Dzisiaj, podobnie jak 400 lat temu i później, nazwa Tokaj kojarzy się nam z winem. I słusznie, ponieważ obok Egeru, jest to najbardziej znany region winiarski na Węgrzech i w naszej części Europy. Winiarską karierę okolice Tokaju rozpoczęły w XIII wieku, kiedy to sprowadzono tu winiarzy włoskich! Sława tokajów dotarła z pewnością do wszystkich zakątków I Rzeczypospolitej, bo wiemy, że polsko-litewska szlachta z lubością raczyła się węgrzynem, co było synonimem pełnego bogatego wina. Znano też konkretnie region tokajski. Warto przy okazji nadmienić, że polska szlachta kolekcjonowała dobre wina, żeby się popisać, ale na mniejsze okazje raczyła się, podobnie jak chłopi, miejscową wódką pędzoną we własnej gorzelni. To pamiętam z wykładów o kulturze baroku ś.p. profesora Zbigniewa Kuchowicza. Tokaj był więc luksusem, o który jednak warto było zabiegać, żeby pokazać swoją pozycję wśród panów braci.
Spędziwszy pierwsze dwadzieścia cztery lata pod siermiężnymi rządami komuny nie miałem zbytniego wyboru win w sklepach. Na półkach królowało tzw. wino "patykiem pisane" (albo "la patique"), czyli podły napój alkoholowy, który z winem nie miał nic wspólnego, ale za to był tani, więc cieszył się niezwykłą popularnością wśród mniej zamożnych amatorów trunków. Nie znaliśmy się na winach do tego stopnia, że nawet pretendujący do elitarności inteligenci za prestiżowe wino uważali Cinzano lub Ciociosan, a więc wermuty, a nawet Kijafę, czyli duńskie słodkie wino owocowe, które z punktu widzenia ortodoksji winiarskiej, też winem nie jest. Żeby nie spożywać jaboli typu "patykiem pisane", kupowaliśmy wina azerbejdżańskie, które winami były, ale charakteryzowały się tym, że też były diabelnie słodkie. Innych w zwyczajnych sklepach nie było!
Ha, stop! Jednak bywało! Pod koniec lat osiemdziesiątych można było dostać właśnie wina tokajskie. Wyłącznie białe i również słodkie, a przy tym naprawdę drogie. Jako studenci więc tokajów nie piliśmy. Tylko raz, pamiętam, na obóz epigraficzny w Kutnie bracia Ż. vel. G., nieco ode mnie starsi bliźniacy, przywieźli butelkę tokaju i rozdystrybuowali jej zawartość. W przeciwieństwie do mojego towarzystwa, nigdy nie byli amatorami studenckich hulanek, ale ponieważ byli dumni ze swojego szlacheckiego pochodzenia, jeśli już mieli się napić, to musiał to być "węgrzyn", czyli słodki tokaj. Ponieważ była nas na tym obozie dość spora grupa, szlachetnego wina wystarczyło praktycznie tylko na degustację. Pamiętam tylko, że było smaczne, ale słodkie. Osobiście zresztą nie pamiętam, żebym się i później natknął w Polsce na tokaj, który nie byłby słodki. Dlatego tez nigdy go nie kupowałem.
Tymczasem w Tokaju i okolicy faktycznie uprawia się szczepy na wina białe, ale wcale niekoniecznie tylko słodkie! Oczywiście ani czas, ani środki finansowe, ani zdrowie nie pozwoliły nam skosztować nawet procenta bogactwa win z tego regionu, ale te, których spróbowaliśmy, były stanowiły bardzo przyjemne doświadczenie organoleptyczne. Szczepy Furmint, Hárslevelű, Sárgamuskotály i in. mają swoje wersje słodkie i wytrawne. Dwa z nich mieliśmy okazję skosztować w dniu naszego przyjazdu, co od razu skojarzyło mi się z popularną Polsce pieśnią biesiadną zaczynającą się od "Całą nockę tokaj piłem", której autora i historii na próżno szukam po Internecie. Pieśń ta od samego rana chodziła mi po głowie, więc ją sobie zanuciłem przy porannej kawie.
Przed nami był intensywny dzień zwiedzania. Zaplanowaliśmy bowiem zobaczyć miejsce, gdzie skupiły się winne piwniczki, a z powodu ich zewnętrznego kształtu ktoś nazwał je "wioską hobbitów" (moim zdaniem dość średnio trafnie), wiszący most między dwoma wzgórzami, oraz trzy zamki.
Żeby z Tokaju dojechać do szosy łączącej Miszkolc z Sátoraljaújhely,
trzeba przejechać przez długą wieś Bodrogkisfalud, która jest praktycznie
ulicówką podobną do naszych. I właśnie wzdłuż tej ciągnącej się ulicy na każdym
słupie przed każdą posesją znajdowało się gniazdo bocianie, gdzie już zdążyły
się wykluć młode. Często się zastanawiam, czym kierują się bociany obierając
dystans, na którym się przemieszczają i miejsce, które obierają na swoje
gniazdo. Od dziecka jestem przyzwyczajony, że normalną szerokością geograficzną,
do której wracają bociany z Afryki, to Polska, a więc również Niemcy, Ukraina,
czy Białoruś. Dlaczego więc niektóre zatrzymują się już na Węgrzech, a nawet
jeszcze bardziej na południe, w Rumunii? Nie jestem ornitologiem i na bocianach
się w ogóle nie znam, więc popuszczam wodze fantazji i wyobrażam sobie, że
bociany to taka narodowa arystokracja. Na zimę wyruszają oczywiście do ciepłych
krajów, ale wiosną wracają do ojczyzny. Jacyś skrzydlaci Potoccy czy Lubomirscy
wracają do Polski bo tu mają domy, a jacyś Esterhazy na Węgry, bo to tam jest
ich główna rezydencja. Oczywiście te porównania niewiele są warte, ale coś w
tym przywiązaniu do własnego gniazda musi być.
Przy okazji nie mogłem się oprzeć porównaniu Bodrogkisfalud
do Pentowa, wsi w województwie podlaskim, niedaleko Tykocina. Pentowo zostało w
2001 roku wpisane na listę tzw. europejskich wiosek bocianich, których obecnie
jest w całej Europie 14, a Pentowo nosi numer 7. Niestety miejscowości, przez
którą przejeżdżaliśmy nie zaliczono do tego grona, choć bocianów jest tam
mnóstwo. Pewnie kryteria są bardzo wyśrubowane, bo Europejską Wsią Bocianią na
Węgrzech jest Nagybajom, która znajduje się w zupełnie innej części tego
kraju.
Tymczasem Jola, która na każde rzucone hasło ma jakiś cytat
muzyczny i od razu sobie podśpiewuje, a jeśli takiego nie jest w stanie sobie
przypomnieć jakiejś piosenki z danym zwrotem, natychmiast taki utwór wymyśla i
improwizuje melodię, zaczęła sobie nucić o tym, że "gniazdo gniazdem
pogania, bo to jest wioska bociania". O tej skłonności Joli, którą zresztą
w dużym stopniu podzielam, ponieważ sam mam często natychmiastowe skojarzenia z
tekstami piosenek, jeszcze Wam opowiem przy innej okazji.
Dojechaliśmy do tej ważnej szosy biegnącej przez
komitat Borsod-Abaúj-Zemplén,
biegnącej od Miszolca, do miejscowości, której za cholerę nie byłem i nadal nie
jestem w stanie wymówić (choć był to jeden z naszych celów) i skierowaliśmy się
na wschód. Po drodze jednak skręciliśmy w lewo na wysokości miasteczka Sárospatak,
ponieważ właśnie po drugiej stronie szosy znajduje się miejscowość Hercegkút,
znana właśnie ze swoich piwnic winnych. Znajdowaliśmy się nadal na terenie
tokajskiego okręgu winnego, więc mogliśmy się tam spodziewać win białych ze
szczepów Furmint, Hárslevelű, Sárgamuskotály, a może również Köver
szőlő i Zeta i Kabar. No nie, nie myślcie, że się popisuję, bo się tak znam na
winach. Przyznaję, że znałem tylko Furmint, natomiast o innych
doczytałem.
Szczerze mówiąc, nie liczyliśmy, że skosztujemy jakiegoś
wina w Hercegkút. Kiedy podjechaliśmy na sporą polanę pełniącą funkcję
parkingu, wszystkie piwniczki, które wg mnie wcale nie przypominają domków
hobbitów, tylko autorzy przewodników uparli się powtarzać to marketingowe
hasło, wszystkie piwniczki były zamknięte. Radość natomiast sprawiał nam
niespieszny spacer pomiędzy nimi. Napisy, a przed niektórymi nawet wystawione
stoliki i krzesełka (na jednym stole stał nawet rząd butelek z różnymi
etykietami) kazały się domyślać, że tutaj wina się nie tylko przechowuje, ale się
również nimi handluje. Tymczasem teren były cichy i spokojny, przez co kojarzył
mi się z zadbanym cmentarzem. Ponieważ winne piwniczki wspinają się piętrowo na
wzgórzu, przez co stanowią m.in. malowniczy widok od strony parkingu, my,
krocząc ścieżkami między nimi, również znajdowaliśmy się coraz wyżej. W związku
z tym mieliśmy coraz szerszy widok na teren pod wzgórzem.
I właśnie w pewnym momencie, kilka metrów za granicą polany
służącej za parking, zaobserwowaliśmy dziwny ruch. Otóż dostrzegliśmy szybkie a
spazmatyczne ruchy samochodu osobowego, którego marki nie zapamiętałem,
ponieważ całą swoją uwagę skupiliśmy na manewrach, jakie wykonywał kierowca.
Gwałtownie ruszał do przodu, cofał, skręcał, ruszął do przodu, znowu skręcał i
cofał. Wszystko to robiło wrażenie jakiegoś bezładnego miotania się, ale w
końcu zrozumieliśmy cel tych manewrów. Otóż po kilku minutach tej szarpaniny,
samochód obrał kierunek przeciwny do tego, w którym był pierwotnie ustawiony,
po czym już szybko i płynnie objechał parking, podjechał pod wzgórze z
piwniczkami, po czym wjechał na nie i w sekundzie znalazł się na wysokości
ścieżki, na której się znajdowaliśmy. Z samochodu wysiadł szczupły blondyn
około pięćdziesiątki, podszedł dziarsko do piwniczki, od której dzieliły nas
dwie inne, otworzył ją i zwracając się wyraźnie do nas, zaprosił nas gestem do
środka i słowami w języku międzynarodowej komunikacji "Open! Please!"
Zrozumieliśmy, że człowiek po prostu zobaczył z daleka potencjalnych klientów i
postanowił skorzystać z okazji do interesu. Ten parking, za którym stał
pierwotnie jego samochód, nie mógł mieć więcej niż dziesięć metrów szerokości,
więc równie dobrze mógł do nas podejść
piechotą, ale pewnie się bał, że zanim do nas dotrze, my już teren piwniczek
opuścimy. Wolał nie ryzykować i podjechał te sto metrów samochodem, uprzednio
odpowiednio go ustawiwszy.
Tak trochę żartowaliśmy z tego winiarza, ale z drugiej
strony, gdyby nie otworzył swojej piwniczki, skończyłoby się na spacerze między
milczącymi drzwiami w trójkątnych fasadach, a tak dostaliśmy możliwość
przekonania się, że owe drzwi kryją za sobą długaśne korytarze niczym podziemia
średniowiecznego zamczyska. Wszystkie te piwnice ciągnęły się bowiem na
kilkaset metrów w głąb wzgórza. A po bokach tych korytarzy piętrzyły się beczki
i butelki z winem -- najrozmaitszym. Nasz gospodarz, niezbyt płynną i niezbyt
bogatą, ale raczej przyzwoitą angielszczyzną tłumaczył nam co stanowi zawartość
poszczególnych półek z butelkami. Oczywiście trudno to było spamiętać, ale za
to kilka gatunków wzbudziło naszą ciekawość i zakupiliśmy po dwie butelki białego
wina. Pewną sensację wzbudziła w nas informacja, że jedną z kolekcji stanowiło
wino przyprawione chmielem. Kiedy usłyszałem "hops" nie mogłem
uwierzyć, i aż dopytałem czy chodzi o tę przyprawę, którą dodaje się do piwa,
na co otrzymałem odpowiedź twierdzącą. Na tę informację moje towarzystwo
zgodnie stwierdziło, że tego wina to oni na pewno nie kupią. Ja natomiast byłem
tak zaintrygowany, że oprócz innego furmintu, zakupiłem również butelkę wina z
chmielem.
Nabyliśmy więc cztery butelki tokajskiego wytrawnego wina,
pożegnaliśmy się z winiarzem, który był na tyle czujny, że nie stracił okazji
by nam te wina sprzedać, dojechaliśmy znowu do głównej szosy i ruszyliśmy już
prosto w kierunku całkiem niedawno oddanego mostu, który zdążył stać się już
nie lada atrakcją turystyczną.































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz