niedziela, 8 grudnia 2024

Barolo (czwartek, 25 lipca 2024)

 

Z La Morry do Barolo jest kilkanaście minut krętej drogi wiodącej z góry, na którym znajduje się ta pierwsza miejscowość. Ta druga natomiast leży na terenie równinnym między wzgórzami. Podobnie jak w przypadku La Morry mam dylemat, czy nazwać ją miasteczkiem, czy wsią. Oczywiście zabudowania to nie są żadne chłopskie zagrody, żadne farmy z oborami i stodołami, ale jest to miejscowość tak mała, a zabudowania na tyle niskie, że do miejskości jest jej jednak daleko (i wcale nie mówię o "wielkomiejskości"). Wg Wikipedii Barolo liczy jedynie 679 mieszkańców. Jedyną jego atrakcją jest zamek, który mieści muzeum winiarstwa, i właśnie ten kasztel był celem naszej wizyty we wsi, która nadała nazwę najdroższemu  włoskiemu winu. 

Wjeżdżając do Barolo od razu przejeżdża się obok placu, który może uchodzić za centrum miasteczka, ale musieliśmy pojechać dalej, ponieważ wystarczył rzut okiem, żeby się zorientować, że nie ma tam ani jednego wolnego miejsca parkingowego. Przejechaliśmy więc jakieś trzysta metrów dalej, gdzie takowe się znalazło i gdzie zostawiliśmy samochód. Wkrótce piechotą wróciliśmy do tego placu, a stamtąd prowadziła już prosta i krótka droga do zamku. Mijane budynki nie robiły wrażenia ani specjalnie oryginalnych ani tym bardziej zabytkowych. 

Castello di Barolo wyróżnia się bardzo pozytywnie na tle małomiasteczkowych domków. WiMu, czyli Muzeum Wina funkcjonuje w nim dopiero od 14 lat, czyli od września 2010 roku. Wcześniej była tam szkoła z internatem, a jeszcze wcześniej zamek należał do rodziny markizów Falletti, które to nazwisko już wymieniłem przy okazji wspomnień z La Morry. Tytuł szlachecki Fallettich nie ma nic wspólnego z arystokratycznym pochodzeniem od jakichś średniowiecznych margrabiów. Rodzina dorobiła się  na operacjach bankowych, tyle że jak wiemy z licznych przykładów włoskich karier, we Włoszech zajmowanie się bankierstwem czy kupiectwem nie stało na przeszkodzie nabyciu ziemi i zostaniem wielkim latyfundystą, a następnie otrzymaniem tytułu arystokratycznego. Wiadomo, że rodzina Faletti posiadała rozległe dobra ziemskie już w XIV wieku, w tym zamek w Barolo, którego początki sięgają X wieku. Właśnie żona ostatniego właściciela, Giulia Colbert, kazała urządzić w budynku Kolegium. W latach 80. XX wieku budynek jednak został zaniedbany i dopiero od początku obecnego stulecia, zaczęto go zagospodarowywać. 

Kupiliśmy bilety w kasie znajdującej się w parterowym budynku przed samym zamkiem, a następnie weszliśmy do niego samego. 

Przepraszam, ale muszę tutaj wtrącić kilka słów o muzeach w ogóle. Otóż od dziecka muzeum kojarzy mi się z miejscem, gdzie nagromadzono artefakty z dawnych epok. Autentyczność owych eksponatów to dla mnie prawdziwa wartość placówki muzealnej. Od razu przyznaję, że działy archeologiczne często mnie już nudzą, bo ile można oglądać fibuli czy skorup z epok, które nie zostały opisane przez kronikarzy? Kiedy jednak mamy do czynienia z wytworami rzemiosła z czasów pełnego średniowiecza, że o renesansie nie wspomnę, to tutaj już trudno czasami się oderwać od dzieła, o którym się w dodatku wie, że przetrwało w nienaruszonym stanie setki lat. Pozostaje teraz kwestia wyeksponowania takiego przedmiotu. Otóż tradycyjnie robi się to w przeszklonych gablotach. 

Przypomniały mi się moje wizyty w Muzeum Przyrodniczo-Leśnym w Białowieży. Tutaj oczywiście nie mówimy o historii, a jeśli już to o historii naturalnej. Ponieważ biologia nigdy nie była jakąś moją pasją, gdy pierwszy raz odwiedziłem to muzeum na początku lat 90., wydało mi się bardzo nudne, ze swoimi szkieletami w szklanych gablotach. Sytuacja stała się jednak zgoła odmienna, kiedy w połowie już w obecnym tysiącleciu odwiedziłem to samo miejsce po generalnym remoncie i transformacji. Muzeum w Białowieży stało się bowiem muzeum multimedialnym, z precyzyjnie urządzonymi eskpozycjami całej scenerii leśnej z całą jej botaniczną i zoologiczną złożonością. Po prostu bajka. Tyle, że to muzeum przyrodnicze, więc trudno tu o wzruszenie obcowania z wytworami rąk ludzkich z innej epoki. 

Wcześniej natomiast mogłem podziwiać rozmach innego interaktywnego i multimedialnego muzeum, a mianowicie Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie. Po wyjściu z niego jeszcze długo byłem pod wrażeniem rekonstrukcji miejsc, możliwości odsłuchania nagrania autentycznych uczestników powstania czy obejrzenia filmów dokumentalnych z tego czasu. Myślę jednak, że tutaj, autentycznych pamiątek z 1944 roku było na tyle dużo, i że były tak wkomponowane w otoczenie będące produktem współczesnych muzealnych dekoratorów, że całość naprawdę robiła wrażenie autentycznego przeniesienia się do czasu krwawych walk, bombardowań i wszelkich okropności wojny. 

Tymczasem nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego obiektu w salach muzealnych WiMu, które byłoby elementem jakże przecież długiej tradycji produkcji wina ze szczepu nebbiolo w tym regionie. Owszem pod koniec ekspozycji można było zajrzeć do pokoi markizów Fallettich, ale całą historię winiarstwa z Langhe, Piemontu, a nawet całej Italii, poznawaliśmy wyłącznie z instalacji multimedialnych. Bardzo pomysłowych i naprawdę atrakcyjnych, ale jednak tego poczucia z czymś autentycznie średniowiecznym, renesansowym, czy barokowym, po prostu nie doświadczyłem. Były zdjęcia, rysunki, wykresy, filmy i nagrania dźwiękowe. Była sala urządzona jak kuchnia, gdzie na przeciwnych ścianach umieszczono ogromne ekrany telewizyjne, z których toczyli dialog kucharka (na jednym ekranie) i kucharz (na drugim). Były poglądowe "zabawki" poruszane przy pomocy dźwigni reagującej na nadepnięcie -- modele średniowiecznych budowli czy urządzeń. Były instalacje ilustrujące pracę w winnicach od czasów najdawniejszych do najnowszych. Gdyby ktoś przyszedł ze szczerą intencją przestudiowania historii winiarstwa, ten za całą pewnością taką wiedzą, wręcz dogłębną, mógłby nabyć. Tyle że zabrakło w tym wszystkim autentycznych beczek, butelek, tłoczni itd., które pochodziłyby z minionych wieków. Były za to wytwory sztuki współczesnej, które czasami robiły wrażenie, że mają stworzyć wrażenie, że się oto znajduje w stanie bardzo głębokiego upojenia alkoholowego. 

Nie chcę jednak bynajmniej powiedzieć, że nie warto zwiedzać Muzeum Wina w Barolo. Wręcz przeciwnie, tyle że warto wiedzieć, na co się nastawić. 
































































































Trochę beczek było, ale czy to beczki zabytkowe? 





Dlaczego postaciom związanym z produkcją wina w Barolo pozaklejano usta? Oto jest pytanie. 




Obraz jak z "Harry'ego Pottera" 















Lodziarnię wypatrzyliśmy już idąc w stronę zamku. Po zwiedzeniu Muzeum Wina postanowiliśmy dostarczyć sobie trochę przyjemności w postaci pysznego gelato. Kiedy tylko weszliśmy do maleńkiego lokalu i zajęliśmy kolejkę, zorientowaliśmy się, że jesteśmy otoczeni przez sporą grupę rodaków! Miasteczko Barolo (no dobra, tylko ten fragment uliczki) rozbrzmiewało piękną mową Jana Kochanowskiego i Adama Mickiewicza w wersji uwspółcześnionej. Kiedy jednak przyszła nasza kolej na zakup lodów, członków polskiej wycieczki zrobiło się jakoś tak mniej, ponieważ gdzieś się porozchodzili. Zajęliśmy więc miejsca siedzące wewnątrz lodziarni, dzięki czemu mogliśmy jeszcze przez chwilę nie wystawiać się na upał. Z całej polskiej grupy została tylko jedna kobieta wyglądająca na trzydzieści kilka, może czterdzieści lat. Chyba postanowiła nieco odpocząć, korzystając z tego, że mąż zabrał gdzieś dzieci. 

Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę, z której dowiedzieliśmy się o niej całkiem sporo, bo sympatyczna rodaczka należała do gatunku, który mówi chętnie i sporo. Dowiedzieliśmy się, że przylecieli samolotem z Gdańska, gdzie mieszkają i już tu na miejscu wynajęli samochody (bo towarzyszyli im znajomi) i sobie tak jeżdżą zwiedzając Piemont. Ha, pomyślałem, czyli tak jak my. Fajnie, że ludzie w taki sposób spędzają czas. Potem jednak ogarnęło mnie paskudne uczucie, którego do tej pory się wstydzę, ale na szczęście szybko przywołałem ciemną stronę swojego umysłu do porządku. Otóż, jak się zorientowaliśmy ze słów naszej rozmówczyni, bogaci gdańszczanie, po zwiedzeniu Piemontu, wybierali się jeszcze na Riwierę Francuską, czyli na Lazurowe Wybrzeże. Cannes, Nicea, a potem jeszcze Monaco. Już chyba wiecie, jakie to paskudne a niskie uczucie ogarnęło mnie przez kilka sekund. No po prostu zwykła zazdrość! Jak jednak już wspomniałem, szybko świadomie zdefiniowałem to, co się dzieje w mojej głowie i całym ciele, co pozwoliło mi wrócić do zrelaksowanego stanu umysłu i ponownie cieszyć się pysznymi lodami w kolebce wina barolo. 





Po południu wróciliśmy do Asti. Robiliśmy już zakupy w Esalundze (w galerii handlowej w dniu przybycia) i w astyjskim Lidlu. Teraz jednak postanowiliśmy dać szansę innemu wielkiemu sklepowi w pobliżu Lidla o nazwie niezbyt oryginalnej, a mianowicie "Mercato". Był to dobry pomysł, bo włoskie sieciówki są naprawdę dużo lepsze od Lidla. Przede wszystkim uderza w oczy o wiele szerszy wybór dóbr wszelkich, a ponieważ byliśmy głodni, interesowały nas przede wszystkim dobra spożywcze. Zakupiliśmy pyszne zupy (m.in. dyniową) sprzedawane w plastikowych talerzach, które smakują autentycznie jak domowe. Kupiliśmy warzywa na caponatę, którą potem zjedliśmy w domu z polentą, której połowę przywieźliśmy jeszcze za Lavagni, bowiem jej opakowanie z powodzeniem wystarczyłoby dla dziesięciu ludzi. 





Przy wieczornym winie natomiast przedyskutowaliśmy plan naszej drugiej wycieczki do Turynu, bo przecież za pierwszym razem zwiedziliśmy kilka ważnych punktów, ale przecież jeszcze więcej ich do zwiedzenia pozostało. Tyle, że następnego dnia nastawiliśmy się tylko na trzy z powodu długich odległości, jakie je dzieliły. Oczywiście na pierwszym miejscu pozostawała bazylika Superga. Ja chciałem zwiedzić muzeum Lavazzy, czyli kawy, którą najczęściej piję. Tymczasem Jarek nas w pewnym momencie zaskoczył. 

-- Moi drodzy -- oznajmił -- pozwolicie, że jutro was na kilka godzin opuszczę. 

Na nasze zdziwione miny, odpowiedział: 

-- Chcę pojechać do Muzeum Fiata. 

W tym momencie spotkał się z masowym, tzn. trzyosobowym oburzeniem. Oczywiście nie dlatego, że chciał zwiedzić Muzeum Motoryzacji (Fiata nie ma w jego nazwie), tylko, że na jakiejś dziwnej zasadzie założył, że nas historia włoskich automobili nie zainteresuje! W końcu dwa lata wcześniej, podczas naszych wypadów do miast Emilli-Romanii, nie mogliśmy odżałować, że nie zwiedziliśmy ani muzeum Ferrari, ani muzeum Lamborghini, obok których przejeżdżaliśmy więcej niż raz. Owszem, nie jestem maniakiem motoryzacji, a na samochodzie znam się na tyle, żeby nim jeździć z punktu A do punktu B, ale to nie znaczy, że nie lubię obejrzeć kolekcji egzemplarzy wozów znanych marek. Nasze zainteresowanie muzeami samochodów zaczęło się, dzięki Jarkowi zresztą, siedem lat wcześniej, kiedy to pojechaliśmy razem do czeskiej miejscowości Mlada Boleslav, gdzie podziwialiśmy historyczne i współczesne modele Skody. Tego typu muzea więc bardzo lubimy i zwiedzać chcemy, po uświadomieniu czego Jarkowi, zgodziliśmy się, że jedziemy tam wszyscy. 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz