Po zjechaniu wąską i krętą drogą wijącą się wśród
zabudowań mieszkalno-gospodarczych (nie zazdroszczę ich mieszkańcom, ale pewnie
są do tych niedogodności przyzwyczajeni) poczekaliśmy przy samym wjeździe na główną
szosę na grupę rowerzystów, którzy zablokowali nam drogę, ponieważ czekali na
możliwość włączenia się do ruchu. Wszyscy mieli jednolite stroje, więc była to
zorganizowana grupa. Nie było to nasze pierwsze z nią spotkanie, bo wcześniej
natknęliśmy się na tych rowerzystów na parkingu pod Mostem Jedności Narodowej.
Cała grupa skręciła w lewo, a my za nimi, ponieważ postanowiliśmy zajechać do
sklepu, żeby kupić coś do picia i może też jakąś przekąskę, ponieważ obiad
postanowiliśmy zjeść później.
Z parkingu pod Lidlem ruszyliśmy już prosto do
zamku Füzér, droga do którego wynosiła ok. 27 km. Jakieś pół godziny
później byliśmy na miejscu.
Już z drogi widzieliśmy majestatyczną bryłę
fortyfikacji, która wznosiła się na wzgórzu ponad warstwą lasu. Podjechaliśmy
na parking, gdzie zapłaciliśmy za możliwość postawienia samochodu, a następnie
udaliśmy się na kawę do restauracji tuż przy parkingu. Odezwał się w nas już
lekki głód, ale doszliśmy do wniosku, że obiad jednak zjemy już po powrocie do
Tokaju. Tutaj filiżanka kawy musiała nam wystarczyć do podtrzymania czynności
życiowych.
Po tym krótkim odpoczynku zaczęliśmy się wspinać pod
górę. Doszliśmy do bramy wejściowej, za którą znajdowała się kasa biletowa, a
skąd musieliśmy się jeszcze wspiąć jakieś dwieście metrów, to wejścia do samego
gmachu zamku.
Dziedziniec szpeciły nieco materiały i rozgrzebane
fragmenty budynku spowodowane pracami remontowymi, ale całość jawiła się nam
imponująco. Mogę chyba już powiedzieć "jak zwykle", bo niestety to
problem wielu zamków pełniących rolę muzeum, a więc jak zwykle zabrakło
wystarczającej ilości wyposażenia wnętrz, które niestety niewiele miało
wspólnego z oryginalnym. Niemniej trzeba uczciwie przyznać, że niektóre sale
urządzono tak, jakby mieli tam za chwilę wejść ich szesnastowieczni
właściciele.
Zamek z początku XIII wieku początkowo służył jako
ogniwo w obronie wschodnich granic Węgier przed Tatarami. Później, jak to
często bywało ze średniowiecznymi zamkami, zmieniał właścicieli, którzy
dodawali do budynku coś od siebie. Jeśli ktoś jest ciekawy historii własności
zamku, odsyłam
do https://medievalheritage.eu/pl/strona-glowna/zabytki/wegry/fuzer-zamek
. Natomiast ciekawostką dla nas, Polaków, będzie to, że przez pewien czas
należał do Stefana Batorego, księcia siedmiogrodzkiego, który został wybrany na
króla Polski i wielkiego księcia Litwy. Dla Batorych zamek ten nie miał
większego znaczenia, więc kiedy Stefan podarował go swojej siostrzenicy,
Elżbiecie, która przeszła do historii, a może jednak do legendy, jako okrutnica
mordująca młode kobiety, żeby ich krwią odwlekać objawy starości swego ciała.
Te rzekome ekscesy działy się jednak w zupełnie innym zamku, a mianowicie
w Čachticach (dziś na Słowacji). Są bowiem poważni historycy, którzy
twierdzą, że ta czarna legenda to wymysł wrogów hrabiny, a za tworzeniem jej
czarnego piaru stali Habsburgowie. Tak czy inaczej wygląda na to, że Europa z
chęcią upatrzyła sobie Siedmiogród (czyli Transylwanię), jako kolebkę
wampirów.
Przez pewien czas Füzér vara został przejęty
przez Habsburgów, którzy sprzedali go rodzinie Karolyi, żeby w końcu popaść w
ruinę i stać się źródłem budulca dla okolicznych mieszkańców. Obecny stan zamku
to zasługa ekipy, która w 2004 rozpoczęła odbudowę zamku, dzięki czemu mogliśmy
go zwiedzić.
Wnętrza są wyposażone w rozmaite repliki (np.
naczynia w kuchni), ale generalnie wypełniają je współczesne ozdoby na
ścianach, herby i zdjęcia. Niemniej uważam, że już same mury zasługują na to,
żeby się tam wybrać, ponieważ tworzą naprawdę monumentalną średniowieczną
atmosferę.
Rozbawiły mnie jednak drewniane tabliczki w
kształcie strzałek wskazujących drogę do poszczególnych pomieszczeń zamku. Otóż
informacje były napisane w czterech językach, w tym po polsku, zaś napisy w
owych językach oznaczone były miniaturkami flag państw, gdzie się ich używa.
Napisy po polsku oznaczone były flagą Monako, ewentualnie Indonezji. Komuś się
najwyraźniej pomyliła kolejność kolorów!
Generalnie pod koniec zwiedzania zamku opanowała
mnie jakaś głupawka, ale to chyba ze szczęścia, bo po prostu bardzo mi się
podobał cały ten dzień! Był bowiem pełen bardzo przyjemnych doświadczeń.
Po zejściu na parking wsiedliśmy do samochodu i
ruszyli do ostatniego punktu, jaki sobie na ten dzień zaplanowaliśmy, a
mianowicie do zamku Boldogkő.
Przebyliśmy więc niecałe pięćdziesiąt kilometrów
wąskimi szosami regionu Zemplén, żeby dotrzeć do niezwykle malowniczej
średniowiecznej konstrukcji, położonej na lekkim wzniesieniu, ale na szczęście
dla nas, nie tak wysoko jak zamek Füzér. Parking też jest od razu przy
samym zamku, więc wystarczyło tylko nieco się wspiąć po schodach i rodzaju
wąskiego mostu, żeby wejść na jego teren. Oczywiście kupiliśmy bilety i
rozpoczęliśmy obchód tego uroczego zabytku.
Zamek powstał prawdopodobnie po najeździe mongolskim, kiedy Bela IV zdecydował o budowie szeregu fortyfikacji na wschodniej granicy Węgier, ale nie wiadomo, kto go wzniósł. Po raz pierwszy pojawia się w źródłach w roku 1282. Ponieważ późniejsi właściciele z możnego rodu Abe popadli w konflikt z dynastią panującą, którą to byli, po wygaśnięciu rodzimych Arpadów, Andegawenowie. Droga bocznej linii francuskich Kapetyngów na tron środkowoeuropejskiego królestwa jest odrobinę pogmatwana. Karol Robert I nie miał wiele wspólnego z Francją, ponieważ jego ojciec Karol Martel był synem króla Neapolu, Karola II Andegaweńskiego, a wnukiem pierwszego władcy Sycylii i Neapolu z tej dynastii Karola I (jednego z młodszych synów króla Francji Ludwika VIII Lwa. Przepraszam, za ten być może mało istotny wywód, ale sam sobie usiłuję poukładać w głowie, na jakiej zasadzie na tronie Polski zasiedli ludzie pochodzący z dynastii, której nazwisko kojarzy się przede wszystkim z Francją.
Właśnie pierwszy Andegawen na tronie Polski, czyli Nagy Lajos (Ludwik Wielki na Węgrzech), u nas znany raczej jako Ludwik Węgierski, przejął na własność monarszą zamek Boldogkő. Jednakowoż jeden z jego następców, czyli Zygmunt Luksemburski, równocześnie król Węgier, Czech, Niemiec i cesarz rzymski, znany z tego, że dyplomatycznie zawsze wspierał Zakon Krzyżacki przeciwko Jagielle, z braku środków finansowych, zamek zastawił niejakiemu Peterowi Cudarze. W drugiej połowie XV wieku warownia stała się własnością rodu Szapolyai. Wtedy też zamek rozbudowano.
Jak to zwykle z tymi zamkami bywało, nie dane im było zbyt długo pozostawać w rękach jednej rodziny, a na dodatek w kolejnych stuleciach przechodził z rąk do rąk nie tylko drogą transakcji handlowej bądź małżeństwa, ale w wyniku działań wojennych. To zaś znaczy, że zamek był świadkiem burzliwej historii Węgier, które z jednej strony broniły się przed zakusami imperium osmańskiego, a z drugiej przed próbą opanowania ze strony Habsburgów. Przejściowo więc Boldogkő był zajęty przez Jerzego I Rakoczego (tego, co podczas szwedzkiego potopu chciał sobie zająć kawał Rzeczypospolitej), a później też przez kuruców (antyhabsburskich powstańców) księcia Thökölyego.
W 1701 roku cesarz Leopold I kazał zburzyć elementy fortyfikacyjne obiektu. Pozostałości zamku stały się magazynem zbożowym jezuitów z Lewoczy, a w 1753 zostały nabyte przez ród Pechy. Spadkobierczyni tegoż pozostawała w posiadaniu zamku do 1945 r. Całe szczęście, że Pechyowie, mimo, że w nim nie zamieszkali, nie pozwolili zrobić z jego pozostałości miejsca pozyskiwania budulca, a nawet coś dobudowali w stylu neogotyckim.
Od lat 50 XX wieku zaczęto na terenie ruin zamku przeprowadzać badania archeologiczne, natomiast już w obecnym stuleciu zaczęto go rekonstruować. Zachowała się na szczęście czternastowieczna wieża, pozostałości starszej, trzynastowiecznej, i budynek mieszkalny. No niestety w samym centrum dobudowano budynek muzealny, który nijak średniowiecznej konstrukcji nie przypomina, ale za to mieści na piętrze zestaw makiet zamków i pól bitewnych. Reszta wyposażenie to mniej lub bardziej udanych rekonstrukcji mebli i ozdób ściennych. Mnie natomiast najbardziej się spodobały te makiety, ponieważ odezwało się tutaj moje wewnętrzne dziecko, które zawsze podziwiało kunszt odtwarzania rzeczywistości (zwłaszcza historycznej) w miniaturze.
Byliśmy już dość zmęczeni i zdecydowanie głodni, dlatego czym prędzej pojechaliśmy do Tokaju, gdzie zostawiwszy samochód na podwórku naszej kwatery, dziarskim krokiem udaliśmy się do miejsca już nam znanego i sprawdzonego, czyli do Bonchidai Csarda. Tym razem Jarek postanowił zjeść zupę monorybną, czyli z samego karpia (bez suma). Agnieszka postanowiła się zasłodzić naleśnikami, natomiast ja wyszedłem z założenia, że to jakieś nieporozumienie być w węgierskiej knajpie i nie zjeść jakiegoś perkeltu albo paprykarza. Miałem szczęście, bo akurat mieli perkelt wołowy, który serwowali z galuszkami (kluseczki, które są również popularne na Słowacji i w polskich Karpatach za sprawą wołoskich pasterzy, którzy osiedlili się tam osiedlili stając się naszymi góralami). Ponieważ jestem Polakiem dorastającym w latach 70. ubiegłego stulecia, nie potrafię jeść samego mięsa z dodatkiem węglowodanów. No po prostu muszę mieć jakieś surowe warzywo do tego. Dlatego pomimo obfitej porcji "gulaszu" (tzn. po naszemu "gulaszu", bo to nie była przecież zupa) zamówiłem jeszcze marynowaną paprykę, bo generalnie Węgrzy nie są dobrzy w surówki i sałatki.
I muszę się tu ze smakoszowskim wstydem przyznać otwarcie -- porcja była tak olbrzymia, że nie dałem rady zjeść jej całej! Dawno mi się nie zdarzyło, żeby zostawić na talerzu coś, co mi bardzo smakowało (bo jak nie smakuje, to nie mam żadnych wyrzutów sumienia nie zjeść do końca), ale po prostu organizm nie mógł już tego pomieścić. Jeżeli jakimś cudem kucharz z Bonchidai Csardy trafi na ten blog i ten konkretny wpis, a na dodatek go sobie przy pomocy internetowego tłumacza przełoży na węgierski i go przeczyta, to pragnę owego kucharza (kucharkę?) z całego serca przeprosić za ten talerz z 1/4 zostawionego perkeltu. Naprawdę było pyszne, ale nieco za dużo!
Tymczasem w sąsiednim apartamencie na naszej kwaterze następowały zmiany. Grupa młodych Węgrów i Węgierek, którzy zachowywali się bardzo przyzwoicie -- żadnych hałasów, ani alkoholowych ekscesów, już się wyprowadziła, natomiast rano, przed naszym objazdem rejonu Zamplen przyjechała rodzina Słowaków. Jarek zamienił kilka słów z ojcem ok. dziesięcioletniego chłopca i ok. cztero-pięcioletniej dziewczynki, który okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Pracował w Holandii z Polakami, i, jak twierdził, bardzo naszą nację polubił. Słowackiej rodzinie spodobała się też kwatera, tak że chcieli przedłużyć nocleg w Tokaju o jedną dobę, ale to się okazało niemożliwe, ponieważ nasz gospodarz miał już na te nasze apartamenty rezerwacje na długo naprzód.
Wracając z restauracji, chcieliśmy kupić butelkę wina, żeby ją spożyć na patio przed naszym apartamentem, ale wszystkie sklepy były już zamknięte. W związku z tym postanowiliśmy otworzyć to, które kupiliśmy rano od właściciela piwnicy w Hercegkút. Przeszliśmy się natomiast jeszcze raz ulicami rozbebeszonego centrum Tokaju i do kwatery doszliśmy od drugiej strony. Idąc z daleka dostrzegłem biały budynek tokajskiej synagogi, którą mijaliśmy kilkakrotnie jadąc samochodem i zdałem sobie sprawę, że przecież już poprzedniego dnia chciałem ją zobaczyć z bliska. Robiło się jednak ciemno, a zmęczenie po tak intensywnym dniu naprawdę dawało nam się we znaki, więc postanowiłem zobaczyć tę pozostałość po żydowskiej ludności Tokaju rano, przez samym wyjazdem do Rumunii.
Wieczorem zdegustowaliśmy zakupione wino -- to zaprawiane chmielem. Okazało się naprawdę smaczne i mimo delikatnego posmaku tej przyprawy, w najmniejszym stopniu nie przypominało wina. I powiadam Wam, tokajskie białe wina są naprawdę świetne i pewnie bym je kupował i u nas, ale niestety jedyne "tokaje", na jakie natykam się w sklepach w Polsce, to tak samo jak za komuny, same słodkie i półsłodkie. Tymczasem w tym winiarskim zagłębiu robią wyśmienite furminty wytrawne!









































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz