niedziela, 19 października 2025

Kierunek Timiṣoara (22 lipca 2025)






Czułbym ogromny niedosyt po naszym i tak krótkim pobycie w Tokaju, gdybym nie podszedł w pobliże synagogi, którą mijaliśmy już trzy razy, kiedy wjeżdżaliśmy i wyjeżdżaliśmy z miasteczka na objazd okolicy. Poprzedniego dnia widzieliśmy ją również z daleka wracając z rozkopanego centrum, ale nie skręciliśmy w jej kierunku. Postanowiłem więc z samego rana przed naszym wyjazdem się tam przespacerować. Neobarokowy z elementami arkadowymi żydowski dom modlitwy wzniesiono w 1890 r. Społeczność żydowską miasta podczas II wojny światowej spotkał los podobny do wielu innych w całej Europie pod kontrolą niemiecką. Węgry występowały w roli sojusznika Hitlera, i niestety skwapliwie współpracowały z niemieckim aparatem "ostatecznego rozwiązania". Nieliczni Żydzi, którzy powrócili z obozów lub wygnania, wkrótce po wojnie wyjechali z Tokaju.  

Zrujnowany budynek zaczęto remontować dopiero na początku naszego stulecia, i obecnie pełni rolę centrum kultury. Wstęp do wnętrza synagogi jest oczywiście możliwy, ale nie o siódmej rano, kiedy się przed nią zjawiłem. Obszedłem więc ją, a przy okazji zobaczyłem nowoczesne budynki Teatru im. Ede Paulaya (oczywiście bez telefonu z tłumaczem google, raczej bym nie zgadł, że "szinhaz" to po węgiersku "teatr") oraz Muzeum Wina. Nie planowaliśmy wchodzenia do tych budynków, ponieważ woleliśmy ten jeden pełny dzień naszego pobytu w tej okolicy wykorzystać na zwiedzenie trzech zamków i mostu między górami. 

Zaskoczyło mnie nieco popiersie Paracelsusa na placu koło synagogi, więc znowu sięgnąłem do telefonu wpisując w google "Paracelsus w Tokaju" i okazało się, że faktycznie szwajcarski lekarz, farmaceuta i alchemik odwiedził to miasto w 1524 roku i bardzo chwalił miejscowe wina nazywając je "płynnym złotem", jako że uważał, że swój wyjątkowy smak "tokaje" faktycznie zawdzięczają złotu, jakie skrywały okoliczne gleby. W ten sposób ojciec współczesnej medycyny (opartej na chemii) przyczynił się do jeszcze większej sławy tokajskich win. 

Zrobiwszy kilka zdjęć synagodze, muzeum wina i teatrowi, wróciłem na kwaterę może nie z jakąś szaloną satysfakcją, ale z poczuciem spełnionego obowiązku. Gdybym tej pierwszej nie obejrzał z bliska, z pewnością dręczyłoby mnie sumienie. A tak, mogłem właśnie z lekkością przystąpić do śniadania i porannej kawy. 

Siedzieliśmy przy stoliku na patio przed naszym apartamentem, kiedy zbliżyła się do nas córeczka naszych słowackich sąsiadów. Najwyraźniej ją intrygowaliśmy i dziewczynka postanowiła się z nami zaprzyjaźnić. Głównymi jej rozmówcami była Jola i ja, natomiast komunikacja między nami przebiegała bez najmniejszych zakłóceń, bo jednak język słowacki jest polskiemu bardzo bliski. Dziewczynka dostała od swojej mamy kapelusz, czym nie omieszkała się pochwalić, a przy okazji Jola zapytała jak się "to" nazywa w jej języku, na co otrzymaliśmy odpowiedź, że to "klobuk" i w ten sposób poszerzyliśmy swój słowacki wokabularz o nowy wyraz. 

Naszym sąsiadom tak się w okolicy Tokaju spodobało, że zdecydowali się zostać tu jeszcze jedną noc, ale niestety nasz gospodarz musiał im odmówić, jako że nasze oba apartamenty były już na następną noc zarezerwowane przez kolejnych turystów. 

















Inaczej niż sześć lat temu, kiedy Rumunia należała już do Unii Europejskiej, ale jeszcze nie obejmowała ją Strefa Schengen, tym razem na istnienie przejścia na granicy węgiersko-rumuńskiej wskazywała sama infrastruktura -- puste budynki i stanowiska przy bramkach. Wszystko wymarłe. Tylko po naszej prawej przy szosie, tak jak kiedyś, stały zapyziałe budki służące jako kantory wymiany walut i biura sprzedaży winiet. Skorzystaliśmy z obu. Tym razem Jarek nie żałował na autostrady, w związku z czym jakość naszej podróży uległa radykalnej zmianie. 

Żeby było wszystko jasne, Węgry uwielbiam mimo zdecydowanej krytyki proputinowskiej polityki jej przywództwa, ale obiektywnie trzeba jednak powiedzieć, że drogi są tam kiepskie, a mijane wsie kojarzą mi się z naszymi latami 80. i 90. Jakby czas się zatrzymał. Oczywiście to tylko takie powierzchowne spostrzeżenie turysty, który nie wnika w poziom życia mieszkańców danego kraju. Piszę o tym, co widać na pierwszy rzut oka. 

Tymczasem w Rumunii asfalt robi się gładki i... cały. Tak generalnie Rumunia zawsze wywołuje u mnie uśmiech na twarzy -- kojarzy mi się ze słońcem i malowanymi nim kolorami, autostradami, zadbanymi wsiami i pięknymi miastami. Znowu zbyt mało mam kontaktu z Rumunami, żeby się wypowiadać o ogólnym stanie ich dobrobytu, ale moje wrażenie jest takie, że to ludzie przedsiębiorczy, którzy w myśl zasady Adama Smitha, chcąc polepszyć swój los, przyczyniają się do rozwoju gospodarczego całego kraju. 

Naszym punktem docelowym tego dnia była Timisoara, ale skoro wiedzieliśmy, że dotrzemy tam późnym popołudniem, nie planowaliśmy zwiedzania tego ponad trzystutysięcznego miasta, tylko nastawiliśmy się na jeden postój w okolicach Aradu, żeby zwiedzić tamtejszy monastyr. Po drodze jednak zaczęliśmy odczuwać głód, więc postanowiliśmy się zatrzymać gdzieś przy drodze na obiad. 

Restauracja nazywa się z angielska Pretty Mansion, natomiast wieś, w której się znajduje się we wsi Homorog. Lokal robił wrażenie luksusowego wg standardów PRL, ale takiego z Małopolski, gdzie za Gierka bywały świetne restauracje. Wśród budulca przeważało szkło, w tym szklane drzwi, co jest nie bez znaczenia dla tego, co mi się potem przytrafiło. 

Ozdoby wiszące na ścianach miały na celu zrobienie rustykalno-narodowej atmosfery, bo Rumuni są dumni ze swojego chłopskiego dziedzictwa. Usiedliśmy, a kelnerka, mimo, że nie mówiła po angielsku, doskonale zrozumiała nasze zamówienia. Ponieważ zapomniałem zabrać z samochodu telefonu, w którym mam przecież tłumacza google, wziąłem od Jarka kluczyki i czym prędzej pomaszerowałem na parking. I tutaj spotkała mnie przygoda, której się nie spodziewałem, ponieważ kiedy wchodziliśmy do restauracji, drzwi były szeroko otwarte. W międzyczasie ktoś je jednak zamknął, a ponieważ składały się z dwóch wielkich szyb bez ramy, nie dostrzegłem żadnej różnicy między ich stanem zamknięcia i otwarcia. Pewnie i szybko wkroczyłem więc w szklane drzwi, wyrżnąwszy przy tym o nie czołem. Na szczęście szyba wytrzymała, guza nie było, tylko drobny siniak, a najważniejsze, że nikt niczego nie zauważył! Wracałem już stosując zasadę mindfulness, czyli pełnej uważności! 

Jeśli chodzi o jedzenie, to mam pewien dylemat. Nie, w ogóle nie narzekam, ale problem jest natury, że tak powiem, naukowej. Otóż mimo ludowego charakteru wystroju restauracji, menu stanowiło raczej twórczość kucharza inspirowane kuchnią międzynarodową. Z rzeczy rumuńskich była ciorba de burta, czyli łagodne rumuńskie flaczki, ale ja np. wziąłem sznycel z kurczaka zawinięty w naleśnik. Nie do końca nawet wiem, czy ta potrawa należy do repertuaru jakiejś kuchni narodowej, ale na jej smak nie narzekałem. Agnieszka nie miała jeszcze specjalnego apetytu, więc sobie zamówiła bruschetty z pomidorami, a więc rzecz włoską i raczej nieobiadową. Do obiadu zamówiliśmy lemoniadę, a po nim wypiliśmy drugą tego dnia kawę. Posileni ruszyliśmy już prosto w kierunku Aradu. Wkrótce wjechaliśmy na autostradę, więc podróż zrobiła się mniej urozmaicona ale za to szybsza. 












W miarę naszego zbliżania się do Aradu, niebo robiło się pochmurne i zaczęliśmy się obawiać, że kiedy trzeba będzie wyjść z samochodu rozpada się deszcz. Przejechaliśmy więc w poprzek tego miasta, które ma 160 tysięcy mieszkańców i tramwaje, żeby kilka kilometrów za nim dotrzeć na duży i zupełnie pusty parking przed bramą wejściową w murze klasztornym. 

Klasztor Św. Szymona Słupnika powstał wieku XVIII i obejmuje dwie cerkwie, jedną murowaną pomalowaną z zewnątrz "biblijnym komiksem", choć nie aż tak bogatym jak to bywa w świątyniach Bukowiny, oraz sprowadzoną w 1986 r. drewnianą cerkiewką jako żywo przypominającą podobne konstrukcje, z jakich słynie Maramuresz, ale z tym regionem nie mającą nic wspólnego, ponieważ Seliste, skąd ją przeniesiono, leży stosunkowo blisko Aradu. 

Główna cerkiew była zamknięta, zajrzeliśmy więc tylko do tej drewnianej, pw. św. Piotra i Pawła, po czym rozejrzeliśmy się dookoła, przechodząca mniszka w ogóle nie zwróciła na nas uwagi, a poza nią na klasztornym dziedzińcu nie było żywego ducha. Pogoda była ponura, żadnych pielgrzymów, więc doszliśmy do wniosku, że i nic tam tez i po nas. Poszliśmy na parking i ruszyliśmy już prosto do Timisoary. 














W międzyczasie Jarek, który zawsze rezerwuje wszystkie nasze kwatery, dlatego to jego dane kontaktowe mają ich właściciele, dostał wiadomość, że niestety adres w Timisoarze, pod który mieliśmy jechać, uległ zmianie. Znaczyło to, że mieliśmy się udać do domu o jakiś kilometr od pierwotnego miejsca. Trochę nas to zaniepokoiło, bo zawsze przed wyjazdem oglądamy zdjęcia naszych kwater i już się nieco przyzwyczailiśmy do tego pierwotnego, a tu nagle mamy jechać jakieś dwa kilometry w bok. Mieliśmy tylko nadzieję, że warunki nie będą dużo gorsze. 

W samej Timisoarze najpierw zajechaliśmy do Lidla, żeby uzupełnić zapasy żywnościowe, zaś w kantorze po przeciwnej stronie ruchliwej ulicy dokupiliśmy leje. Po tych czynnościach Jarek nastawił nawigację na nowy adres i ruszyliśmy w jego kierunku. Trochę musieliśmy pokrążyć ulicami zupełnie nam nieznanego miasta, ale w końcu z ruchliwej ulicy skręciliśmy w prawo w taką, która włączyła w mojej głowie skojarzenie z fabryczną uliczką, przy której w latach 70. znajdował się dworzec autobusowy w Ostrowcu Świętokrzyskim. Po lewej stronie Strada Armoniei, bo tak się ta ulica nazywała, ciągnęła linia betonowych płotów, potem fabryka i komin z czerwonej cegły. Po prawej zaś za pasmem zarośli wyłoniła się elegancka willa. I to był właśnie nasz nowy adres. Jarek zaparkował od frontu i zaczęliśmy szukać wejścia. Nie mieliśmy klucza od drzwi frontowych, więc zaszliśmy od strony bocznej uliczki, ale tam wejścia nie było, natomiast brama na podwórko również od tej bocznej uliczki była zamknięta. Wróciliśmy do drzwi frontowych. Zadzwoniliśmy do właścicielki, a ta nam wytłumaczyła, że tam nie ma żadnej skrytki z kluczem, ani też żadnego kodu, ponieważ te drzwi są po prostu zawsze otwarte. Wystarczy je popchnąć. Faktycznie, tak było. Willa składała się z kilku dużych ponumerowanych pokoi i wspólnej przestrzeni salonowo-kuchennej między parterem a pierwszym piętrem, na którym znajdowały się nasze pokoje. Kiedy je zobaczyliśmy, nie tylko odetchnęliśmy z ulgą, ale wręcz wydaliśmy westchnienie zachwytu. Co prawda poza ogromnymi podwójnymi łóżkami, i stolikami po obu stronach, nie było tam innych mebli, ale za to był stojak z wieszakami służący za szafę. 

Kilka minut później przywitała Agnieszkę i Janickich wysoka blondynka w wieku ok. 30 lat (tak na oko), płynnie i pewnie (choć ze sporadycznymi błędami) mówiąca po angielsku. Przedstawiła się jako Georgiana, przeprosiła za kłopot ze zmianą kwatery, wytłumaczyła co jest gdzie i jak korzystać z udogodnień kuchennych. Być może dlatego, że na jej spotkanie doszedłem ostatni i stanąłem nieco z tyłu, nagle nasza energiczna gospodyni zwróciła się do mnie po rumuńsku! No niestety, nawet pięć lat temu, kiedy nauczyłem się podstaw tego języka, żeby się porozumiewać w restauracjach i sklepach, nie zrozumiałbym tego, co mówiła. Teraz natomiast, kiedy ten mój szczątkowy rumuński niemal całkowicie zwietrzał, tym bardziej nie rozumiałem jej mowy szybkiej a energicznej. Georgiana po prostu wzięła mnie za lokatora innego z pokoi, ale szybko wyjaśniliśmy nieporozumienie. Uiściliśmy opłatę gotówką i nasza gospodyni nas opuściła. Później jeszcze raz przyjechała przywitać innych gości i przy okazji spytała nas, czy jesteśmy zadowoleni. 

Georgiana, czyli młoda kobieta, której zachowanie wskazywało na niezwykłą pewność siebie i profesjonalizm, po raz kolejny wzbudziła we mnie refleksję nad ludzkimi osobowościami. Po raz kolejny, ponieważ od czasu do czasu myślę o tym, jak to się dzieje, że ludzie często nawet dzieci tych samych rodziców, wykazują się tak różnymi osobowościami. Jeden jest całe życie fajtłapą, inny leniem lub tchórzem, a inny po prostu przebojem zdobywa świat i buduje imperium. Żeby to jeszcze można było wytłumaczyć wychowaniem, środowiskiem i edukacją. Obserwując swoich byłych uczniów i studentów, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jednak jakieś cechy wrodzone determinują ludzki los. 

Ponieważ było jeszcze widno, postanowiliśmy się przejść w kierunku centrum, choć bez nastawiania się na zwiedzanie, bo na to zaplanowaliśmy poświęcić kolejny dzień. Teraz zaś doszliśmy znowu do tej ruchliwej ulicy, z której skręciliśmy w Strada Armoniei, czyli do Calea Sever Bocu. Trzeba przyznać, że ta część Timisoary nie należy do najbardziej reprezentacyjnych. Mijaliśmy stare bloki z czasów Ceacescu, jakiś plac z używanymi samochodami na sprzedaż, stragany pełne ogromnych arbuzów, znowu szare bloki, cmentarz i po jakichś ponad dwóch kilometrach dotarliśmy do ogromnego centrum handlowego o nazwie Iulius Town. Prawdopodobnie mogliśmy tam dojechać autobusem bądź trolejbusem, ale woleliśmy się przejść, zwłaszcza, że nie wyedukowaliśmy się z zakresie zakupów biletów komunikacji miejskiej. 

W galerii handlowej znaleźliśmy kawiarnię o nazwie "Fabrika" i postanowiliśmy z Agnieszką napić się kawy. System obsługi nie do końca był tam jasny, ponieważ była tam i "wyspa" z kawą, a po bokach bufety z innymi napojami i jedzeniem. Kręciły się jakieś kelnerki, ale nie zwracały na nas uwagi, bo były zajęte obsługą innych gości. Pomyślałem, że kawę trzeba zamówić przy tej "wyspie" z kontuarów otaczających utensylia do jej parzenia. Kelner jednak wyjaśnił nam, że trzeba zamówić u kelnerki. Żadne jednak się do nas nie zbliżała, natomiast w odległym kącie grupka młodych dziewczyn w fartuszkach siedziała lub stała spędzając czas na pogawędce. W końcu udało nam się jedną ściągnąć, prawdopodobnie dzięki bariście, który ją do nas przywołał. Jarek nie miał takiego problemu, ponieważ przy innym kontuarze kupił sobie piwo i spokojnie je sobie sączył. W końcu i my dostaliśmy nasze kawy, więc całe napięcie spowodowane opieszałą obsługą, odeszło jak ręką odjął. Tymczasem Jola, która nie miała ochoty na żadne napoje, ruszyła na samotną wyprawę po sklepach. Okazało się, że galeria jest tak duża, że ledwo trafiła z powrotem do "Fabriki", gdzie na nią czekaliśmy. 

Teraz poszliśmy już wszyscy razem do delikatesów, gdzie dokupiliśmy jeszcze coś do jedzenia i butelkę wina Jidvei do kolacji. Jidvei co prawda leży w okręgu Alba w Siedmiogrodzie (Transylwanii), ale niestety nie znałem żadnych marek win z okolic Timisoary, bo z pewnością chciałbym skosztować czegoś zgodnie z zasadą terroir. Jidvei musiało więc odegrać rolę reprezentanta wszystkich win rumuńskich i myślę, że wszyscy byśmy się zgodzili, że robiło to dobrze. 








wtorek, 7 października 2025

Wokół Tokaju (3): Zamek Füzér i zamek Boldogkő (21 lipca 2025)

zamek Boldogkő


Po zjechaniu wąską i krętą drogą wijącą się wśród zabudowań mieszkalno-gospodarczych (nie zazdroszczę ich mieszkańcom, ale pewnie są do tych niedogodności przyzwyczajeni) poczekaliśmy przy samym wjeździe na główną szosę na grupę rowerzystów, którzy zablokowali nam drogę, ponieważ czekali na możliwość włączenia się do ruchu. Wszyscy mieli jednolite stroje, więc była to zorganizowana grupa. Nie było to nasze pierwsze z nią spotkanie, bo wcześniej natknęliśmy się na tych rowerzystów na parkingu pod Mostem Jedności Narodowej. Cała grupa skręciła w lewo, a my za nimi, ponieważ postanowiliśmy zajechać do sklepu, żeby kupić coś do picia i może też jakąś przekąskę, ponieważ obiad postanowiliśmy zjeść później. 

Z parkingu pod Lidlem ruszyliśmy już prosto do zamku Füzér, droga do którego wynosiła ok. 27 km. Jakieś pół godziny później byliśmy na miejscu. 

Już z drogi widzieliśmy majestatyczną bryłę fortyfikacji, która wznosiła się na wzgórzu ponad warstwą lasu. Podjechaliśmy na parking, gdzie zapłaciliśmy za możliwość postawienia samochodu, a następnie udaliśmy się na kawę do restauracji tuż przy parkingu. Odezwał się w nas już lekki głód, ale doszliśmy do wniosku, że obiad jednak zjemy już po powrocie do Tokaju. Tutaj filiżanka kawy musiała nam wystarczyć do podtrzymania czynności życiowych. 



Po tym krótkim odpoczynku zaczęliśmy się wspinać pod górę. Doszliśmy do bramy wejściowej, za którą znajdowała się kasa biletowa, a skąd musieliśmy się jeszcze wspiąć jakieś dwieście metrów, to wejścia do samego gmachu zamku. 

Dziedziniec szpeciły nieco materiały i rozgrzebane fragmenty budynku spowodowane pracami remontowymi, ale całość jawiła się nam imponująco. Mogę chyba już powiedzieć "jak zwykle", bo niestety to problem wielu zamków pełniących rolę muzeum, a więc jak zwykle zabrakło wystarczającej ilości wyposażenia wnętrz, które niestety niewiele miało wspólnego z oryginalnym. Niemniej trzeba uczciwie przyznać, że niektóre sale urządzono tak, jakby mieli tam za chwilę wejść ich szesnastowieczni właściciele. 

Zamek z początku XIII wieku początkowo służył jako ogniwo w obronie wschodnich granic Węgier przed Tatarami. Później, jak to często bywało ze średniowiecznymi zamkami, zmieniał właścicieli, którzy dodawali do budynku coś od siebie. Jeśli ktoś jest ciekawy historii własności zamku, odsyłam do https://medievalheritage.eu/pl/strona-glowna/zabytki/wegry/fuzer-zamek . Natomiast ciekawostką dla nas, Polaków, będzie to, że przez pewien czas należał do Stefana Batorego, księcia siedmiogrodzkiego, który został wybrany na króla Polski i wielkiego księcia Litwy. Dla Batorych zamek ten nie miał większego znaczenia, więc kiedy Stefan podarował go swojej siostrzenicy, Elżbiecie, która przeszła do historii, a może jednak do legendy, jako okrutnica mordująca młode kobiety, żeby ich krwią odwlekać objawy starości swego ciała. Te rzekome ekscesy działy się jednak w zupełnie innym zamku, a mianowicie w Čachticach (dziś na Słowacji). Są bowiem poważni historycy, którzy twierdzą, że ta czarna legenda to wymysł wrogów hrabiny, a za tworzeniem jej czarnego piaru stali Habsburgowie. Tak czy inaczej wygląda na to, że Europa z chęcią upatrzyła sobie Siedmiogród (czyli Transylwanię), jako kolebkę wampirów. 

Przez pewien czas Füzér vara został przejęty przez Habsburgów, którzy sprzedali go rodzinie Karolyi, żeby w końcu popaść w ruinę i stać się źródłem budulca dla okolicznych mieszkańców. Obecny stan zamku to zasługa ekipy, która w 2004 rozpoczęła odbudowę zamku, dzięki czemu mogliśmy go zwiedzić. 

Wnętrza są wyposażone w rozmaite repliki (np. naczynia w kuchni), ale generalnie wypełniają je współczesne ozdoby na ścianach, herby i zdjęcia. Niemniej uważam, że już same mury zasługują na to, żeby się tam wybrać, ponieważ tworzą naprawdę monumentalną średniowieczną atmosferę. 









Rozbawiły mnie jednak drewniane tabliczki w kształcie strzałek wskazujących drogę do poszczególnych pomieszczeń zamku. Otóż informacje były napisane w czterech językach, w tym po polsku, zaś napisy w owych językach oznaczone były miniaturkami flag państw, gdzie się ich używa. Napisy po polsku oznaczone były flagą Monako, ewentualnie Indonezji. Komuś się najwyraźniej pomyliła kolejność kolorów! 

Generalnie pod koniec zwiedzania zamku opanowała mnie jakaś głupawka, ale to chyba ze szczęścia, bo po prostu bardzo mi się podobał cały ten dzień! Był bowiem pełen bardzo przyjemnych doświadczeń. 
































Po zejściu na parking wsiedliśmy do samochodu i ruszyli do ostatniego punktu, jaki sobie na ten dzień zaplanowaliśmy, a mianowicie do zamku Boldogkő. 

Przebyliśmy więc niecałe pięćdziesiąt kilometrów wąskimi szosami regionu Zemplén, żeby dotrzeć do niezwykle malowniczej średniowiecznej konstrukcji, położonej na lekkim wzniesieniu, ale na szczęście dla nas, nie tak wysoko jak zamek Füzér. Parking też jest od razu przy samym zamku, więc wystarczyło tylko nieco się wspiąć po schodach i rodzaju wąskiego mostu, żeby wejść na jego teren. Oczywiście kupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy obchód tego uroczego zabytku. 

Zamek powstał prawdopodobnie po najeździe mongolskim, kiedy Bela IV zdecydował o budowie szeregu fortyfikacji na wschodniej granicy Węgier, ale nie wiadomo, kto go wzniósł. Po raz pierwszy pojawia się w źródłach w roku 1282. Ponieważ późniejsi właściciele z możnego rodu Abe popadli w konflikt z dynastią panującą, którą to byli, po wygaśnięciu rodzimych Arpadów, Andegawenowie. Droga bocznej linii francuskich Kapetyngów na tron środkowoeuropejskiego królestwa jest odrobinę pogmatwana. Karol Robert I nie miał wiele wspólnego z Francją, ponieważ jego ojciec Karol Martel był synem króla Neapolu, Karola II Andegaweńskiego, a wnukiem pierwszego władcy Sycylii i Neapolu z tej dynastii Karola I (jednego z młodszych synów króla Francji Ludwika VIII Lwa. Przepraszam, za ten być może mało istotny wywód, ale sam sobie usiłuję poukładać w głowie, na jakiej zasadzie na tronie Polski zasiedli ludzie pochodzący z dynastii, której nazwisko kojarzy się przede wszystkim z Francją. 

Właśnie pierwszy Andegawen na tronie Polski, czyli Nagy Lajos (Ludwik Wielki na Węgrzech), u nas znany raczej jako Ludwik Węgierski, przejął na własność monarszą zamek Boldogkő. Jednakowoż jeden z jego następców, czyli Zygmunt Luksemburski, równocześnie król Węgier, Czech, Niemiec i cesarz rzymski, znany z tego, że dyplomatycznie zawsze wspierał Zakon Krzyżacki przeciwko Jagielle, z braku środków finansowych, zamek zastawił niejakiemu Peterowi Cudarze. W drugiej połowie XV wieku warownia stała się własnością rodu Szapolyai. Wtedy też zamek rozbudowano. 

Jak to zwykle z tymi zamkami bywało, nie dane im było zbyt długo pozostawać w rękach jednej rodziny, a na dodatek w kolejnych stuleciach przechodził z rąk do rąk nie tylko drogą transakcji handlowej bądź małżeństwa, ale w wyniku działań wojennych. To zaś znaczy, że zamek był świadkiem burzliwej historii Węgier, które z jednej strony broniły się przed zakusami imperium osmańskiego, a z drugiej przed próbą opanowania ze strony Habsburgów. Przejściowo więc Boldogkő był zajęty przez Jerzego I Rakoczego (tego, co podczas szwedzkiego potopu chciał sobie zająć kawał Rzeczypospolitej), a później też przez kuruców (antyhabsburskich powstańców) księcia Thökölyego. 

W 1701 roku cesarz Leopold I kazał zburzyć elementy fortyfikacyjne obiektu. Pozostałości zamku stały się magazynem zbożowym jezuitów z Lewoczy, a w 1753 zostały nabyte przez ród Pechy. Spadkobierczyni tegoż pozostawała w posiadaniu zamku do 1945 r. Całe szczęście, że Pechyowie, mimo, że w nim nie zamieszkali, nie pozwolili zrobić z jego pozostałości miejsca pozyskiwania budulca, a nawet coś dobudowali w stylu neogotyckim. 

Od lat 50 XX wieku zaczęto na terenie ruin zamku przeprowadzać badania archeologiczne, natomiast już w obecnym stuleciu zaczęto go rekonstruować. Zachowała się na szczęście czternastowieczna wieża, pozostałości starszej, trzynastowiecznej, i budynek mieszkalny. No niestety w samym centrum dobudowano budynek muzealny, który nijak średniowiecznej konstrukcji nie przypomina, ale za to mieści na piętrze zestaw makiet zamków i pól bitewnych. Reszta wyposażenie to mniej lub bardziej udanych rekonstrukcji mebli i ozdób ściennych. Mnie natomiast najbardziej się spodobały te makiety, ponieważ odezwało się tutaj moje wewnętrzne dziecko, które zawsze podziwiało kunszt odtwarzania rzeczywistości (zwłaszcza historycznej) w miniaturze. 



































Byliśmy już dość zmęczeni i zdecydowanie głodni, dlatego czym prędzej pojechaliśmy do Tokaju, gdzie zostawiwszy samochód na podwórku naszej kwatery, dziarskim krokiem udaliśmy się do miejsca już nam znanego i sprawdzonego, czyli do Bonchidai Csarda. Tym razem Jarek postanowił zjeść zupę monorybną, czyli z samego karpia (bez suma). Agnieszka postanowiła się zasłodzić naleśnikami, natomiast ja wyszedłem z założenia, że to jakieś nieporozumienie być w węgierskiej knajpie i nie zjeść jakiegoś perkeltu albo paprykarza. Miałem szczęście, bo akurat mieli perkelt wołowy, który serwowali z galuszkami (kluseczki, które są również popularne na Słowacji i w polskich Karpatach za sprawą wołoskich pasterzy, którzy osiedlili się tam osiedlili stając się naszymi góralami). Ponieważ jestem Polakiem dorastającym w latach 70. ubiegłego stulecia, nie potrafię jeść samego mięsa z dodatkiem węglowodanów. No po prostu muszę mieć jakieś surowe warzywo do tego. Dlatego pomimo obfitej porcji "gulaszu" (tzn. po naszemu "gulaszu", bo to nie była przecież zupa) zamówiłem jeszcze marynowaną paprykę, bo generalnie Węgrzy nie są dobrzy w surówki i sałatki. 

I muszę się tu ze smakoszowskim wstydem przyznać otwarcie -- porcja była tak olbrzymia, że nie dałem rady zjeść jej całej! Dawno mi się nie zdarzyło, żeby zostawić na talerzu coś, co mi bardzo smakowało (bo jak nie smakuje, to nie mam żadnych wyrzutów sumienia nie zjeść do końca), ale po prostu organizm nie mógł już tego pomieścić. Jeżeli jakimś cudem kucharz z Bonchidai Csardy trafi na ten blog i ten konkretny wpis, a na dodatek go sobie przy pomocy internetowego tłumacza przełoży na węgierski i go przeczyta, to pragnę owego kucharza (kucharkę?) z całego serca przeprosić za ten talerz z 1/4 zostawionego perkeltu. Naprawdę było pyszne, ale nieco za dużo! 








Tymczasem w sąsiednim apartamencie na naszej kwaterze następowały zmiany. Grupa młodych Węgrów i Węgierek, którzy zachowywali się bardzo przyzwoicie -- żadnych hałasów, ani alkoholowych ekscesów, już się wyprowadziła, natomiast rano, przed naszym objazdem rejonu Zamplen przyjechała rodzina Słowaków. Jarek zamienił kilka słów z ojcem ok. dziesięcioletniego chłopca i ok. cztero-pięcioletniej dziewczynki, który okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Pracował w Holandii z Polakami, i, jak twierdził, bardzo naszą nację polubił. Słowackiej rodzinie spodobała się też kwatera, tak że chcieli przedłużyć nocleg w Tokaju o jedną dobę, ale to się okazało niemożliwe, ponieważ nasz gospodarz miał już na te nasze apartamenty rezerwacje na długo naprzód. 

Wracając z restauracji, chcieliśmy kupić butelkę wina, żeby ją spożyć na patio przed naszym apartamentem, ale wszystkie sklepy były już zamknięte. W związku z tym postanowiliśmy otworzyć to, które kupiliśmy rano od właściciela piwnicy Hercegkút. Przeszliśmy się natomiast jeszcze raz ulicami rozbebeszonego centrum Tokaju i do kwatery doszliśmy od drugiej strony. Idąc z daleka dostrzegłem biały budynek tokajskiej synagogi, którą mijaliśmy kilkakrotnie jadąc samochodem i zdałem sobie sprawę, że przecież już poprzedniego dnia chciałem ją zobaczyć z bliska. Robiło się jednak ciemno, a zmęczenie po tak intensywnym dniu naprawdę dawało nam się we znaki, więc postanowiłem zobaczyć tę pozostałość po żydowskiej ludności Tokaju rano, przez samym wyjazdem do Rumunii. 

Wieczorem zdegustowaliśmy zakupione wino -- to zaprawiane chmielem. Okazało się naprawdę smaczne i mimo delikatnego posmaku tej przyprawy, w najmniejszym stopniu nie przypominało wina. I powiadam Wam, tokajskie białe wina są naprawdę świetne i pewnie bym je kupował i u nas, ale niestety jedyne "tokaje", na jakie natykam się w sklepach w Polsce, to tak samo jak za komuny, same słodkie i półsłodkie. Tymczasem w tym winiarskim zagłębiu robią wyśmienite furminty wytrawne!