak naprawdę nigdy się nie dowiedzieliśmy kim był ten sympatyczny człowiek. Za chwile wyszła niska korpulentna brunetka z workami śmieci, a mężczyzna pokazał jej nas. Ona jednak okazała się pracownicą zatrudnioną do sprzątania. Po chwili pojawiła się też właścicielka, też dość niska brunetka ok. czterdziestki, która robiła wrażenie bardzo serdecznej i wylewnej. No, co tu dużo gadać, po prostu zachowywała się jak stereotypowa Włoszka -- dużo mówiła, ale cały czas z miłym uśmiechem. 

Najpierw udzieliła nam instrukcji korzystania z windy. Otóż była to winda na trzy osoby, po wejściu do której należało zamknąć dokładnie dwoje drzwi wewnętrznych, bez czego winda by nie ruszyła. Od razu stanął mi przed oczami obraz windy w wieżowcu mojej ciotki przy ulicy Franciszkańskiej w Łodzi, którą często odwiedzałem z moją babcią. Na podstawie tej windy w Asti doszedłem do wniosku, że blok pochodził za lat 60., góra wczesnych 70., ale oczywiście mogę się mylić. O ile jednak winda, którą pamiętałem z dzieciństwa wymagała zamknięcia wewnętrznych drzwi tylko wtedy, kiedy byli w niej pasażerowie, przy Corso Savona trzeba było je również dokładnie zamykać przy wysiadaniu, bo w przeciwnym razie nikt nie mógłby jej ściągnąć. 

Nasza apartament okazał się bardzo przyjemnym mieszkaniem z dużym salonem z aneksem kuchennym i balkonem, oraz dwoma dużymi sypialniami. W naszej był drugi balkon, tylko od strony ulicy. Mankamentem był brak klimatyzacji, czego nie do końca rekompensowała obecność wiatraków w sypialniach. Piemont, jak wiadomo, to północ Włoch, ale upały nadal były niemiłosierne. 

Zupa, którą kupiliśmy w Esalundze była zasadniczo przeznaczona do podgrzania w mikrofalówce i w aneksie kuchennym ten sprzęt się nawet znajdował, ale ja wolałem staroświecką metodę i przelałem ją do garnka, w którym ją podgrzałem na płycie indukcyjnej. Na tej samej płycie przyrządziłem również cielęcinę i ugotowałem fasolkę szparagową. 








Po obiedzie postanowiliśmy zrobić sobie spacer po Asti. I tutaj muszę się przyznać, że popełniliśmy błąd w założeniu, bo od początku traktowaliśmy to miasto jako naszą noclegownię i bazę wypadową do wycieczek do Turynu i innych miejscowości Piemontu, a w związku z tym nawet nam przez głowę nie przyszło, żeby poczytać w przewodniku o atrakcjach Asti! Jak się miało okazać podczas tego późnopopołudniowego i wieczornego spaceru, był to błąd, bo Asti ma szereg zabytkowych pięknych budynków! Na dodatek praktycznie nie spotkaliśmy tam turystów! Miejscami szliśmy całkowicie pustymi ulicami. 

Żeby z naszej kwatery dojść centrum, należało przejść przez most nad torami kolejowymi, ponieważ zamieszkaliśmy bardzo blisko dworca. Przed mostem na Corso Savona codziennie przechodziliśmy przez restaurację ("przez", bo między lokalem w budynku a stolikami ustawionymi na chodniku), w której kusiło menu zarówno obiecującymi potrawami, jak i całkiem rozsądnymi cenami. Niemal codziennie obiecywaliśmy sobie, że któregoś dnia wstąpimy tam na kolację. Ten dzień miał nigdy nie nadejść, bo albo jedliśmy już gdzieś na wyjeździe, albo wieczorem już nigdzie nam się nie chciało wychodzić. 

Teraz jednak był nasz pierwszy dzień więc dziarsko przemaszerowaliśmy przez restaurację, przekroczyliśmy most i znaleźliśmy się na dużym placu, który służy przez większość roku jako parking, ale w każdą pierwszą niedzielę września odbywa się tam palio, czyli średniowieczne wyścigi konne. Jak się kilka tygodniu później dowiedziałem od naszej gospodyni, na placu wysypuje się piasek, bo przecież trudno, żeby konie ścigały się po betonie. Wyścig zaczyna się na Placu Alfieri, ale ten jest przecież zbyt mały, żeby konie mogły się rozpędzić. Dlatego ten wielki parking nosi też nazwę Piazza Campo del Palio. 

Oczywiście najbardziej znane na świecie palio odbywa się w lipcu i w sierpniu w Sienie, ale ten średniowieczny zwyczaj miejskich wyścigów konnych kultywowany jest również w Ferrarze, Parmie, Lagnano i w wielu innych włoskich miastach, w tym w Asti właśnie. Niestety nie mogliśmy zostać do września, więc pozostało nam tylko sobie wyobrazić konie pędzące po parkingu, przez który właśnie przechodziliśmy. 

Muszę przyznać, że taki spacer bez planu ma swój urok, zwłaszcza w takim mieście jak Asti. Nigdzie się nie spieszyliśmy, ani nie poczuwaliśmy się do obowiązku zwiedzenia jakichś punktów na mapie. Zamiast tego pozwalaliśmy się miastu zaskakiwać. Minęliśmy uroczy budynek Mercato Coperto z 1925 r., który o tej porze był już zamknięty. Przeszliśmy obok posągu strzelca alpejskiego i skierowaliśmy się w stronę historycznego centrum, zbliżając się kolegiaty świętego Sekundusa z Asti, patrona miasta. W pobliżu kościoła była otwarta lodziarnia, więc nie oparliśmy się pokusie słodkiej ochłody. 

Ruszyliśmy dalej, nie wiedząc na co się natkniemy. 





















Na jednym z mijanych domów wisiała tablica, z której dowiedzieliśmy się, że urodził się w nim niejaki Giovanni Pastrone, człowiek, którego nazwisko do tej pory nic mi nie mówiło. Tymczasem napis głosił, że bez tego reżysera włoskie kino nie stałoby się tym, czy jest, bo to on właśnie uczynił z dziesiątej muzy sztukę, przemysł i rozrywkę.






Ciekawym zaskoczeniem był dla nas budynek siedemnastowiecznej synagogi, w którym obecnie mieści się Muzeum Żydowskie (Museo Ebraico) przy Via Ottolenghi. Niestety znowu przechodziliśmy tędy zbyt późno, żeby było otwarte. Skręciwszy w lewo znaleźliśmy się na Piazza Roma z obeliskiem będącym pomnikiem zjednoczenia Włoch po środku i wielkim neogotyckim gmachem z czerwonej cegły, czyli Palazzo Medici z 1897 roku, który niejako przytulił średniowieczną wieżę Comentinę (Torre Comentina), dawniej zwaną też Torre di San Bernardino. No właśnie! Każdy miłośnik Italii wie, że "miastem stu wież" jest San Gimignano w Toskanii. Kto był w Bolonii, ten na pewno widział również i tam kilka takich średniowiecznych "wieżowców", będących miejscem zamieszkania bogatych rodzin mieszczańskich, a zarazem obiektem, w którym można się było schronić w razie niebezpieczeństwa. Tymczasem również piemonckie Asti ma swoje wieże! 

Idąc dalej Corso Alfieri, minęliśmy Palazzo Alfieri, którą rodzina tegoż nazwiska wystawiła w XVIII wieku, i dotarliśmy do sanktuarium św. Józefa, zobaczyliśmy konny posąg króla Umberto I (Huberta I, po akurat imiona królów zwyczajowo się spolszcza, chyba, że brakuje polskiego odpowiednika). 

Ponieważ na horyzoncie zamajaczył mi się kościół o, jak mi się wydawało, ciekawej architekturze, postanowiliśmy podejść i tam. Kościół św. Katarzyny od naszej strony robił wrażenie średniowiecznego z powodu ścian z czerwonej cegły. Był to jednak efekt wywołany remontem budynku i, znowu wydaje mi się, będzie on wkrótce pokryty tynkiem. Kiedy bowiem się podejdzie do frontonu, widać, że to osiemnastowieczny barok. Elementem, który wprowadził mnie w błąd była tzw. Torre Rossa, której początki sięgają I wieku n.e., a więc czasów rzymskich, a której obecną wersję zbudowano w wieku XI. Oczywiście później przechodziła remonty i przeróbki, ale to właśnie przez ta wieża-dzwonnica przyciągnęła mnie z drugiego końca ulicy. 














































Wróciliśmy pod konny pomnik Huberta I i poszliśmy w kierunku katedry. Ulice robiły wrażenie wyludnionych. Najważniejszy kościół w Asti leży na placu, na którym oprócz niego nie widać żadnych budynków, które przyciągałyby jakieś życie towarzyskie. Tylko na progu wejścia do katedry siedziała grupa nastolatek. Cały ten widok, łącznie z tymi dziewczynami, skojarzył mi się z polską wsią z lat 70. Pamiętam bowiem z dzieciństwa, że tereny przykościelne bywały miejscem spotkań wiejskiej młodzieży. Tutaj to wrażenie potęgowała ta pustka i cisza przerywana głośnym śmiechem miejscowych nastolatek. 

Katedrę Wniebowzięcia NMP poświęcono w 1095 r., choć początki kultu chrześcijańskiego w tym miejscu sięgają później starożytności. Wcześniej stał tutaj podobno kościół św. Sekundusa, jak wiecie, syna Asti, męczennika i patrona miasta . Do żadnego kościoła jednak w Asti nie wstąpiliśmy, ponieważ wszystkie były o tej porze zamknięte. 












Tymczasem trafiliśmy na puste wąskie uliczki ze starą zabudową. Szybko zapadał zmrok, więc zrobiło się nieco "filmowo", czyli nieco tak, jakbyśmy się przenieśli w czasie, a trochę tak jakby zaraz miało się wydarzyć coś nadprzyrodzonego. Oto bowiem mijaliśmy kamienicę z XIII wieku! Niestety nie umiem do tej pory znaleźć w internecie informacji, czy Casa dei della Rovere, ma coś wspólnego z dobrze znanym rodem della Rovere wywodzącym się wszak z Savony od handlarza ryb, którego syn Francesco został papieżem Sykstusem IV i tak urządził całą rodzinę, że jej przedstawiciele wylądowali na tronie Urbino, zaś bratanek został papieżem Juliuszem II. Czy trzynastowieczny dom w Asti ma jakiś związek z tą rodziną, niestety nie mam pojęcia. 














Wkrótce znaleźliśmy się przy innej średniowiecznej wieży, Torre Troyana, przy Piazza Medici. Wieżę wzniosła rodzina Troya, a zaczęła to robić już pod koniec XII wieku. 

Spod wieży poszliśmy uliczką, która najwyraźniej była wyłączona z normalnego ruchu drogowego, ponieważ z daleka widzieliśmy, że przegradza ją rzęsiście oświetlony ogródek kawiarniany. W międzyczasie zrobiło się bowiem zupełnie ciemno. Przeszliśmy między stolikami zapełnionymi głównie młodzieżą na oko licealną, ale było również sporo gości starszych, w tym takich ok. osiemdziesiątki. Włosi wiedzą, jak miło spędzać czas, a obecność przedstawicieli innych pokoleń nie stanowi w tym żadnej przeszkody! 









Po kilku minutach dotarliśmy na plac Vittorio Alfieri (jak widać, mieszkańcy Asti potrafią uszanować swoich dawnych współobywateli), gdzie przy jednej z pierzei ustawiono niewielką scenę, a przed nią rzędy krzeseł dla publiczności. Wszystkie one były już pozajmowane, głównie przez starszych ludzi, a na scenie szykowano się do występu. Przystanąłem za ostatnim rzędem krzeseł z zamiarem liźnięcia darmowej dawki włoskiej kultury. Minęło jednak jakieś 15 minut, a artyści wciąż nie byli gotowi, w związku z czym odpuściliśmy sobie ich występ i ruszyliśmy w pobliżu pomnika strzelca alpejskiego i Mercato Coperto w kierunku naszej kwatery na szóstym piętrze. 









Jola i Jarek przez całą noc nie wyłączyli wiatraka. My ok. północy to jednak zrobiliśmy. Zostawiliśmy za to otwarty balkon, co przy braku wiatru nie dawało zbyt wiele chłodu. Noc przyniosła niewielkie obniżenie temperatury. Byliśmy jednak na tyle zmęczeni, że nie był to jakiś specjalny problem, żeby zasnąć. Niestety w środku nocy obudził mnie hałas na ulicy. Otóż najwyraźniej Corso Savona jest ulubionym miejscem amatorów driftowania, choć nie wychodziłem na balkon, żeby się przekonać, czy kierowcy jeżdżą bokiem. Tak czy inaczej na pewno porządnie się rozpędzali z wyciem silnika, a potem "palili gumę". Po pewnym czasie jakoś się do tego dźwięku przyzwyczaiłem i zasnąłem. Następnego dnia czekała nas ekscytująca wyprawa do stolicy Piemontu! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz