niedziela, 7 września 2025

Wokół Tokaju (1): Hercegkút (21 lipca 2025)



Dzisiaj, podobnie jak 400 lat temu i później, nazwa Tokaj kojarzy się nam z winem. I słusznie, ponieważ obok Egeru, jest to najbardziej znany region winiarski na Węgrzech i w naszej części Europy. Winiarską karierę okolice Tokaju rozpoczęły w XIII wieku, kiedy to sprowadzono tu winiarzy włoskich! Sława tokajów dotarła z pewnością do wszystkich zakątków I Rzeczypospolitej, bo wiemy, że polsko-litewska szlachta z lubością raczyła się węgrzynem, co było synonimem pełnego bogatego wina. Znano też konkretnie region tokajski. Warto przy okazji nadmienić, że polska szlachta kolekcjonowała dobre wina, żeby się popisać, ale na mniejsze okazje raczyła się, podobnie jak chłopi, miejscową wódką pędzoną we własnej gorzelni. To pamiętam z wykładów o kulturze baroku ś.p. profesora Zbigniewa Kuchowicza. Tokaj był więc luksusem, o który jednak warto było zabiegać, żeby pokazać swoją pozycję wśród panów braci. 

Spędziwszy pierwsze dwadzieścia cztery lata pod siermiężnymi rządami komuny nie miałem zbytniego wyboru win w sklepach. Na półkach królowało tzw. wino "patykiem pisane" (albo "la patique"), czyli podły napój alkoholowy, który z winem nie miał nic wspólnego, ale za to był tani, więc cieszył się niezwykłą popularnością wśród mniej zamożnych amatorów trunków. Nie znaliśmy się na winach do tego stopnia, że nawet pretendujący do elitarności inteligenci za prestiżowe wino uważali Cinzano lub Ciociosan, a więc wermuty, a nawet Kijafę, czyli duńskie słodkie wino owocowe, które z punktu widzenia ortodoksji winiarskiej, też winem nie jest. Żeby nie spożywać jaboli typu "patykiem pisane", kupowaliśmy wina azerbejdżańskie, które winami były, ale charakteryzowały się tym, że też były diabelnie słodkie. Innych w zwyczajnych sklepach nie było! 

Ha, stop! Jednak bywało! Pod koniec lat osiemdziesiątych można było dostać właśnie wina tokajskie. Wyłącznie białe i również słodkie, a przy tym naprawdę drogie. Jako studenci więc tokajów nie piliśmy. Tylko raz, pamiętam, na obóz epigraficzny w Kutnie bracia Ż. vel. G., nieco ode mnie starsi bliźniacy, przywieźli butelkę tokaju i rozdystrybuowali jej zawartość. W przeciwieństwie do mojego towarzystwa, nigdy nie byli amatorami studenckich hulanek, ale ponieważ byli dumni ze swojego szlacheckiego pochodzenia, jeśli już mieli się napić, to musiał to być "węgrzyn", czyli słodki tokaj. Ponieważ była nas na tym obozie dość spora grupa, szlachetnego wina wystarczyło praktycznie tylko na degustację. Pamiętam tylko, że było smaczne, ale słodkie. Osobiście zresztą nie pamiętam, żebym się i później natknął w Polsce na tokaj, który nie byłby słodki. Dlatego tez nigdy go nie kupowałem. 

Tymczasem w Tokaju i okolicy faktycznie uprawia się szczepy na wina białe, ale wcale niekoniecznie tylko słodkie! Oczywiście ani czas, ani środki finansowe, ani zdrowie nie pozwoliły nam skosztować nawet procenta bogactwa win z tego regionu, ale te, których spróbowaliśmy, były stanowiły bardzo przyjemne doświadczenie organoleptyczne. Szczepy Furmint, Hárslevelű, Sárgamuskotály i in. mają swoje wersje słodkie i wytrawne. Dwa z nich mieliśmy okazję skosztować w dniu naszego przyjazdu, co od razu skojarzyło mi się z popularną Polsce pieśnią biesiadną zaczynającą się od "Całą nockę tokaj piłem", której autora i historii na próżno szukam po Internecie. Pieśń ta od samego rana chodziła mi po głowie, więc ją sobie zanuciłem przy porannej kawie. 



Przed nami był intensywny dzień zwiedzania. Zaplanowaliśmy bowiem zobaczyć miejsce, gdzie skupiły się winne piwniczki, a z powodu ich zewnętrznego kształtu ktoś nazwał je "wioską hobbitów" (moim zdaniem dość średnio trafnie), wiszący most między dwoma wzgórzami, oraz trzy zamki. 

Żeby z Tokaju dojechać do szosy łączącej Miszkolc z Sátoraljaújhely, trzeba przejechać przez długą wieś Bodrogkisfalud, która jest praktycznie ulicówką podobną do naszych. I właśnie wzdłuż tej ciągnącej się ulicy na każdym słupie przed każdą posesją znajdowało się gniazdo bocianie, gdzie już zdążyły się wykluć młode. Często się zastanawiam, czym kierują się bociany obierając dystans, na którym się przemieszczają i miejsce, które obierają na swoje gniazdo. Od dziecka jestem przyzwyczajony, że normalną szerokością geograficzną, do której wracają bociany z Afryki, to Polska, a więc również Niemcy, Ukraina, czy Białoruś. Dlaczego więc niektóre zatrzymują się już na Węgrzech, a nawet jeszcze bardziej na południe, w Rumunii? Nie jestem ornitologiem i na bocianach się w ogóle nie znam, więc popuszczam wodze fantazji i wyobrażam sobie, że bociany to taka narodowa arystokracja. Na zimę wyruszają oczywiście do ciepłych krajów, ale wiosną wracają do ojczyzny. Jacyś skrzydlaci Potoccy czy Lubomirscy wracają do Polski bo tu mają domy, a jacyś Esterhazy na Węgry, bo to tam jest ich główna rezydencja. Oczywiście te porównania niewiele są warte, ale coś w tym przywiązaniu do własnego gniazda musi być. 

Przy okazji nie mogłem się oprzeć porównaniu Bodrogkisfalud do Pentowa, wsi w województwie podlaskim, niedaleko Tykocina. Pentowo zostało w 2001 roku wpisane na listę tzw. europejskich wiosek bocianich, których obecnie jest w całej Europie 14, a Pentowo nosi numer 7. Niestety miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy nie zaliczono do tego grona, choć bocianów jest tam mnóstwo. Pewnie kryteria są bardzo wyśrubowane, bo Europejską Wsią Bocianią na Węgrzech jest Nagybajom, która znajduje się w zupełnie innej części tego kraju. 

Tymczasem Jola, która na każde rzucone hasło ma jakiś cytat muzyczny i od razu sobie podśpiewuje, a jeśli takiego nie jest w stanie sobie przypomnieć jakiejś piosenki z danym zwrotem, natychmiast taki utwór wymyśla i improwizuje melodię,  zaczęła sobie nucić o tym, że "gniazdo gniazdem pogania, bo to jest wioska bociania". O tej skłonności Joli, którą zresztą w dużym stopniu podzielam, ponieważ sam mam często natychmiastowe skojarzenia z tekstami piosenek, jeszcze Wam opowiem przy innej okazji. 











Dojechaliśmy do tej ważnej szosy biegnącej przez komitat Borsod-Abaúj-Zemplén, biegnącej od Miszolca, do miejscowości, której za cholerę nie byłem i nadal nie jestem w stanie wymówić (choć był to jeden z naszych celów) i skierowaliśmy się na wschód. Po drodze jednak skręciliśmy w lewo na wysokości miasteczka Sárospatak, ponieważ właśnie po drugiej stronie szosy znajduje się miejscowość Hercegkút, znana właśnie ze swoich piwnic winnych. Znajdowaliśmy się nadal na terenie tokajskiego okręgu winnego, więc mogliśmy się tam spodziewać win białych ze szczepów Furmint, Hárslevelű, Sárgamuskotály, a może również Köver szőlő i Zeta i Kabar. No nie, nie myślcie, że się popisuję, bo się tak znam na winach. Przyznaję, że znałem tylko Furmint, natomiast o innych doczytałem. 

Szczerze mówiąc, nie liczyliśmy, że skosztujemy jakiegoś wina w Hercegkút. Kiedy podjechaliśmy na sporą polanę pełniącą funkcję parkingu, wszystkie piwniczki, które wg mnie wcale nie przypominają domków hobbitów, tylko autorzy przewodników uparli się powtarzać to marketingowe hasło, wszystkie piwniczki były zamknięte. Radość natomiast sprawiał nam niespieszny spacer pomiędzy nimi. Napisy, a przed niektórymi nawet wystawione stoliki i krzesełka (na jednym stole stał nawet rząd butelek z różnymi etykietami) kazały się domyślać, że tutaj wina się nie tylko przechowuje, ale się również nimi handluje. Tymczasem teren były cichy i spokojny, przez co kojarzył mi się z zadbanym cmentarzem. Ponieważ winne piwniczki wspinają się piętrowo na wzgórzu, przez co stanowią m.in. malowniczy widok od strony parkingu, my, krocząc ścieżkami między nimi, również znajdowaliśmy się coraz wyżej. W związku z tym mieliśmy coraz szerszy widok na teren pod wzgórzem. 












I właśnie w pewnym momencie, kilka metrów za granicą polany służącej za parking, zaobserwowaliśmy dziwny ruch. Otóż dostrzegliśmy szybkie a spazmatyczne ruchy samochodu osobowego, którego marki nie zapamiętałem, ponieważ całą swoją uwagę skupiliśmy na manewrach, jakie wykonywał kierowca. Gwałtownie ruszał do przodu, cofał, skręcał, ruszął do przodu, znowu skręcał i cofał. Wszystko to robiło wrażenie jakiegoś bezładnego miotania się, ale w końcu zrozumieliśmy cel tych manewrów. Otóż po kilku minutach tej szarpaniny, samochód obrał kierunek przeciwny do tego, w którym był pierwotnie ustawiony, po czym już szybko i płynnie objechał parking, podjechał pod wzgórze z piwniczkami, po czym wjechał na nie i w sekundzie znalazł się na wysokości ścieżki, na której się znajdowaliśmy. Z samochodu wysiadł szczupły blondyn około pięćdziesiątki, podszedł dziarsko do piwniczki, od której dzieliły nas dwie inne, otworzył ją i zwracając się wyraźnie do nas, zaprosił nas gestem do środka i słowami w języku międzynarodowej komunikacji "Open! Please!" Zrozumieliśmy, że człowiek po prostu zobaczył z daleka potencjalnych klientów i postanowił skorzystać z okazji do interesu. Ten parking, za którym stał pierwotnie jego samochód, nie mógł mieć więcej niż dziesięć metrów szerokości, więc równie dobrze mógł do nas  podejść piechotą, ale pewnie się bał, że zanim do nas dotrze, my już teren piwniczek opuścimy. Wolał nie ryzykować i podjechał te sto metrów samochodem, uprzednio odpowiednio go ustawiwszy.














Tak trochę żartowaliśmy z tego winiarza, ale z drugiej strony, gdyby nie otworzył swojej piwniczki, skończyłoby się na spacerze między milczącymi drzwiami w trójkątnych fasadach, a tak dostaliśmy możliwość przekonania się, że owe drzwi kryją za sobą długaśne korytarze niczym podziemia średniowiecznego zamczyska. Wszystkie te piwnice ciągnęły się bowiem na kilkaset metrów w głąb wzgórza. A po bokach tych korytarzy piętrzyły się beczki i butelki z winem -- najrozmaitszym. Nasz gospodarz, niezbyt płynną i niezbyt bogatą, ale raczej przyzwoitą angielszczyzną tłumaczył nam co stanowi zawartość poszczególnych półek z butelkami. Oczywiście trudno to było spamiętać, ale za to kilka gatunków wzbudziło naszą ciekawość i zakupiliśmy po dwie butelki białego wina. Pewną sensację wzbudziła w nas informacja, że jedną z kolekcji stanowiło wino przyprawione chmielem. Kiedy usłyszałem "hops" nie mogłem uwierzyć, i aż dopytałem czy chodzi o tę przyprawę, którą dodaje się do piwa, na co otrzymałem odpowiedź twierdzącą. Na tę informację moje towarzystwo zgodnie stwierdziło, że tego wina to oni na pewno nie kupią. Ja natomiast byłem tak zaintrygowany, że oprócz innego furmintu, zakupiłem również butelkę wina z chmielem.

 Wielu ludzi uważa, że piwo produkuje się z chmielu i że jest to jego surowiec podstawowy. Jest to dość powszechny, ale całkowicie błędne mniemanie, ponieważ materiałem, który fermentuje dając bazę każdego piwa jest zboże. Najczęściej jest to dziś jęczmień. I faktycznie wiele piw doprawia się chmielem, który mu nadaje charakterystyczną goryczkę. Tylko, że przecież tak ostatnio popularne również w Polsce piwo pszeniczne, w ogóle chmielu nie zawiera, przez co nie jest gorzkie, a piwem jak najbardziej jest. Dlatego nie obawiałem się, że zakupiłem butelkę wina, które smakuje jak piwo, ale jednak jaki dokładnie będzie ten smak, nie wiedziałem, co tym bardziej pobudzało moją ciekawość. Zwłaszcza, że akurat tego w piwniczce nie spróbowałem (bo pan winiarz pozwolił nam co nieco zdegustować, z czego Jarek jako kierowca był niestety wykluczony). 


Nabyliśmy więc cztery butelki tokajskiego wytrawnego wina, pożegnaliśmy się z winiarzem, który był na tyle czujny, że nie stracił okazji by nam te wina sprzedać, dojechaliśmy znowu do głównej szosy i ruszyliśmy już prosto w kierunku całkiem niedawno oddanego mostu, który zdążył stać się już nie lada atrakcją turystyczną. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz