W niedzielę 20 lipca ruszyliśmy o szóstej rano. Jak to praktykujemy już od kilku lat, dzień wcześniej przyjechaliśmy do Płocka, żeby zostawić tam naszą Kię i następnego dnia wsiąść do hyundaia i20 Janickich. Ponieważ nasz pierwszy zaplanowany i zarezerwowany nocleg miał być w Tokaju, ruszyliśmy wcześnie, ponieważ czekała nas długa droga. Tym razem nie była to jednak autostrada A1, którą zwykle kierowaliśmy się na południe kraju, żeby przekroczyć granicę za Mszaną, ale albo drogi szybkiego ruchu, albo nawet zwyczajne szosy krajowe wiodące nas w kierunku Krakowa, za którym mieliśmy skręcić na wschód, żeby pojechać odcinkiem autostrady A4, a następnie skręcić na południe i dotrzeć do granicy ze Słowacją.
Do Krakowa dotarliśmy naprawdę szybko. Droga E77, będąca obecnie trasą szybkiego ruchu S7, pozwoliła na szybkie przemieszczenie się i pozostawienie za sobą Grójca, Radomia i Kielc. Zatrzymaliśmy się tylko na krótko na stacji benzynowej jakieś 35 km przed Radomiem, gdzie dwie rzeczy zwróciły moją uwagę. Motocykl umieszczony na dachu budynku -- chyba jako reklama -- i automat wyglądający jak te, w których sprzedają śmieciowe jedzenie i napoje w plastikowych butelkach, tylko że zamiast nich gablota zawierała wyłącznie produkty z dodatkiem marihuany. Oczywiście z tym ekstraktem nie powodującym odurzenia narkotycznego, ale mimo wszystko trochę mnie taka samoobsługowa "vending machine" zaskoczyła w takim miejscu.
Wg nawigacji, mieliśmy Kraków również minąć bokiem, skręcając w lewo na autostradę A4, ale tutaj spotkała nas niespodzianka, ponieważ ten zjazd był zamknięty z powodu robót drogowych. W związku z tym, zamiast jechać wprost na południowy wschód, musieliśmy skręcić prosto na zachód i objechać dosłownie cały obszar naszej dawnej stolicy.
Na autostradzie znowu przyspieszyliśmy, ale chcąc dotrzeć do słowackiej granicy, musieliśmy wkrótce skręcić na południe i poruszać się głównie szosą bez pobocza.
Zatrzymaliśmy się na kawę na stacji benzynowej w miejscowości o nazwie dosyć zniechęcającej do konsumpcji, a mianowicie Gnojnik, ale kawa okazała się bardzo przyzwoita.
Dalej jechaliśmy na Nowy Sącz trasą, którą bardzo lubię. Ostatni raz przemierzaliśmy ją dość dawno, za to zupełnie niedawno znaleźliśmy się na niej ponownie, podczas naszego rodzinnego wypadu do Tarnowa w trzecim tygodniu sierpnia. Szosa biegnie wzdłuż Dunajca -- już szerokiego niczym Dunaj w Budapeszcie -- i jest niezwykle malownicza. Nowy Sącza ominęliśmy, bo nawigacja prowadziła nas na Krynicę.
Tak przy okazji, to miejscowość uzdrowiskowa w Beskidzie Sądeckim nazywa się po prostu Krynica i nie posiada żadnego przymiotnika. Bardzo dawno temu, jeszcze w czasach studenckich, Jarek wybierał się tam właśnie pociągiem z Łodzi i kiedy pani w kasie biletowej spytała, czy życzy sobie bilet do Krynicy Morskiej czy Górskiej, on z uporem odpowiadał, że jego życzeniem jest dotarcie "do KRYNICY!" Już wtedy miał w sobie ten belferską tendencję do pouczania podszytą sarkazmem i bezkompromisowością.
Krynicę jednak też ominęliśmy, bo jakoś tak szybko znaleźliśmy się w Tyliczu, a zaraz potem przekroczyliśmy granicę ze Słowacją w miejscu, gdzie nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Przejście w Piwnicznej znamy dość dobrze, ale tego nie. W jego pobliżu bowiem nie ma żadnej miejscowości, którą można byłoby zapamiętać dla orientacji.
Tak czy inaczej, nie wiadomo kiedy wszystkie napisy na przydrożnych drogowskazach zmieniły swój język na słowacki i nie ulegało wątpliwości, że znajdujemy się w strefie euro. Ponieważ jadąc w tę stronę nie mieliśmy zamiaru niczego na Słowacji kupować, nasze zapasy tej waluty nie zostały uszczuplone.
Ponieważ na te kilka godzin przejazdu przez Słowację nie opłacało się kupować kilkudniowej winiety, omijaliśmy autostrady, dzięki czemu jechaliśmy praktycznie aż do granicy węgierskiej przez teren zabudowany, czyli przez słowackie wioski, które czym bliżej owej granicy, stawały się wioskami z dwujęzycznymi nazwami na tablicach informacyjnych, co oczywiście oznaczało, że były zamieszkałe również przez mniejszość węgierską.
Potem znowu niemal niepostrzeżenie wersje słowackie zniknęły, a pozostały już tylko madziarskie, ale nadal przemieszczaliśmy się z prędkością 50 km/h, ponieważ nadal jedna wieś przechodziła płynnie w drugą. Nie jest to zresztą nic dziwnego. W Polsce też tak mamy! Europa Środkowa jest po prostu gęsto zaludniona, a jak się omija autostrady, to trzeba się liczyć, że tak właśnie będzie. Tylko na Litwie trzeba przejechać z jednej wioski jakieś 30-50 km, żeby trafić na następną.
Pokonaliśmy ponad 700 km, w tym odcinki słowacki i węgierski w terenie zabudowanym, ale i tak do naszej kwatery w Tokaju dotarliśmy około 16.00.
Gospodarze kwater z booking.com przeważnie proszą podanie orientacyjnej godziny przybycia, a potem jeszcze o telefon pół godziny przed samym przyjazdem. Kiedy więc nawigacja wskazywała rzeczone pół godziny, zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce i zadzwoniliśmy do właściciela naszego lokum. Mężczyzna mówił po angielsku, ale czasami wtrącał całe zdania w jakimś słowiańskim języku. Jarek twierdził, że kiedy jeszcze wcześniej z nim rozmawiał przez telefon, facet mówił po rosyjsku.
Kiedy wjechaliśmy przez bramę na podwórko domu, w którym mieliśmy spędzić kolejne dwie noce, i przywitaliśmy się z naszym przesympatycznym gospodarzem -- niewysokim uśmiechniętym brunetem wyglądającym na czterdzieści kilka lat, doszedłem do wniosku, że mówił po słowacku, ponieważ słowacki posiada wiele słów podobnych do wschodniosłowiańskich, ale nie ma w nim tego charakterystycznego zaśpiewu.
Zajęliśmy jedno z dwóch przeznaczonych na wynajmowanie turystom mieszkanek w parterowym budynku, gdzie na stole w kuchni czekała nas butelka białego wina. Postanowiliśmy je sobie zostawić na wieczór, a sami udaliśmy się w poszukiwaniu obiadu. Tzn. nie były to prawdziwe poszukiwania, bo restaurację znalazłem na mapie Google. Wystarczyło tylko do niej dojść. Nie było daleko, bo przecież Tokaj to miasteczko nieduże, a nasza kwatera znajdowała się praktycznie w jego centrum. Wystarczyło dojść do ronda, do którego jedna z dochodzących ulic była na moście na Cisie, do której z kolei kilkadziesiąt metrów wcześniej wpada rzeka Bodrog, żeby dojść do Bonchidai Csárda, malowniczej i głośnej od gwaru gości restauracji nad samą Cisą.
Mimo sporego niemal pełnego obłożenia stolików na tarasie (wnętrze było niemal puste), uprzejmy kelner znalazł nam właśnie tam stolik owiewany orzeźwiającym powietrzem od rzeki. Było to bardzo fortunne, ponieważ mimo, że od południa minęło sporo czasu, nadal było bardzo gorąco.
Będąc na Węgrzech trzeba spróbować kilku specjałów, z których jeden, który z pewnością naszym rodakom przychodzi do głowy, to gulasz. Ale to, co Węgrzy nazywają gulyas, to jest dość gęsta, ale jednak zupa z kawałkami mięsa. Natomiast to, na co my mówimy gulasz, to perkelt (pörkölt), albo paprykarz (między nimi też jest różnica). Warto jednak pamiętać, że oprócz tych węgierskich "oczywistości", Węgrzy przygotowują pyszną halászlé, czyli zupę rybną, a w grę wchodzą tu ryby słodkowodne. Bonchidai Csárda oferowała tego dnia dwa jej rodzaje -- z samego karpia i z ryb mieszanych, czyli z karpia i suma.
Zupa z chlebem była bardzo sycąca i lekko pikantna. Jarek wziął sobie dodatkowo smażonego pstrąga, za to Agnieszka postąpiła zgoła nie jak ktoś, kto wszedł do węgierskiej restauracji, bo zamówiła danie, z którego słyną restauracje czeskie i słowackie, a mianowicie smażony ser z frytkami.
Tak czy inaczej, zaspokoiliśmy głód i powoli ruszyliśmy alejką wzdłuż rzeki w kierunku wspomnianego wyżej mostu, przy którym weszliśmy po schodach na poziom ulicy i przeszliśmy przez rondo, ale nie skręciliśmy w uliczkę, z której przyszliśmy, ale w jej sąsiadkę. Tam trafiliśmy na typowy sklep z pamiątkami, wśród których niemało miejsca zajmowały butelki z tokajskim winem. Kupiliśmy więc jedną, żeby ta podarowana nam przez Petera miała towarzyszkę.
Idąc dalej ową ulicą zaczęliśmy kojarzyć poszczególne zabudowania! Okazało się, że to właśnie tam byliśmy pięć lat wcześniej. Jarek nawet rozpoznał boczną uliczkę, gdzie wówczas zaparkował samochód. Wtedy był to tylko krótki wypad z Miszkolca, gdzie wówczas spędziliśmy dwa dni w drodze do Rumunii. W Tokaju spędziliśmy więc tylko kilka godzin, podczas których przede wszystkim zjedliśmy obiad w restauracji leżącej tam, gdzie ulica Rakoczego dochodzi do Placu Kossutha. Ku naszemu żalowi, to ścisłe centrum miasteczka było teraz jedną wielką ruiną. Chyba władze Tokaju postanowiło przeprowadzić jakiś generalny remont miasta, ponieważ wiele gmachów było otoczone rusztowaniami, praktycznie wszystkie na Kossuth ter, zaś restauracja Bacchus, gdzie pięć lat temu menu było również po polsku, była pozbawiona dachu, a okaleczone mury robiły wrażenie, jakby ktoś miał je raczej rozebrać, niż naprawiać.
Kamienice przy Placu Kossutha natomiast były pokryte rusztowaniami i siatkami ochronnymi. Zastanawialiśmy się, gdzie przesiedlono ich mieszkańców i co się stało ze sklepami, które się tam mieściły. Tylko kościoła chyba nikt nie planował ruszyć.
Doświadczywszy tego przykrego widoku, powoli udaliśmy się na kwaterę, gdzie tymczasem sąsiednie mieszkanko zajęła grupa węgierskiej młodzieży. Na szczęście chłopcy i dziewczęta zachowywali się bardzo kulturalnie i tylko pojedynczo wychodzili pod zadaszenie na podwórku, żeby zapalić papierosa. W związku z tym po kolacji to my "rządziliśmy" zadaszonym patio. Wysączyliśmy nasze wino, przy czym nie mogłem się powstrzymać od nagrania siebie śpiewającego refren "Dziewczyny o perłowych włosach" zespołu Omega, czyli wielkiego przeboju lat 70., do których ówczesna polska młodzież (czyli ludzie starsi ode mnie) dorobili słowa "Miała szesnaście lat, chciała poznać życie i świat". Ja jednak chciałem zaśpiewać to po węgiersku, więc znalazłem tekst w Internecie i podjąłem tę próbę już przy pierwszym kieliszku wina.
Piszę o tym, ponieważ na FB pod tym nagraniem pojawiło się złośliwo-żartobliwe pytanie, po której to już butelce. I powiem Wam, drodzy Czytelnicy, że od swoich lat nastych nie mogę się nadziwić smutnej naturze Polaka, który musi się nawalić, żeby się powygłupiać, albo pośpiewać.
Piękny ciepły wieczór, moi drodzy, to dla mnie, a myślę, że i dla Janickich, bo dla Agnieszki na pewno, najwyraźniejszy sygnał, że są wakacje. Czas prawdziwego relaksu. Mimo, że noc też zapowiadała się ciepła, udaliśmy się na spoczynek, bo jednak długa jazda zrobiła swoje. W dodatku nazajutrz czekało nas bardzo intensywne doświadczenie edukacyjne, jak to mawiają Anglicy, czyli zwiedzanie okolicznych zamków i piwnic winnych!

































Świetnie się czyta Pana relacje.
OdpowiedzUsuń