Jadąc do
Sátoraljaújhely, nie mogliśmy pominąć miasteczka Sárospatak (dosł. Mętny
Potok), które w 1201 r. otrzymało prawa miejskie od króla Emeryka (Imre). Nie
chodzi o księcia Emeryka, który był synem Stefana Wielkiego i który żył w
poprzednim stuleciu, związanego z Polską legendą o polowaniu na jelenia w
Górach Świętokrzyskich, ani o węgierskiego rycerza Emeryka, również związanego
legendą z owymi górami, który uważał się za najpobożniejszego człowieka na
świecie, za co został zamieniony w kamień i do dziś stoi w tej postaci w Nowej
Słupi (a tak przy okazji, to kto czytał w dzieciństwie "Czarne Stopy"
Seweryny Szmaglewskiej, ten może kojarzy epizod, w którym harcerze zapobiegli
końcowi świata odwracając figurę skamieniałego Emeryka, ponieważ legenda
głosiła, że kiedy dotrze ona na szczyt góry, ów koniec właśnie nastąpi). To
wszystko takie luźne skojarzenia, bo jak już wspomniałem, miasteczko, do
którego dotarliśmy zostało założone przez zupełnie innego Emeryka, a mianowicie
króla Węgier i Chorwacji, syna Beli III z rodu Arpadów.
Z czasów
średniowiecznych zachował się zamek zbudowany przez Andrzeja II, brata Emeryka,
choć oczywiście w kolejnych latach swojego istnienia był obiektem szeregu
modernizacji. Warto też pamiętać, że w tamtej epoce miasto to leżało na ważnym
szlaku prowadzącym z Węgier do Polski.
W wyniku
zmian własnościowych zamek znalazł się w XVII wieku w rękach rodu Rakoczych,
panujących po Batorych w Siedmiogrodzie, których znanych przedstawicieli było
kilku, ale w Polsce pamiętamy przede wszystkim Jerzego II z tego powodu, że za
namową Szwedów i w sojuszu z Kozakami chciał uczestniczyć w rozbiorze
Rzeczypospolitej podczas "potopu". Na szczęście nic z tego nie
wyszło, ale na historię zamku w Sárospatak i tak nie miało to większego wpływu.
Dla Węgrów ród Rakoczych pozostanie symbolem narodowego oporu przeciwko
panowaniu Habsburgów.
Zanim
jednak do owej siedziby Rakoczych dotarliśmy, zaparkowaliśmy przy gotyckiej
bazylice p.w. św. Elżbiety z XVI wieku. Ciekawa sprawa, że pomimo kalwinizmu
Rakoczych, którego to wyznania byli żarliwymi propagatorami, kościół św.
Elżbiety pozostał do dziś rzymsko-katolicki.
Kult św.
Elżbiety w tym miejscu nie powinien nikogo dziwić, ponieważ Sárospatak to
miejsce jej urodzenie. Córka króla Andrzeja II (tego, który najpierw osiedlił,
a potem wypędził Krzyżaków z Dobrudży, gdzie mieli walczyć przeciwko Kumanom,
czyli Połowcom, co miało potem konsekwencje przez kolejne trzysta lat dla
historii Polski) przyszła bowiem na świat właśnie w tym mieście w roku 1207.
Jako czteroletnia dziewczynka została wysłana na wychowanie na dwór landgrafa
Turyngii, gdzie w 1221 r. poślubiła jego syna, Ludwika IV. Nie było jej pisane
ani długie życie małżeńskie, ani w ogóle długie życie. Wkrótce mąż ją odumarł,
zaś Elżbieta od 1228 poświęciła się pracy dobroczynnej w ramach trzeciego
zakonu św. Franciszka, czyli zgromadzenia dla ludzi świeckich. Ciężka praca,
tudzież pobożne praktyki (w tym posty) doprowadziły do jej śmierci w wieku 24
lat. Sława jej dobrych uczynków rozeszła się po Europie, w konsekwencji czego
została wyniesiona na ołtarze, a w miejscu jej urodzenia zbudowano poświęcony
jej kościół w stylu gotyckim.
Niestety,
podobnie jak w Polsce i wielu innych katolickich świątyniach Europy, wnętrze
zostało zbarokizowane, czego przykładem jest ołtarz główny. Niemniej sama
bazylika zachowała gotycką bryłę i kształt okien.
Do zamku
Rakoczych z kościoła św. Elżbiety Węgierskiej (noszącej też przydomek "z
Turyngii") jest bardzo blisko. Idzie się cichą uliczką również noszącej
imię tejże świętej, przechodzi się obok klasztoru Trynitarzy i już się jest
przed bramą wjazdową na teren zamkowego parku. Nie wchodziliśmy do wnętrz,
ponieważ mieliśmy w planie zwiedzenie jeszcze dwóch budowli obronnych w górach
Zemplen. Obeszliśmy więc dziedziniec wewnętrzny, otoczony z jednej strony
renesansowymi zabudowaniami pałacowymi. Trudno jednak było nam ocenić, które z
zabudowań były starsze od innych, ponieważ wiemy, że już w XIX w. ówcześni
właściciele, Bretzenheimowie, wprowadzili szereg zmian w stylu
neoromańskim.
Jako
siedziba Rakoczych, zamek w Sárospatak był centrum reformacji w jej kalwińskiej
odmianie, ale również ośrodkiem walki o niepodległość Węgier od władzy
Habsburgów. To właśnie tutaj Franciszek I rozpoczął działalność polityczną
nakierowaną na walkę z niemieckojęzycznymi cesarzami "rzymskimi",
jaki i z Osmanami. Jego syn Franciszek II zasłynął jako przywódca
antyhabsburskiego powstania z lat 1703-1711. W 1708 zamek gościł nawet posłów
do parlamentu węgierskiego, którzy tutaj urządzili jedną z jego sesji. Jak
wiemy, powstanie skończyło się klęską, a do 1867 roku Węgry jako państwo
praktycznie było pozbawione podmiotowości.
Po
zwiedzeniu dziedzińca zewnętrznego, zajrzeliśmy jeszcze do przeszklonego, ale
zamkniętego, pawilonu mieszczącego rekonstrukcje narzędzi drewnianych oraz
armat, i wróciliśmy na parking pod bazyliką św. Elżbiety.
Ruszyliśmy
w kierunku Sátoraljaújhely, gdzie zaplanowaliśmy tylko jedną atrakcję i to
w ogóle nie związaną z historią i zabytkami. Mianowicie z jednego z filmików na
YT (ponieważ zawsze coś czytamy i oglądamy na temat miejsc, które mamy zamiar
zwiedzać) dowiedzieliśmy się o moście łączący dwa wzgórza (albo dwie góry,
zależnie jak kto definiuje te pojęcia). Jest to most wiszący, gdzie w pewnych
miejscach umieszczono przezroczyste płyty, przez które widać przepastną
przestrzeń pod tą konstrukcją, co u niektórych może wywołać efekt paniki
spowodowany lękiem wysokości. Postanowiliśmy się poddać tej próbie, dlatego po
początkowym zmyleniu drogi – wjechaliśmy do samego miasteczka, zamiast od razu
ostro skręcić w idącą ostro w górę wąską uliczkę – samochód Janickich musiał
się zdobyć na nie lada wysiłek wspinając się stromą a krętą drogą wiodącą na
parking.
Zostawiwszy
samochód udaliśmy się do kasy biletowej, gdzie udzielono nam zniżek ze względu
na udokumentowane (mamy legitymacje) podejmowanego trudu na niwie kształcenia
dzieci i młodzieży. Most Jedności Narodowej (Nemzeti összetartozás hídja), został
oddany do użytku dopiero w zeszłym roku (4 czerwca 2024) i miał być najdłuższym
tego typu obiektem na świecie, ale okazało się, że jest jednak krótszy od Sky
Bridge w Czechach. Most łączy szczyty Szárhegy i Várhegy, i w ten sposób
"otwiera oczy niedowiarkom" i pokazuje, że nie jest to ich, czyli
Węgrów, ostatnie słowo. Oprócz roli atrakcji turystycznej nie spełnia on bowiem
żadnej funkcji użytkowej. Żeby się jednak do niego dostać, trzeba się było
pokonać piechotą nieco mniej niz 2 km asfaltową, ale raczej stromą drogą.
Ponieważ jesteśmy jeszcze w pełni sił fizycznych, dokonaliśmy tego bez trudu i
znaleźliśmy się przy bramce, gdzie należało okazać bilet, żeby metalowe pręty
się przekręciły. Tylko, że kiedy doszliśmy do nich, były akurat otwarte, a
młody człowiek, który wyglądał na pracownika obsługi obiektu zachęcił nas do
przechodzenia bez zbędnych ceregieli (ponaglił nas, ponieważ widział na naszych
twarzach dezorientację, poniewaz nie wiedzieliśmy, czy nasze bilety pakować do
stojącego obok automatu, czy tez komuś pokazywać.
W
ten sposób już wkrótce maszerowaliśmy mostem, którego większość składa się z
metalowej drobnej kratki i tylko dwa fragmenty stanowią szklane szyby. Idąc w
jedną stronę nasze panie faktycznie zachowały się niemal tak, jak chińscy
turyści z rolek na Tik Toku (czyli odmówiły spojrzenia w dół), ale w drodze
powrotnej nie miały już z tym żadnego kłopotu.
W
jedną i drugą stronę towarzyszył nam tłum turystów, głownie węgierskich, choć
byli też Słowacy. Było też sporo zorganizowanych grup młodzieży szkolnej. Po
drugiej stronie mostu, gdzie się na kilka minut zatrzymaliśmy, żeby popodziwiać
widoki, zdarzyło mi się kichnąć (na pewno nie był to objaw przeziębienia, więc
pewnie jakiś późny objaw alergii -- normalnie kicham tylko do połowy lipca).
Nagle usłyszałem Jarka, który głośno powiedział "köszönöm", co znaczy
po węgiersku "dziękuję". Później mi wyjaśnił, że jedna z dziewczyn,
której nie widziałem, ponieważ stałem za murem, powiedziała mi "Egészségédre",
co znaczy "Na zdrowie!" Jarek po prostu mnie wyręczył, jako że zna
kilka zwrotów węgierskich, a dziewczynę usłyszał i zrozumiał.
"Podziękowałem jej za Ciebie" – wyjaśnił.
Po
stronie mostu, na której odpoczywaliśmy były podobne bramki z systemu
metalowych prętów, jak po drugiej, więc teoretycznie mogliśmy tutaj zejść z
góry, ale wtedy musielibyśmy kilka kilometrów wędrować dołem, żeby potem się
znowu wspinać do parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód. Z tego powodu
postanowiliśmy wrócić tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Nie wybraliśmy się do
punktu widokowego, czyli do wielkiej, widocznej z szosy na dole, konstrukcji
metalowej na szczycie góry, ani do ruin zamku. Po pierwsze, nie kupiliśmy
dodatkowych biletów dostępu do tych miejsc, a po drugie nie mieliśmy ich w
planie. Przed nami bowiem były jeszcze dwa inne zamki, dotarcie do których
miało nam jeszcze zająć trochę czasu.

















































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz