niedziela, 22 grudnia 2024

Turyn II, (piątek, 26 lipca 2024), część pierwsza: Superga

 

Nasza druga wycieczka do Turynu miała obejmować tylko trzy punkty, a to z tego względu, że Turyn, moi drodzy, to jest naprawdę duże miasto i przemieszczenie się z jednego jego krańca na drugi potrafi zająć czasami więcej niż godzinę. Oczywiście w piątkowy poranek, kiedy udawaliśmy się znaną już sobie trasą pociągiem z Asti, jeszcze nie wiedzieliśmy, ile czasu zajmie nam zwiedzanie Supergi, Muzeum Motoryzacji i Muzeum Lavazzy, tak samo jak nie wiedzieliśmy jak długo jedzie tramwaj z dworca kolejowego na wzgórze Superga, na którym wznosi się bazylika Santa Maria delle Grazie, czyli Matki Boskiej Łaskawej. 

Początkowo tramwaj jechał w stronę mostu na Padzie, którym szliśmy dwa dni wcześniej do Kapucynów (tak przy okazji, uważajcie na przewodniki online, a zwłaszcza turyn.pl, który podaje, że bazylika zwana Supergą znajduje się na Monte dei Cappuccini, co jest oczywistą nieprawdą), ale przed nim skręcił i pojechał jeszcze dobrych kilka kilometrów na przedmieścia. 

Przy pomocy nawigacji google bez problemu trafiliśmy na stację kolejki wożącej turystów na szczyt wzgórza (o wiele wyższego od Góry Kapucynów). Początkowo spodziewaliśmy się, że będzie to funikular, czyli typ kolejki zębatkowej, takiej jaka wjeżdża na Gubałówkę z Zakopanem, albo na Górę Parkową w Krynicy, ale okazało się, że to coś w rodzaju kolejki wąskotorowej, w której każdy mini-pociąg ma własny napęd. 

W całkiem sporym budynku, który jest równocześnie stacją owej kolejki, jak i restauracją i darmową ekspozycją muzealną, zakupiliśmy bilety, a ponieważ mieliśmy do odjazdu trochę czasu, wypiliśmy jeszcze kawę. 















W naszym wagoniku towarzyszyła nam jakaś wycieczka szkolna, w postaci młodszych nastolatków (na oko 11-13 lat) z opiekunkami. Niektóre z tych dzieciaków zachowywały się w sposób dość typowy dla tego przedziału wiekowego, co objawiała się nadruchliwością, ale generalnie ich towarzystwo nie było uciążliwe. 









Doszedłszy ze stacji kolejki na plac przed imponującą bazyliką, trudno nie było się nie zachwycić panoramą Turynu, a to z kolei przywiodło mi na myśl "Epilog" Charlesa Baudlaire'a w tłumaczeniu Mieczysława Jastruna. 

Z sercem pełnym radości wszedłem na wzniesienie,
Skąd widać miasto w jego rozległości całej,
Szpital, lunapark, czyściec, piekło i więzienie...


Po chwili jednak odwróciłem się w stronę barokowej świątyni wzniesionej przez księcia Piemontu Wiktora Emanuela Sabaudzkiego jako wotum wdzięczności po odparciu ataku wojsk Ludwika XIV, który zamierzał z Piemontu uczynić prowincję francuską. Piemoncki władca uczynił ślub pod statuą Matki Boskiej stojącej na wzgórzu otoczona konstrukcją pokrytą roślinnością, czyli czymś, co ogrodnicy i działkowicze znają jako pergola. Stąd jedna z etymologii nazwy tego miejsca -- "sub pergula" (wersja piemoncka), czyli "pod pergolą". Inne jednak wyjaśnienia wywodzą etymologię nazwy Superga od niemieckiego Sarra-Berg, co się podobno tłumaczy jako "między wzgórzami", albo "góra na wzgórzu" (powiedzmy sobie szczerze -- jakoś głupawo to brzmi). Tak czy inaczej, Francuzi zostali odparci, natomiast Wiktor Amadeusz obietnicy złożonej Madonnie dotrzymał i postawił piękną bazylikę do dziś dumnie się wznoszącą nad Turynem. 

I właśnie, rok 1706, cztery lata po bitwie pod Kliszowem, gdzie polska husaria okazała się bezradna wobec armii szwedzkiej Karola XII. Początek XVIII wieku, stulecia, które najchętniej wymazalibyśmy z naszej historii, bo to przecież upadek i saska degrengolada zwieńczona zniknięciem naszej państwowości na 123 lata. Tymczasem na świecie rozgrywały się sprawy dla nas odległe, ale dla polityków innych części Europy istotne i warte upamiętnienia. Być może, gdybym się przyłożył na III roku historii do podręcznika Emanuela Rostworowskiego (wg naszej wykładowczyni historii nowożytnej, prof. Zofii Libiszowskiej najlepszej syntezy XVIII wieku na świecie), być może coś bym o tych zakusach Ludwika XIV na Piemont pamiętał. Niestety poszedłem na łatwiznę i przygotowując się do egzaminu skorzystałem z podręczników cieńszych a przystępniej napisanych. 

Weszliśmy do środka, gdzie oczywiście otoczył nas barokowy przepych różnokolorowych marmurów -- ołtarzy, kolumn i kolumienek, oraz licznych rzeźb. Ponieważ zobaczyliśmy, że można wejść na zewnętrzną galerię biegnącą wokół kopuły, Agnieszka i ja postanowiliśmy skorzystać z tej możliwości. W tym celu musieliśmy się jednak udać do kasy znajdującej się w bocznym skrzydle kościoła, do którego prowadziło osobne wejście z zewnątrz. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że o określonych godzinach odbywa się zwiedzanie podziemnych grobowców dynastii sabaudzkiej w podziemiach bazyliki. Wykupiliśmy więc bilety na obie atrakcje. 

Janickim na galerię nie chciało się wspinać, więc zrobiła to tylko Agnieszka i ja. Oczywiście panorama miasta jeszcze bardziej się poszerzyła w porównaniu z tą widoczną z placu przed kościołem. Ciekawie było też zaobserwować szczegóły architektoniczne górnych partii budynku, które z tej perspektywy były o wiele lepiej widoczne (np. wieżyczka z dzwonem i zegarem). Przy okazji nawiązaliśmy krótki dialog z dziewczyną o wchodnioazjatyckim typie urody, która poprosiła nas o zrobienie zdjęcia jej telefonem. 

Po zejściu z wieży bazyliki udaliśmy się ponownie do wejścia, gdzie kupiliśmy bilety, bo tam właśnie mieliśmy czekać na przewodnika. Przewodnik okazał się przewodniczką, kobietą być może w naszym wieku, być może nieco młodszą, a być może starszą, która mówiła wyłącznie po włosku. Po wejściu za zamykane na klucz drzwi przeszliśmy długim korytarzem do klatki schodowej, gdzie zeszliśmy do katakumb. Była to dla mnie świetna okazja do wytężenia swojej uwagi i poćwiczenia rozumienia włoszczyzny mówionej. Zanim jeszcze znaleźliśmy się na schodach, przewodniczka ostrzegła, żeby włożyć na siebie coś ciepłego, ponieważ na dole jest zimno. Faktycznie z każdym stopniem w dół wyraźnie dawało się odczuć spadek temperatury. W ten sposób z ponadtrzydziestostopniowego upału przenieśliśmy się w chłód tylko nieco mniej odczuwalny niż ten panujący w naszych lodówkach. 

Katakumby Supergi nie mają nic wspólnego z podobnego typu obiektami pochodzącymi ze starożytności czy średniowiecza. Nie ma tu żadnych chropawych szarzyzn kamienia, z jakich wykonywano grobowce w tamtych epokach. Tutaj wszystko się mieni odblaskiem światła odbijającego się od różnokolorowych marmurów. Biel rzeźb wyraźnie się odznacza na tle ciemnych odcieni. Wszystko się jednak błyszczy niczym kość słoniowa. Nic w tym przecież dziwnego. Bazylika, a wraz z nią pierwsze grobowce książęce i potem królewskie pojawiły się dopiero w XVIII wieku. 

Miałem dużo satysfakcji z faktu, że praktycznie wszystko z opowieści przewodniczki rozumiałem, ale z pewnością miałbym jej więcej, gdybym je jeszcze zapamiętał. Historie niektórych monarchów i ich żon są bowiem niezwykle ciekawe, a często dramatyczne. To, co jednak udało mi się zapamiętać, a czego wcześniej po prostu nigdy nie wiedziałem, było to, że zanim sabaudzcy władcy Piemontu stali się również królami Sardynii, przez siedem lat panowali na Sycylii (1713-1720). Konkretnie to właśnie Wiktor Amadeusz II, fundator Supergi, na mocy traktatu w Utrechcie, zasiadał wówczas również na tronie Sycylii jako jej król (w Piemoncie nadal nosił tytuł księcia). Natomiast w 1720 na zasadzie umowy z austriackimi Habsburgami zrzekł się praw do Sycylii w zamian za królestwo Sardynii, która od tej pory pozostawała pod berłem Sabaudów. 































Niestety nie mam ani jednego zdjęcia z grobowców dynastii sabaudzkiej, ponieważ przewodniczka wyraźnie zakazała ich robienia. Po wyjściu z katakumb od razu znaleźliśmy się ponownie w upale, co pozwoliło naszym organizmom nieco odreagować zimno panujące na dole. 

Postanowiliśmy obejść kościół dookoła, co pozwoliło nam "odkryć" monument upamiętniający tragiczną śmierć drużyny piłkarskiej Gran Torino z 4 maja 1949 roku. Zawodnicy wracali z meczu towarzyskiego w Lizbonie i już dolatywali do Turynu, kiedy z powodu mgły ich samolot rozbił się o tylną ścianę bazyliki Superga, czyli praktycznie w tym miejscu, gdzie umieszczono pamiątkową tablicę. 









Po okrążeniu barokowej bazyliki udaliśmy niespiesznie do budynku górnej stacji kolejki, gdzie mieliśmy cichą nadzieję coś zjeść, bo zaczęliśmy już odczuwać głód, ale bar, który się tam faktycznie znajdował, nie oferował niczego oprócz jakiegoś fast foodu. 

Kiedy zjechaliśmy do stacji dolnej, zauważyliśmy, że ustawione na podwórku stoliki w dość szybkim tempie się wypełniają, a niektórzy pasażerowie zdążyli nawet już dostać coś do jedzenia. Znalazłszy wolne miejsca, skwapliwie je zajęliśmy i cierpliwie zaczekaliśmy na kelnera. Po raz kolejny powtórzę się, ale muszę to zrobić, bo jeśli nawet faktycznie Włosi nie są jakimiś pracusiami jak Japończycy, to w gastronomii uwijają się z całą pewnością szybciej i sprawniej niż ich koleżanki i koledzy po fachu w innych krajach. 

Kelner, który nas obsługiwał, był wysokim chudzielcem zdecydowanie po trzydziestce, którego mimika i mowa ciała robiła na mnie wrażenie niezbyt korzystne. Ani razu nam w niczym nie uchybił, odpowiadał rzeczowo i uprzejmie, obsłużył nas też w miarę szybko, ale ani razu się nie uśmiechnął, co jak na Włochy wydało mi się jakieś dziwne. W ogóle właśnie całym swoim ciałem i mimiką dawał do zrozumienia "Ludzie, jak tu nie mam czasu na granie przyjaznego kolesia, ja tu ciężko zapierd...m!" Ale tak, jak już wspomniałem, w sferze komunikacji werbalnej niczego mu zarzucić nie mogłem, więc w końcu doszedłem do wniosku, że to ja się po prostu faceta czepiam. 

W dodatku muszę się przyznać, że jedno z moich pytań było dość głupawe, bo wynikające z nieznajomości kuchni piemonckiej. Otóż postanowiłem zamówić sobie danie, które miało w nazwie tajarin. Spytałem więc kelnera, z czym się to podaje, czy z chlebem, czy z makaronem albo ryżem. Facet tylko nieco zmrużył oczy ze zdziwienia, ale energicznie mi odpowiedział, że przecież tajarin to jest właśnie rodzaj pasty! Oczywiście jest to gatunek makaronu znany i popularny w Piemoncie, a jak przecież wiemy, oprócz tych ogólnowłoskich spaghetti, penne czy fusili, każdy region Italii ma swoje własne rodzaje pasty. Tajarin (po włosku taglierini) to makaron jajeczny, długi i cienki. 

Tajarin z ragu okazał się daniem smacznym i sycącym. To samo powiedziały nasze żony na sałatkę, która w nazwie miała przymiotnik "grecka," ale nie miała nic wspólnego z popularną również w Polsce sałatką horiatiki. Nie było tutaj fety, ale za to w misce znajdowały się duże kawałki łososia. W odróżnieniu też od typowej sałatki greckiej, tutaj było dużo liści sałaty. Ortodoksyjnie grecka więc ta sałatka nie była, ale za to była smaczna i można się nią było najeść. 

Po wyjściu ze stacji zaczęliśmy się rozglądać za najlepszym połączeniem z położonym po przeciwnej stronie miasta Muzeum Automobilizmu. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz