Józef Bem walczył pod Temeszwarem w 1849 r. w ramach antyaustriackiego powstania węgierskiego, a w historii najnowszej już Timisoara zapisała się jako miejsce, w którym zaczęło się obalanie komunistycznego reżimu Nicolae Ceausescu. Jak wiemy, jego kulminacją była niezbyt legalna (choć na pewno sprawiedliwa zważywszy ogrom jego zbrodni popełnionych na własnym narodzie) egzekucja dyktatora i jego żony. Tutaj jednak miał miejsce początek fermentu, który do tego doprowadził. Mieszkańcy miasta w państwie rządzonym naprawdę brutalną siłą, przy którym komunistyczna Polska mogłaby wypaść na kraj liberalny, odważyli się wyjść na ulice Timisoary właśnie, żeby zaprotestować przeciwko przesiedleniu kalwińskiego pastora Laszlo Tokesza.
Do dziś, szczerze mówiąc, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego akurat ta sprawa stała się iskrą, która obaliła komunizm w Rumunii. Oto naród przez lata reżimu ateizowany, ale przecież i tak w większości prawosławny, odważnie powstaje przeciwko krwawemu reżimowi, w obronie protestanckiego pastora, w dodatku Węgra! Władze własnego kościoła chciały iść na rękę (nie wiem, pewnie na skutek jakiegoś szantażu) komunistycznym władzom i bezpiece (Securite), ale parafianie nie pozwolili! W obronie pastora zebrały się większe tłumy, a to już przekształciło się w ruch, który uzyskał jakąś samoświadomość, poczucie siły i odwagę do obalenia całego systemu! Coś niesamowitego! A może nie ma w tym nic dziwnego? W końcu wiele wydarzeń historycznych zaczęło się od czegoś mniejszego, co na pozór nie powinno wywołać szeroko zakrojonej akcji. Czy rewolucje bywają szczegółowo przygotowywane, a potem wszystko idzie wg planu? Oczywiście istnieją "zawodowi" rewolucjoniści, ale czy zawsze to oni kontrolują sytuację, kiedy rewolucja wreszcie wybucha?
* * *
Po śniadaniu wypiliśmy kawę przy stoliku ustawionym na patio willi, w której się wczoraj zakwaterowaliśmy, żeby zaraz potem znowu ruszyć piechotą w kierunku centrum. Szliśmy tą samą drogą, a więc prawie dwa kilometry do galerii handlowej, w której się tym razem już nie zatrzymywaliśmy, tylko przeszliśmy przez przyległy do niej uroczy mini-park ze strumieniem i "japońskim" mostkiem, oraz nowoczesnymi rzeźbami. Po wyjściu z niego znaleźliśmy się przez moment na niezbyt ciekawym skrzyżowaniu ulic, nad jedną z których biegnie murowany most. Widok był więc taki dość typowo "wielkomiejski", ale w stylu industrialno-wczesnodwudziestowiecznym. Kiedy jednak przeszliśmy pod owym mostem, krajobraz zrobił się taki, jaki lubię najbardziej. Wkroczyliśmy bowiem do baśniowej krainy europejskiego miasta z wysokimi, przede wszystkim zadbanymi, a więc pokrytymi niepopękanym tynkiem i kolorową farbą, kamienicami. Pomyślałem sobie "toż to po prostu Wiedeń". Co prawda humor miałem dobry od rana, ale po wejściu na taką ulicę przywodzącą na myśl fin-de-siècle, poczułem ten dziwny rodzaj błogości, kiedy się czuje, że jest się w miejscu, w którym być się powinno. Wszystko mnie cieszyło, wszystko mnie zachwycało. Na dodatek znalazł się stolik w ulicznym ogródku kawiarnianym, gdzie zdecydowaliśmy się na drugą tego dnia kawę. Oprócz tejże skosztowaliśmy też napoju, z którym kojarzymy Rumunię od 2019 r., czyli pysznej, robionej na miejscu lemoniady.
Po tym miłym odpoczynku poszliśmy w kierunku widocznego już na końcu ulicy placu. Kiedy się bowiem przyjeżdża do Timișoary, a ma się na jej zwiedzenie tylko jeden dzień, obowiązkowo należy odbyć spacer po trzech placach. W mieście jest ich oczywiście więcej, ale kiedy się nie ma zbyt dużo czasu, trzeba się ograniczyć do tych trzech, czyli: Piața Unirii (Plac Zjednoczenia), którego nazwa upamiętnia przełączenie Siedmiogrodu i Banatu do pierwotnych dwóch części kraju, czyli Wołoszczyzny i Mołdawii po pierwszej wojnie światowej, Piața Libertății (Plac Wolności) i Piața Victoriei (Plac Zwycięstwa). Tak na marginesie, rumuński to jedyny język romański (może poza sardyńskim, o którym nie mam zielonego pojęcia), w którym zachowała się częściowa deklinacja, dlatego wszystkie to nazwy występują, tak jak w języku polskim, w dopełniaczu!
Tak oto zbliżaliśmy się do Placu Zjednoczenia, a kiedy do niego doszliśmy olśnił nas jego rozmiar i barokowe budynki go otaczające, ale z drugiej strony również podobieństwo do podobnych miejsc w praktycznie wszystkich starych europejskich miastach. Piața Unirii do 1919 r. nazywała się Placem Katedralnym (Piața Domului), bo też na swoich przeciwnych krańcach ma dwie katedry, katolicką i prawosławną serbską.
Katedrę katolicką pw. św. Jerzego zaczęto budować w 1736 r. i skończono 38 lat później. Stanowi przykład klasycznego środkowoeuropejskiego baroku, czyli dużo skromniejszego, niż świątynie budowane w tym stylu we Włoszech, czy na Malcie. Zbudowano ją na potrzeby przeniesionej z Szegedu siedziby diecezji.
Po odwiedzeniu katedry przeszliśmy przez plac z powrotem na stronę katedry prawosławnej, z której przyszliśmy. Minęliśmy Dom Brücka, pierwotnie barokowy, pod koniec XIX w. przebudowany w stylu secesyjnym, dom Trzech Huzarów i Dom Słoniowy. Właściwie wszystkie kamienice otaczające plac to osobna bogata historia.
Dotarliśmy w końcu znowu pod siedziby biskupów serbskich wyglądający jak pałac z baśni, żeby wejść przez bramę w murze na teren prawosławnej katedry. Cały urok tego miejsca zeszpecił rząd przepełnionych pojemników na śmieci czekających na opróżnienie, ustawionych tuz przy wejściu. Brama wiedzie na teren cerkwi, ale to, co spotykamy po wejściu, to jej tył, czyli zaokrąglenie absydy, ponieważ wejście znajduje się od zupełnie innej ulicy. Została zbudowana w latach 1745-1748 praktycznie poza placem urządzonym na terenie dawnych tureckich umocnień. To, co mnie nieco zaskoczyło, to styl, w którym powstała świątynia prawosławna w dodatku obrządku słowiańskiego -- jest to po prostu kolejny budynek barokowy! Oczywiście wnętrze jest urządzone zgodnie z wymogami tradycji prawosławnej, ale z zewnątrz każdy mógłby serbski sobór pomylić z kościołem katolickim. Stąd moje zaskoczenie, bo przecież w końcu barok to artystyczna emanacja katolickiej kontrreformacji!
Do 1969 r. Plac Zjednoczenia pełnił rolę zwykłego rynku, czyli targu z płodami rolnymi przywożonymi z okolicznych wsi. Pod koniec lat 80. XX w. miejsce to odnowiono i przywrócono barokowy charakter budynkom. Ze swoją kolumną morową na środku plac ten skojarzył mi się przede wszystkim z Czechami, gdzie podobne rynki znajdziemy w wielu miastach (np. w Czeskich Budziejowicach), ale też Austrią, czy Śląskiem.















































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz