wtorek, 4 listopada 2025

Timișoara (1) -- Piața Unirii (Plac Zjednoczenia) i Piața Libertății (Plac Wolności) (23 lipca 2025)

 




Początki Timisoary są węgierskie i chyba nawet rumuńscy nacjonaliści nie mogą mieć co do tego wątpliwości. Dawna polska nazwa miasta to Temeszwar, czyli węgierska nazwa w polskiej transliteracji, co oznacza "zamek Temesz". Temesz to generalnie nazwa okręgu, w którym miasto się znajduje. Natomiast szerszym kontekstem terytorialnym jest dla niego historyczny Banat, którego inna część należy dziś do Serbii, a której część najmniejszą zatrzymali Węgrzy. Madziarzy, którzy władali tą krainą do 1918 r., kiedy to w Trianon ukarano ich za współdzielenie środkowoeuropejskiego imperium z Austriakami, byli tu od średniowiecza. Temeszwar założyli najprawdopodobniej na początku XIII wieku, bo z tego okresu pochodzą pierwsze wzmianki o tym miejscu, ale być może jego powstanie wiąże się z czasami wcześniejszymi, tylko nieudokumentowanymi. W XIV wieku zamek był rezydencją Karola I Roberta, czyli pierwszego Andegawena na tronie węgierskim, po czym przeszedł w ręce Jana Hunyady'ego, wojewody siedmiogrodzkiego. W 1552 r. miasto zajęli Turcy, po czym pozostawało pod władzą Osmanów aż do 1716, kiedy na skutek zwycięskiego oblężenia austriackiego, na kolejne dwa stulecia znalazło się pod panowaniem Habsburgów (najpierw jako cesarzy rzymskich, potem cesarzy austriackich, a jeszcze później jako królów węgierskich, ale cały czas chodziło o tych samych władców Austrii). Z ciekawostek warto wspomnieć, że miasto, tzn. jego ulice,  jako drugie po Nowym Jorku miasto na świecie zostało oświetlone za sprawą instalacji elektrycznej. 

Józef Bem walczył pod Temeszwarem w 1849 r. w ramach antyaustriackiego powstania węgierskiego, a w historii najnowszej już Timisoara zapisała się jako miejsce, w którym zaczęło się obalanie komunistycznego reżimu Nicolae Ceausescu. Jak wiemy, jego kulminacją była niezbyt legalna (choć na pewno sprawiedliwa zważywszy ogrom jego zbrodni popełnionych na własnym narodzie) egzekucja dyktatora i jego żony. Tutaj jednak miał miejsce początek fermentu, który do tego doprowadził. Mieszkańcy miasta w państwie rządzonym naprawdę brutalną siłą, przy którym komunistyczna Polska mogłaby wypaść na kraj liberalny, odważyli się wyjść na ulice Timisoary właśnie, żeby zaprotestować przeciwko przesiedleniu kalwińskiego pastora Laszlo Tokesza. 

Do dziś, szczerze mówiąc, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego akurat ta sprawa stała się iskrą, która obaliła komunizm w Rumunii. Oto naród przez lata reżimu ateizowany, ale przecież i tak w większości prawosławny, odważnie powstaje przeciwko krwawemu reżimowi, w obronie protestanckiego pastora, w dodatku Węgra! Władze własnego kościoła chciały iść na rękę (nie wiem, pewnie na skutek jakiegoś szantażu) komunistycznym władzom i bezpiece (Securite), ale parafianie nie pozwolili! W obronie pastora zebrały się większe tłumy, a to już przekształciło się w ruch, który uzyskał jakąś samoświadomość, poczucie siły i odwagę do obalenia całego systemu! Coś niesamowitego! A może nie ma w tym nic dziwnego? W końcu wiele wydarzeń historycznych zaczęło się od czegoś mniejszego, co na pozór nie powinno wywołać szeroko zakrojonej akcji. Czy rewolucje bywają szczegółowo przygotowywane, a potem wszystko idzie wg planu? Oczywiście istnieją "zawodowi" rewolucjoniści, ale czy zawsze to oni kontrolują sytuację, kiedy rewolucja wreszcie wybucha? 

 * * *

Po śniadaniu wypiliśmy kawę przy stoliku ustawionym na patio willi, w której się wczoraj zakwaterowaliśmy, żeby zaraz potem znowu ruszyć piechotą w kierunku centrum. Szliśmy tą samą drogą, a więc prawie dwa kilometry do galerii handlowej, w której się tym razem już nie zatrzymywaliśmy, tylko przeszliśmy przez przyległy do niej uroczy mini-park ze strumieniem i "japońskim" mostkiem, oraz nowoczesnymi rzeźbami. Po wyjściu z niego znaleźliśmy się przez moment na niezbyt ciekawym skrzyżowaniu ulic, nad jedną z których biegnie murowany most. Widok był więc taki dość typowo "wielkomiejski", ale w stylu industrialno-wczesnodwudziestowiecznym. Kiedy jednak przeszliśmy pod owym mostem, krajobraz zrobił się taki, jaki lubię najbardziej. Wkroczyliśmy bowiem do baśniowej krainy europejskiego miasta z wysokimi, przede wszystkim zadbanymi, a więc pokrytymi niepopękanym tynkiem i kolorową farbą, kamienicami. Pomyślałem sobie "toż to po prostu Wiedeń". Co prawda humor miałem dobry od rana, ale po wejściu na taką ulicę przywodzącą na myśl fin-de-siècle, poczułem ten dziwny rodzaj błogości, kiedy się czuje, że jest się w miejscu, w którym być się powinno. Wszystko mnie cieszyło, wszystko mnie zachwycało. Na dodatek znalazł się stolik w ulicznym ogródku kawiarnianym, gdzie zdecydowaliśmy się na drugą tego dnia kawę. Oprócz tejże skosztowaliśmy też napoju, z którym kojarzymy Rumunię od 2019 r., czyli pysznej, robionej na miejscu lemoniady. 





Po tym miłym odpoczynku poszliśmy w kierunku widocznego już na końcu ulicy placu. Kiedy się bowiem przyjeżdża do Timișoary, a ma się na jej zwiedzenie tylko jeden dzień, obowiązkowo należy odbyć spacer po trzech placach. W mieście jest ich oczywiście więcej, ale kiedy się nie ma zbyt dużo czasu, trzeba się ograniczyć do tych trzech, czyli: Piața Unirii (Plac Zjednoczenia), którego nazwa upamiętnia przełączenie Siedmiogrodu i Banatu do pierwotnych dwóch części kraju, czyli Wołoszczyzny i Mołdawii po pierwszej wojnie światowej, Piața Libertății (Plac Wolności) i Piața Victoriei (Plac Zwycięstwa). Tak na marginesie, rumuński to jedyny język romański (może poza sardyńskim, o którym nie mam zielonego pojęcia), w którym zachowała się częściowa deklinacja, dlatego wszystkie to nazwy występują, tak jak w języku polskim, w dopełniaczu! 

Tak oto zbliżaliśmy się do Placu Zjednoczenia, a kiedy do niego doszliśmy olśnił nas jego rozmiar i barokowe budynki go otaczające, ale z drugiej strony również podobieństwo do podobnych miejsc w praktycznie wszystkich starych europejskich miastach. Piața Unirii do 1919 r. nazywała się Placem Katedralnym (Piața Domului), bo też na swoich przeciwnych krańcach ma dwie katedry, katolicką i prawosławną serbską. 

Katedrę katolicką pw. św. Jerzego zaczęto budować w 1736 r. i skończono 38 lat później. Stanowi przykład klasycznego środkowoeuropejskiego baroku, czyli dużo skromniejszego, niż świątynie budowane w tym stylu we Włoszech, czy na Malcie. Zbudowano ją na potrzeby przeniesionej z Szegedu siedziby diecezji. 

Po odwiedzeniu katedry przeszliśmy przez plac z powrotem na stronę katedry prawosławnej, z której przyszliśmy. Minęliśmy Dom Brücka, pierwotnie barokowy, pod koniec XIX w. przebudowany w stylu secesyjnym, dom Trzech Huzarów i Dom Słoniowy. Właściwie wszystkie kamienice otaczające plac to osobna bogata historia. 

Dotarliśmy w końcu znowu pod siedziby biskupów serbskich wyglądający jak pałac z baśni, żeby wejść przez bramę w murze na teren prawosławnej katedry. Cały urok tego miejsca zeszpecił rząd przepełnionych pojemników na śmieci czekających na opróżnienie, ustawionych tuz przy wejściu. Brama wiedzie na teren cerkwi, ale to, co spotykamy po wejściu, to jej tył, czyli zaokrąglenie absydy, ponieważ wejście znajduje się od zupełnie innej ulicy. Została zbudowana w latach 1745-1748 praktycznie poza placem urządzonym na terenie dawnych tureckich umocnień. To, co mnie nieco zaskoczyło, to styl, w którym powstała świątynia prawosławna w dodatku obrządku słowiańskiego -- jest to po prostu kolejny budynek barokowy! Oczywiście wnętrze jest urządzone zgodnie z wymogami tradycji prawosławnej, ale z zewnątrz każdy mógłby serbski sobór pomylić z kościołem katolickim. Stąd moje zaskoczenie, bo przecież w końcu barok to artystyczna emanacja katolickiej kontrreformacji! 

Do 1969 r. Plac Zjednoczenia pełnił rolę zwykłego rynku, czyli targu z płodami rolnymi przywożonymi z okolicznych wsi. Pod koniec lat 80. XX w. miejsce to odnowiono i przywrócono barokowy charakter budynkom. Ze swoją kolumną morową na środku plac ten skojarzył mi się przede wszystkim z Czechami, gdzie podobne rynki znajdziemy w wielu miastach (np. w Czeskich Budziejowicach), ale też Austrią, czy Śląskiem. 











Pałac prawosławnych biskupów serbskich
























Prawosławna katedra serbska

Do kwestii serbskości katedry prawosławnej w rumuńskim mieście, jeszcze powrócę. Tymczasem udaliśmy się w boczną uliczkę, przy której kupiliśmy jakieś slodkie wypieki, żeby na jakiś czas zaspokoić głód, bo obiad zaplanowaliśmy dopiero na sam koniec naszego spaceru po mieście. 

Owa "boczna uliczka" to była Strada Vasile Alecsandri, która doprowadziła nas do drugiego dużego, acz mniejszego, placu, a mianowicie Piața Libertății. Ponieważ w tłumaczeniu na polski to po prostu Plac Wolności, jako łodzianinowi z pochodzenia i sentymentu, trudno mi się było oprzeć skojarzeniu z łódzkim placem o tej nazwie, a wiadomo, że jak łódzki Plac Wolności, to po środku musi stać wysoki postument z posągiem Tadeusza Kościuszki na szczycie. Oczywiście w innych miastach, nawet polskich, Place Wolności Kościuszki nie mają. Ba, ten łódzki to też wcale nie aż taka długa historia, bo odsłonięto go dopiero w 1930 r., potem zburzyli go Niemcy w 1939, a odbudowano i ponownie odsłonięto dopiero w 1960. Żywot tego monumentu do długich więc nie należy, ale jakże się wbił w świadomość łodzian, którzy na zasadzie odruchu bezwarunkowego na dźwięk "Plac Wolności" od razu widzą Kościuszkę wspartego na drzewku wolności. 

Generalnie Piața Libertății nieco mnie rozczarowała. Nie ma się co dziwić, ponieważ była to pierwotnie część timosoarskiej fortecy i jeszcze długo nazywana była Placem Parad. Specjalnie nie przyciągnął nas budynek Kasyna Wojskowego. Inne budowle też nie wyglądają tam zbyt atrakcyjnie. Środek placu zdobi kolejna kolumna morowa, przypominająca o pandemiach dziesiątkujących europejskie miasta jeszcze w XVIII w. i nowoczesna rzeźba chłopca z telefonem komórkowym. Z boku natomiast postawiono popiersie Decebala, króla Daków pokonanego przez rzymskiego cesarza Trajana. Kto trochę zna Rumunów, ten wie, że w swoim narodowym micie tożsamościowym uznają się za spadkobierców obu narodów, czyli Daków i Rzymian. Stąd nie powinny nas zaskoczyć imiona nadawane rumuńskim chłopcom -- Decebal i Traian, a czasami oba naraz! 
 












Generalnie to miałem wrażenie, że na tym dawnym miejscu wojskowych parad pasowałyby stragany z "mydłem i powidłem" o wiele bardziej niż do Placu Zjednoczenia. Nie tracąc więcej czasu na poszukiwanie atrakcji w tym miejscu weszliśmy w ulicę Alba Iulia, którą zapewniono cień za sprawą kolorowych parasolek nad nią zawieszonych. Z tą modą po raz pierwszy zetknąłem się w jednej restauracji w Bukareszcie w 2019 r., ale potem zetknąłem się z nią kilka razy w różnych miejscach, m.in. w Warszawie i w Białymsotku na ulicy Kilińskiego. Ulicę tę obraliśmy nie tylko z powodu tej ozdoby, ale również, a może przede wszystkim dlatego, że prowadzi ona do Placu Zwycięstwa (Piața Victoriei), gdzie mieszkańcy miasta dali początek końca komunistycznego reżimu Nicolae Ceausescu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz