Czułbym ogromny niedosyt po naszym i tak krótkim pobycie w Tokaju, gdybym nie podszedł w pobliże synagogi, którą mijaliśmy już trzy razy, kiedy wjeżdżaliśmy i wyjeżdżaliśmy z miasteczka na objazd okolicy. Poprzedniego dnia widzieliśmy ją również z daleka wracając z rozkopanego centrum, ale nie skręciliśmy w jej kierunku. Postanowiłem więc z samego rana przed naszym wyjazdem się tam przespacerować. Neobarokowy z elementami arkadowymi żydowski dom modlitwy wzniesiono w 1890 r. Społeczność żydowską miasta podczas II wojny światowej spotkał los podobny do wielu innych w całej Europie pod kontrolą niemiecką. Węgry występowały w roli sojusznika Hitlera, i niestety skwapliwie współpracowały z niemieckim aparatem "ostatecznego rozwiązania". Nieliczni Żydzi, którzy powrócili z obozów lub wygnania, wkrótce po wojnie wyjechali z Tokaju.
Zrujnowany budynek zaczęto remontować dopiero na początku naszego stulecia, i obecnie pełni rolę centrum kultury. Wstęp do wnętrza synagogi jest oczywiście możliwy, ale nie o siódmej rano, kiedy się przed nią zjawiłem. Obszedłem więc ją, a przy okazji zobaczyłem nowoczesne budynki Teatru im. Ede Paulaya (oczywiście bez telefonu z tłumaczem google, raczej bym nie zgadł, że "szinhaz" to po węgiersku "teatr") oraz Muzeum Wina. Nie planowaliśmy wchodzenia do tych budynków, ponieważ woleliśmy ten jeden pełny dzień naszego pobytu w tej okolicy wykorzystać na zwiedzenie trzech zamków i mostu między górami.
Zaskoczyło mnie nieco popiersie Paracelsusa na placu koło synagogi, więc znowu sięgnąłem do telefonu wpisując w google "Paracelsus w Tokaju" i okazało się, że faktycznie szwajcarski lekarz, farmaceuta i alchemik odwiedził to miasto w 1524 roku i bardzo chwalił miejscowe wina nazywając je "płynnym złotem", jako że uważał, że swój wyjątkowy smak "tokaje" faktycznie zawdzięczają złotu, jakie skrywały okoliczne gleby. W ten sposób ojciec współczesnej medycyny (opartej na chemii) przyczynił się do jeszcze większej sławy tokajskich win.
Zrobiwszy kilka zdjęć synagodze, muzeum wina i teatrowi, wróciłem na kwaterę może nie z jakąś szaloną satysfakcją, ale z poczuciem spełnionego obowiązku. Gdybym tej pierwszej nie obejrzał z bliska, z pewnością dręczyłoby mnie sumienie. A tak, mogłem właśnie z lekkością przystąpić do śniadania i porannej kawy.
Siedzieliśmy przy stoliku na patio przed naszym apartamentem, kiedy zbliżyła się do nas córeczka naszych słowackich sąsiadów. Najwyraźniej ją intrygowaliśmy i dziewczynka postanowiła się z nami zaprzyjaźnić. Głównymi jej rozmówcami była Jola i ja, natomiast komunikacja między nami przebiegała bez najmniejszych zakłóceń, bo jednak język słowacki jest polskiemu bardzo bliski. Dziewczynka dostała od swojej mamy kapelusz, czym nie omieszkała się pochwalić, a przy okazji Jola zapytała jak się "to" nazywa w jej języku, na co otrzymaliśmy odpowiedź, że to "klobuk" i w ten sposób poszerzyliśmy swój słowacki wokabularz o nowy wyraz.
Naszym sąsiadom tak się w okolicy Tokaju spodobało, że zdecydowali się zostać tu jeszcze jedną noc, ale niestety nasz gospodarz musiał im odmówić, jako że nasze oba apartamenty były już na następną noc zarezerwowane przez kolejnych turystów.
Inaczej niż sześć lat temu, kiedy Rumunia należała już do Unii Europejskiej, ale jeszcze nie obejmowała ją Strefa Schengen, tym razem na istnienie przejścia na granicy węgiersko-rumuńskiej wskazywała sama infrastruktura -- puste budynki i stanowiska przy bramkach. Wszystko wymarłe. Tylko po naszej prawej przy szosie, tak jak kiedyś, stały zapyziałe budki służące jako kantory wymiany walut i biura sprzedaży winiet. Skorzystaliśmy z obu. Tym razem Jarek nie żałował na autostrady, w związku z czym jakość naszej podróży uległa radykalnej zmianie.
Żeby było wszystko jasne, Węgry uwielbiam mimo zdecydowanej krytyki proputinowskiej polityki jej przywództwa, ale obiektywnie trzeba jednak powiedzieć, że drogi są tam kiepskie, a mijane wsie kojarzą mi się z naszymi latami 80. i 90. Jakby czas się zatrzymał. Oczywiście to tylko takie powierzchowne spostrzeżenie turysty, który nie wnika w poziom życia mieszkańców danego kraju. Piszę o tym, co widać na pierwszy rzut oka.
Tymczasem w Rumunii asfalt robi się gładki i... cały. Tak generalnie Rumunia zawsze wywołuje u mnie uśmiech na twarzy -- kojarzy mi się ze słońcem i malowanymi nim kolorami, autostradami, zadbanymi wsiami i pięknymi miastami. Znowu zbyt mało mam kontaktu z Rumunami, żeby się wypowiadać o ogólnym stanie ich dobrobytu, ale moje wrażenie jest takie, że to ludzie przedsiębiorczy, którzy w myśl zasady Adama Smitha, chcąc polepszyć swój los, przyczyniają się do rozwoju gospodarczego całego kraju.
Naszym punktem docelowym tego dnia była Timisoara, ale skoro wiedzieliśmy, że dotrzemy tam późnym popołudniem, nie planowaliśmy zwiedzania tego ponad trzystutysięcznego miasta, tylko nastawiliśmy się na jeden postój w okolicach Aradu, żeby zwiedzić tamtejszy monastyr. Po drodze jednak zaczęliśmy odczuwać głód, więc postanowiliśmy się zatrzymać gdzieś przy drodze na obiad.
Restauracja nazywa się z angielska Pretty Mansion, natomiast wieś, w której się znajduje się we wsi Homorog. Lokal robił wrażenie luksusowego wg standardów PRL, ale takiego z Małopolski, gdzie za Gierka bywały świetne restauracje. Wśród budulca przeważało szkło, w tym szklane drzwi, co jest nie bez znaczenia dla tego, co mi się potem przytrafiło.
Ozdoby wiszące na ścianach miały na celu zrobienie rustykalno-narodowej atmosfery, bo Rumuni są dumni ze swojego chłopskiego dziedzictwa. Usiedliśmy, a kelnerka, mimo, że nie mówiła po angielsku, doskonale zrozumiała nasze zamówienia. Ponieważ zapomniałem zabrać z samochodu telefonu, w którym mam przecież tłumacza google, wziąłem od Jarka kluczyki i czym prędzej pomaszerowałem na parking. I tutaj spotkała mnie przygoda, której się nie spodziewałem, ponieważ kiedy wchodziliśmy do restauracji, drzwi były szeroko otwarte. W międzyczasie ktoś je jednak zamknął, a ponieważ składały się z dwóch wielkich szyb bez ramy, nie dostrzegłem żadnej różnicy między ich stanem zamknięcia i otwarcia. Pewnie i szybko wkroczyłem więc w szklane drzwi, wyrżnąwszy przy tym o nie czołem. Na szczęście szyba wytrzymała, guza nie było, tylko drobny siniak, a najważniejsze, że nikt niczego nie zauważył! Wracałem już stosując zasadę mindfulness, czyli pełnej uważności!
Jeśli chodzi o jedzenie, to mam pewien dylemat. Nie, w ogóle nie narzekam, ale problem jest natury, że tak powiem, naukowej. Otóż mimo ludowego charakteru wystroju restauracji, menu stanowiło raczej twórczość kucharza inspirowane kuchnią międzynarodową. Z rzeczy rumuńskich była ciorba de burta, czyli łagodne rumuńskie flaczki, ale ja np. wziąłem sznycel z kurczaka zawinięty w naleśnik. Nie do końca nawet wiem, czy ta potrawa należy do repertuaru jakiejś kuchni narodowej, ale na jej smak nie narzekałem. Agnieszka nie miała jeszcze specjalnego apetytu, więc sobie zamówiła bruschetty z pomidorami, a więc rzecz włoską i raczej nieobiadową. Do obiadu zamówiliśmy lemoniadę, a po nim wypiliśmy drugą tego dnia kawę. Posileni ruszyliśmy już prosto w kierunku Aradu. Wkrótce wjechaliśmy na autostradę, więc podróż zrobiła się mniej urozmaicona ale za to szybsza.
W miarę naszego zbliżania się do Aradu, niebo robiło się pochmurne i zaczęliśmy się obawiać, że kiedy trzeba będzie wyjść z samochodu rozpada się deszcz. Przejechaliśmy więc w poprzek tego miasta, które ma 160 tysięcy mieszkańców i tramwaje, żeby kilka kilometrów za nim dotrzeć na duży i zupełnie pusty parking przed bramą wejściową w murze klasztornym.
Klasztor Św. Szymona Słupnika powstał wieku XVIII i obejmuje dwie cerkwie, jedną murowaną pomalowaną z zewnątrz "biblijnym komiksem", choć nie aż tak bogatym jak to bywa w świątyniach Bukowiny, oraz sprowadzoną w 1986 r. drewnianą cerkiewką jako żywo przypominającą podobne konstrukcje, z jakich słynie Maramuresz, ale z tym regionem nie mającą nic wspólnego, ponieważ Seliste, skąd ją przeniesiono, leży stosunkowo blisko Aradu.
Główna cerkiew była zamknięta, zajrzeliśmy więc tylko do tej drewnianej, pw. św. Piotra i Pawła, po czym rozejrzeliśmy się dookoła, przechodząca mniszka w ogóle nie zwróciła na nas uwagi, a poza nią na klasztornym dziedzińcu nie było żywego ducha. Pogoda była ponura, żadnych pielgrzymów, więc doszliśmy do wniosku, że i nic tam tez i po nas. Poszliśmy na parking i ruszyliśmy już prosto do Timisoary.
W międzyczasie Jarek, który zawsze rezerwuje wszystkie nasze kwatery, dlatego to jego dane kontaktowe mają ich właściciele, dostał wiadomość, że niestety adres w Timisoarze, pod który mieliśmy jechać, uległ zmianie. Znaczyło to, że mieliśmy się udać do domu o jakiś kilometr od pierwotnego miejsca. Trochę nas to zaniepokoiło, bo zawsze przed wyjazdem oglądamy zdjęcia naszych kwater i już się nieco przyzwyczailiśmy do tego pierwotnego, a tu nagle mamy jechać jakieś dwa kilometry w bok. Mieliśmy tylko nadzieję, że warunki nie będą dużo gorsze.
W samej Timisoarze najpierw zajechaliśmy do Lidla, żeby uzupełnić zapasy żywnościowe, zaś w kantorze po przeciwnej stronie ruchliwej ulicy dokupiliśmy leje. Po tych czynnościach Jarek nastawił nawigację na nowy adres i ruszyliśmy w jego kierunku. Trochę musieliśmy pokrążyć ulicami zupełnie nam nieznanego miasta, ale w końcu z ruchliwej ulicy skręciliśmy w prawo w taką, która włączyła w mojej głowie skojarzenie z fabryczną uliczką, przy której w latach 70. znajdował się dworzec autobusowy w Ostrowcu Świętokrzyskim. Po lewej stronie Strada Armoniei, bo tak się ta ulica nazywała, ciągnęła linia betonowych płotów, potem fabryka i komin z czerwonej cegły. Po prawej zaś za pasmem zarośli wyłoniła się elegancka willa. I to był właśnie nasz nowy adres. Jarek zaparkował od frontu i zaczęliśmy szukać wejścia. Nie mieliśmy klucza od drzwi frontowych, więc zaszliśmy od strony bocznej uliczki, ale tam wejścia nie było, natomiast brama na podwórko również od tej bocznej uliczki była zamknięta. Wróciliśmy do drzwi frontowych. Zadzwoniliśmy do właścicielki, a ta nam wytłumaczyła, że tam nie ma żadnej skrytki z kluczem, ani też żadnego kodu, ponieważ te drzwi są po prostu zawsze otwarte. Wystarczy je popchnąć. Faktycznie, tak było. Willa składała się z kilku dużych ponumerowanych pokoi i wspólnej przestrzeni salonowo-kuchennej między parterem a pierwszym piętrem, na którym znajdowały się nasze pokoje. Kiedy je zobaczyliśmy, nie tylko odetchnęliśmy z ulgą, ale wręcz wydaliśmy westchnienie zachwytu. Co prawda poza ogromnymi podwójnymi łóżkami, i stolikami po obu stronach, nie było tam innych mebli, ale za to był stojak z wieszakami służący za szafę.
Kilka minut później przywitała Agnieszkę i Janickich wysoka blondynka w wieku ok. 30 lat (tak na oko), płynnie i pewnie (choć ze sporadycznymi błędami) mówiąca po angielsku. Przedstawiła się jako Georgiana, przeprosiła za kłopot ze zmianą kwatery, wytłumaczyła co jest gdzie i jak korzystać z udogodnień kuchennych. Być może dlatego, że na jej spotkanie doszedłem ostatni i stanąłem nieco z tyłu, nagle nasza energiczna gospodyni zwróciła się do mnie po rumuńsku! No niestety, nawet pięć lat temu, kiedy nauczyłem się podstaw tego języka, żeby się porozumiewać w restauracjach i sklepach, nie zrozumiałbym tego, co mówiła. Teraz natomiast, kiedy ten mój szczątkowy rumuński niemal całkowicie zwietrzał, tym bardziej nie rozumiałem jej mowy szybkiej a energicznej. Georgiana po prostu wzięła mnie za lokatora innego z pokoi, ale szybko wyjaśniliśmy nieporozumienie. Uiściliśmy opłatę gotówką i nasza gospodyni nas opuściła. Później jeszcze raz przyjechała przywitać innych gości i przy okazji spytała nas, czy jesteśmy zadowoleni.
Georgiana, czyli młoda kobieta, której zachowanie wskazywało na niezwykłą pewność siebie i profesjonalizm, po raz kolejny wzbudziła we mnie refleksję nad ludzkimi osobowościami. Po raz kolejny, ponieważ od czasu do czasu myślę o tym, jak to się dzieje, że ludzie często nawet dzieci tych samych rodziców, wykazują się tak różnymi osobowościami. Jeden jest całe życie fajtłapą, inny leniem lub tchórzem, a inny po prostu przebojem zdobywa świat i buduje imperium. Żeby to jeszcze można było wytłumaczyć wychowaniem, środowiskiem i edukacją. Obserwując swoich byłych uczniów i studentów, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jednak jakieś cechy wrodzone determinują ludzki los.
Ponieważ było jeszcze widno, postanowiliśmy się przejść w kierunku centrum, choć bez nastawiania się na zwiedzanie, bo na to zaplanowaliśmy poświęcić kolejny dzień. Teraz zaś doszliśmy znowu do tej ruchliwej ulicy, z której skręciliśmy w Strada Armoniei, czyli do Calea Sever Bocu. Trzeba przyznać, że ta część Timisoary nie należy do najbardziej reprezentacyjnych. Mijaliśmy stare bloki z czasów Ceacescu, jakiś plac z używanymi samochodami na sprzedaż, stragany pełne ogromnych arbuzów, znowu szare bloki, cmentarz i po jakichś ponad dwóch kilometrach dotarliśmy do ogromnego centrum handlowego o nazwie Iulius Town. Prawdopodobnie mogliśmy tam dojechać autobusem bądź trolejbusem, ale woleliśmy się przejść, zwłaszcza, że nie wyedukowaliśmy się z zakresie zakupów biletów komunikacji miejskiej.
W galerii handlowej znaleźliśmy kawiarnię o nazwie "Fabrika" i postanowiliśmy z Agnieszką napić się kawy. System obsługi nie do końca był tam jasny, ponieważ była tam i "wyspa" z kawą, a po bokach bufety z innymi napojami i jedzeniem. Kręciły się jakieś kelnerki, ale nie zwracały na nas uwagi, bo były zajęte obsługą innych gości. Pomyślałem, że kawę trzeba zamówić przy tej "wyspie" z kontuarów otaczających utensylia do jej parzenia. Kelner jednak wyjaśnił nam, że trzeba zamówić u kelnerki. Żadne jednak się do nas nie zbliżała, natomiast w odległym kącie grupka młodych dziewczyn w fartuszkach siedziała lub stała spędzając czas na pogawędce. W końcu udało nam się jedną ściągnąć, prawdopodobnie dzięki bariście, który ją do nas przywołał. Jarek nie miał takiego problemu, ponieważ przy innym kontuarze kupił sobie piwo i spokojnie je sobie sączył. W końcu i my dostaliśmy nasze kawy, więc całe napięcie spowodowane opieszałą obsługą, odeszło jak ręką odjął. Tymczasem Jola, która nie miała ochoty na żadne napoje, ruszyła na samotną wyprawę po sklepach. Okazało się, że galeria jest tak duża, że ledwo trafiła z powrotem do "Fabriki", gdzie na nią czekaliśmy.
Teraz poszliśmy już wszyscy razem do delikatesów, gdzie dokupiliśmy jeszcze coś do jedzenia i butelkę wina Jidvei do kolacji. Jidvei co prawda leży w okręgu Alba w Siedmiogrodzie (Transylwanii), ale niestety nie znałem żadnych marek win z okolic Timisoary, bo z pewnością chciałbym skosztować czegoś zgodnie z zasadą terroir. Jidvei musiało więc odegrać rolę reprezentanta wszystkich win rumuńskich i myślę, że wszyscy byśmy się zgodzili, że robiło to dobrze.

























Brak komentarzy:
Prześlij komentarz