Jechaliśmy dalej górską naddunajską szosą podziwiając widoki po drodze, aż dotarliśmy do celu, który zaplanowaliśmy na długo przed wyjazdem. Zamek Zygmunta Luksemburskiego, który z rumuńskiej strony wydał nam się jakąś niewielką warownią, ukazał się naszym oczom jak budowla prosto z ilustracji baśni dla dzieci, gdzie są smoki, rycerze i zamki właśnie. Teraz dopiero mogliśmy dostrzec całą okazałość Golubaca, miejsca, gdzie zakończył swój pełen wojennej sławy żywot nasz wielki rycerz Zawisza z Garbowa zwany Czarnym. Kto nie słyszał powiedzenia, że na kimś można polegać "jak na Zawiszy"? Kto nie słyszał o jego udziale w bitwie pod Grunwaldem i kto nie widział jego wyobrażonego wizerunku na obrazie Jana Matejki na obrazie pod tym tytułem? Ha, obawiam się jednak, że gdyby przeciętnego Polaka spytać o tego średniowiecznego superbohatera, jego wiedza na tych dwóch faktach by się skończyła. Bohater, zawsze dotrzymywał słowa (użyłbym przymiotnika "spolegliwy", czyli ktoś, na kim można polegać, ale polscy dziennikarze i nie tylko kompletnie zmienili znaczenie tego słowa), walczył po naszej stronie z Krzyżakami. Kropka. Oczywiście pasjonaci historii wiedzą więcej, w tym i to, że dłużej służył nieprzychylnemu Polsce Zygmuntowi Luksemburskiemu niż Jagielle. Ale po kolei.
Zamek w Golubacu to dzisiaj dobrze zorganizowane przedsięwzięcie komercyjne. Wjeżdża się na płatny parking, a potem przy kasie znajdującej się jakieś dwieście metrów od samego zamku należy kupić bilet na jedną z tras zwiedzania. Wybraliśmy niezbyt trudną (bo ta najbardziej wymagająca obejmuje wspinaczkę po kamienistych stokach, więc zalecane są odpowiednie buty), taką żeby zobaczyć jak najwięcej zamkowych zabudowań i kilka pomieszczeń. Od kasy do zamku trzeba więc przejść pewien dystans, co jest wg mnie doskonałym pomysłem, ponieważ budowla z perspektywy wygląda olśniewająco.
Widok z murów też jest bardzo przyjemny -- można podziwiać z jednej strony góry, a z drugiej Dunaj. Można też dostrzec pozostałości zamku Ladislau po drugiej stronie rzeki. Jeśli chodzi o te wnętrza, do których wstęp zapewniał nasz bilet, to jest tu raczej tak, jak w większości wnętrz muzealnych urządzonych w starych zamkach. Eksponaty to raczej rekonstrukcje, makiety, albo tablice informacyjne. Tyle, że są one warte przeczytania, ponieważ dostarczają szeregu ciekawych wiadomości. Jeżeli natomiast trafi tu stereotypowy Polak wiecznie narzekający na brak docenienia wkładu Polski i Polaków w dzieje świata przez zagranicznych historyków i muzealników, pretekst do marudzenia zostanie mu odebrany, oto bowiem wszędzie i po kilkakroć znajdziemy informacje o naszym wielkim rycerzu Zawiszy Czarnym! Jego imię i przydomek są podane po serbsku, angielsku i po polsku.
Skąd jednak nasz bohater spod Grunwaldu i grupa innych polskich rycerzy na tak odległych od kraju terenach? Warto pokrótce zapoznać się z historią samego Golubaca, oraz życiorysem Zawiszy Czarnego, żeby pojąć, jak te dwie dziejowe linie się przecięły.
Golubac, zwany niegdyś po polsku Gołąbcem, po węgiersku Galambóc, po turecku Güvercinlik, to miasteczko o historii sięgającej prawdopodobnie XIII w., pięć kilometrów od niego znajduje się zamek, czyli twierdza (serb. tvrdjava), który nosi taką samą nazwę nawiązującą do gołębia. Źródłosłów wywodzi się bowiem z jeszcze z czasów rzymskich, kiedy w tym miejscu legiony stacjonowały w Castrum Columbarum, czyli w obozie gołębim. Jak świadomość tej starożytnej nazwy przetrwała do XIII wieku, nie wiem -- możliwe, że fortyfikacyjne właściwości miejsca były wykorzystywane przez wcześniej przez Bizantyjczyków i Bułgarów, ale to nieistotne. Istotne jest, że prawdopodobnie wtedy Węgrzy, którzy kontrolowali te tereny, zbudowali tu fortyfikacje, żeby bronić swoich granic. Jak to z umocnieniami granicznymi bywa, nie zawsze było je łatwo obronić. Królowie Węgier już od jakiegoś czasu panowali nad Chorwatami, ale Serbia pozostawała jeszcze niepodległym państwem, z którymi ci pierwsi musieli się jakoś układać. Na dodatek narastało zagrożenie ze strony Turków osmańskich. Nie ma się co dziwić, że twierdza Golubac przechodziła z rąk do rąk.
Z rąk węgierskich feudałów zamek przejął serbski książę Lazar, ale po bitwie na Kosowym Polu w 1389 r., kiedy to Serbowie przegrali z Osmanami, dostał się w posiadanie Bajazyda I. Następnie Węgrzy odbili twierdzę z rąk tureckich, potem Turcy ją odebrali, żeby w końcu znowu znalazła się w rękach węgierskich. Tutaj już dochodzimy do czasów bliższych Zawiszy, bo oto teraz król węgierski Zygmunt Luksemburski (ten, który później zostanie również królem czeskim i niemieckim, a ostatecznie cesarzem rzymskim) oddaje Golubac w lenno serbskiemu despocie Stefanowi. Umowa stanowi, że po śmierci Stefana lenno wraca do korony węgierskiej. Stefan umiera, ale komendant zamku, niejaki wojewoda Jeremija chce dużych pieniędzy za wydanie zamku. Nie dostawszy ich, oddaje go w ręce Turków! I tu się zaczyna nasz dramat. Zygmunt Luksemburski wysyła armię złożoną z piechoty, wołoskich łuczników pod dowództwem hospodara Dana II, włoskiej artylerii i konnego rycerstwa polskiego! Jest rok 1428, a wśród grupy Polaków jest nasz bohater, wierny sługa Zygmunta Luksemburskiego.
Zawisza Czarny z Garbowa herbu Sulima pochodził z Sandomierszczyzny i oczywiście ze stanu rycerskiego. Dysponujący świetnymi warunkami fizycznymi i doskonale wyszkolony w wojennym rzemiośle, staje się znany w Polsce i zagranicą. Popisuje się na turniejach i wraz ze swoim bratem Farurejem bierze udział w wyprawach wojennych, m.in. przeciwko Turkom, ale pod sztandarami Zygmunta Luksemburskiego. Kiedy jednak młody sojusz polsko-litewski staje do walki z Zakonem Krzyżackim, Zawisza bierze urlop z klubu Luksemburczyka i staje w szeregach reprezentacji Polski. Wynik bitwy pod Grunwaldem znamy. Nasz dzielny rycerz jest również dyplomatą. M.in. negocjuje pokój między Władysławem Jagiełłą i Zygmuntem Luksemburskim, który przecież popierał Krzyżaków. Jedzie z Jagiełłą na zjazd europejskich władców do Budy. Jako reprezentant dworu krakowskiego bierze udział w Soborze w Konstancji, gdzie jako jeden z bardzo nielicznych występuje w obronie Jana Husa, ale przede wszystkim broni sprawy polskiej przed całą Europą Zachodnią, która jest oburzona pokonaniem chrześcijańskich rycerzy przez wątpliwych chrześcijan (Polaków), nowochrzczeńców, a więc półpogan (Litwinów), schizmatyków (Rusinów) i pogan (Tatarów). A potem następuje coś, czego do końca nie rozumiem, choć zrozumieć się staram. Oto bowiem po owym soborze, gdzie Zygmunt Luksemburski haniebnie zdradza Jana Husa, udzieliwszy mu najpierw gwarancji bezpieczeństwa, a potem pozwalając na jego stracenie, Zawisza wraca pod sztandary swojego dawnego klubu (wybaczcie te futbolowe metafory) i znowu wiernie służy cesarzowi, który nigdy Polsce przychylny nie był. Znowu błyszczy na turniejach pokonując podobno najlepszego rycerza Europy Zachodniej, Jana z Aragonii. Znowu bierze udział w walkach po stronie Luksemburczyka, tym razem przeciwko czeskim husytom (1420-22).
I tak dochodzimy do roku 1428, czyli do bitwy pod Golubacem. W obliczu przewagi tureckiej cesarz Zygmunt się wycofuje i wg przekazów posyła łódź, by również Zawisza się ewakuował. Ten jednak odmawia i zostaje po "złej" stronie Dunaju osłaniając odwrót armii Luksemburczyka. Dostaje się do tureckiej niewoli i wg legendy pada ofiarą kłótni dwóch janczarów, z których każdy przypisuje sobie zasługę pojmania tak wielkiego wojownika. Ponieważ nie mogą dojść do porozumienia i żaden nie chce ustąpić, jeden z nich chwyta miecz i ucina Sulimczykowi głowę, na zasadzie "jak nie ja, to nikt nie będzie miał tego jeńca". Tyle legenda. I tyle historia Zawiszy Czarnego. Kurtyna.
Czy w średniowieczu istniał patriotyzm? Czy Zawisza był patriotą? Na pewno przez długi czas możemy jego postawę życiową podciągnąć pod naszą definicję. Wiernie służył Jagielle jako rycerz i dyplomata. Bronił szlachetnej sprawy -- dobrego imienia polskiego króla, a także niewinnego Jana Husa. A potem jakoś tak wraca do dawnego szefa, człowieka Polakom nieprzychylnego i nieszczerego wobec praskiego reformatora. Ba, walczy nawet przeciwko jego czeskim naśladowcom. Na koniec zaś ginie bardzo honorowo i szlachetnie, choć w sprawie niewiele mającej wspólnego z Polską. Możemy oczywiście powiedzieć, że walka z osmańskim naporem na chrześcijańską Europę to sprawa ważna, ale czy Zawisza faktycznie rozumował w ten sposób? A może po prostu na jakiś sposób kochał Zygmunta Luksemburskiego, którego przecież znał osobiście od wczesnej młodości i zginął osłaniając bezpieczny odwrót przyjaciela?
Na Zawiszy Czarnym historia twierdzy Golubac się nie kończy, bo w XIX wieku przeszła we władanie niepodległej Serbii, natomiast w 2010 r. rozpoczęto rekonstrukcję zamku, w związku z czym dzisiaj wygląda tak zjawiskowo. Gdybym był reżyserem filmowym i miał odpowiednie środki finansowe, z całą pewnością nakręciłbym film o Zawiszy Czarnym (swoją drogą, dlaczego nikt tego jeszcze nie zrobił?), gdzie obiekt ten służyłby jako plan!
Ciekawa sprawa, że w internecie trudno znaleźć informacje o innych polskich rycerzach walczących z Turkami w obronie Golubaca. Natomiast można je uzyskać czytając tablice na ścianach zamkowych wnętrz. Np. dowiedziałem się, że jednym z współtowarzyszy superherosa z Garbowa był Piotr Woda herbu Odrowąż, były kanclerz Królestwa Polskiego i notariusz Władysława Jagiełły, który po oskarżeniu o romans z młodą królową Zofią (Sońką) Holszańską, salwował się ucieczką na dwór Zygmunta Luksemburskiego. Miał on więcej szczęścia od Zawiszy, bo zmarł dopiero w 1454 r. Po bitwie pod Golubacem król/cesarz wykupił go z tureckiej niewoli, po czym Woda wrócił do Polski i pogodził się ze swoim królem. Happy end! Tak czy inaczej, moi drodzy! Polacy są tutaj docenieni i zapisani złotymi zgłoskami (w przenośni oczywiście, czcionka jest całkiem normalna)!
Po wizycie w zamku i zwiedzeniu dwóch wież, bo na tyle pozwalał nasz bilet, wróciliśmy na parking i ruszyliśmy dalej. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo jakieś dwa kilometry za zamkiem dostrzegliśmy restaurację, albo zajazd lub gospodę, jak byśmy powiedzieli kilkaset lat temu, o nazwie Karpati, choć góry, przez które podróżowaliśmy z pewnością Karpatami nie były. Na szczęście Jarek znalazł miejsce do zaparkowania pośród wielu innych samochodów. Skoro zaś były inne samochody, wróżyło to, że jedzenie będzie tam dobre.
Weszliśmy do ogromnej sali, gdzie, podobnie jak na parkingu, prawie wszystkie miejsca były zajęte, ale starszy kelner bez ani jednego włosa na głowie niczym porucznik Kojak ze starego amerykańskiego serialu, zaprowadził nas do jedynego wolnego stolika. Zamówiliśmy sałatkę szopską (od tej pory to będzie stały motyw naszego jadłospisu) i cevapi (tradycję jedzenia których zapoczątkowaliśmy już w Timisoarze w postaci rumuńskich mici i które jeszcze nieraz zagoszczą na naszym, a zwłaszcza moim talerzu). Danie z cevapami okazało się swego rodzaju niespodzianką, ponieważ zaskoczyły nas proporcje -- niewielka ilość frytek po środku otoczona była wiankiem "kiełbasek", których było ok. 20! Posileni jeszcze stojąc przy wyjściu ucięliśmy sobie krótką pogawędkę z łysym kelnerem o wieku dość nieokreślonym, ale myślę, że zbliżonym do naszego i z menadżerem, który akurat przechodził. Oczywiście tematy były standardowe -- skąd jesteśmy, a po uzyskaniu odpowiedzi, co im się kojarzy z Polską. Okazało się, że wcale nie tylko Lewandowski! Kelner zauważył, że mamy świetną drużynę siatkarską. I nie, nie powiedział tego po angielsku, ponieważ jego angielski był bardzo podstawowy. Pokazał gestem dłoni! Cała nasza rozmowa toczyła się częściowo po angielsku, bo menadżer nieco lepiej się nim posługiwał, ale z łysym kelnerem rozmawialiśmy mieszaniną angielskiego, polskiego, serbskiego i gestów. Najlepsze w tym wszystkim jest, że się świetnie zrozumieliśmy, bo jestem przekonany, że to, co ludziom daje jedną z największych radości, to możliwość porozumienia się z drugim człowiekiem i w ten sposób spędzenia kilku sympatycznych chwil. Kiedy dążenie do porozumienia jest niewymuszone, ale zdecydowane, wtedy stopień znajomości języków obcych staje się kwestią drugorzędną.
***
Do Belgradu dotarliśmy jeszcze za widna, co w lecie nie jest znowu takie dziwne. Były godziny późnopopołudniowe i był piątek, w związku z czym zaplanowaliśmy sobie obejrzenie kolejnego odcinka podróży pana Roberta Makłowicza, którego nadal jesteśmy wielkimi fanami. Po przejechaniu kilku kilometrów ruchliwymi ulicami wielkiego miasta dotarliśmy zgodnie ze wskazówkami nawigacji do naszej kwatery. Wszystko wyglądało tak, jak na street view w google maps, "nasz" czteropiętrowy blok był swego rodzaju plombą wciśniętą między stare kamienice i w stosunku do nich nieco "cofnięty", tak że między nim a chodnikiem było kilka miejsc parkingowych. Jedno z nich miało być nasze, ale wyglądało na to, że wszystkie są zajęte, zaś niemal na wprost jedynego wolnego stał słup z latarnią. Stanęliśmy więc tymczasowo na krawężniku skierowaliśmy się do środkowej klatki, jakaś para, która właśnie też tam wchodziła zorientowawszy się, że jesteśmy turystami, którzy tu wynajmują kwaterę, od razu skierowali nas do bramy i wejścia na inną klatkę. Widocznie wiedzieli, że Dragan, po tak miał na imię nasz gospodarz, wynajmuje mieszkania turystom. Skontaktowaliśmy się z Draganem telefonicznie i dowiedzieliśmy się, że to wolne miejsce za latarnią to właśnie to nasze. Jarek musiał dokonać cudów ekwilibrystyki manewrowej, żeby zaparkować swojego hyundaia i20, ale w końcu się udało. Weszliśmy do przejścia między bramą a podwórkiem, gdzie w prawej ścianie znajdowała się zamykana furta w postaci kraty. Za nią zaś "koczowała" grupa starszych ludzi. Początkowo myślałem, że to bezdomni, ale wkrótce się zorientowałem, że to po prostu lokatorzy tego bloku, którzy akurat na korytarzu ucinali sobie sąsiedzką pogawędkę. Od razu dorobiłem sobie do tego historię, że pewnie wprowadzili się tutaj w czasach Tity, kiedy blok był nowy i tak wraz z nim się zestarzeli, przy okazji zżywając się ze sobą. Pokazali nam jak się otwiera tę furtę, dzięki czemu później już sobie radziliśmy przyciskając odpowiednie włączniki. Mieszkanie Dragana było od razu po prawej stronie na parterze, więc minąwszy zebranych lokalsów, weszliśmy do wewnątrz. Mieszkanie miało stosunkowo niski sufit, ale chyba nie niższy niż polskich blokach z czasów Gomułki i było stosunkowo ciemne ze względu na to, że okna wychodziły na wąską ulicę, a więc dostęp do światła ograniczały kamienice z przeciwnej strony. Kuchnia była niejako przedłużeniem przedpokoju i posiadała okno wychodzące na korytarz, gdzie debatowali sąsiedzi (wkrótce rozeszli się do swoich mieszkań). Łazienka była malutka, ale za to z działającą pralką. Salonu jako takiego nie było, choć od biedy można tak nazwać naszą sypialnię. Druga sypialnia była niewiele mniejsza, a w obu najwięcej miejsca zajmowały szerokie wygodne łóżka. Generalnie było czysto i przytulnie, więc żadnych powodów do narzekań nie mieliśmy.
Wyszliśmy do najbliższego sklepu przy naszej ulicy, poczyniliśmy zakupy jedzeniowe, tudzież alkoholowe, bo doszedłem do wniosku, że jak jesteśmy w stolicy Serbów, trzeba pić serbskie napoje. Jednym z nich był ajran, czyli napój z gęstego jogurtu naturalnego posolonego i rozcieńczonego wodą, a drugim obowiązkowo rakija. No nie był to domowy samogon, jakim się szczycą mieszkańcy Bałkanów, a wytwór przemysłu monopolowego, ale gruszkowy destylat był całkiem przyzwoity, choć nasze żony odmówiły jego spożycia.
Planowaliśmy odpalić YouTube na Jarka laptopie, żeby obejrzeć program pana Roberta, ale włączywszy telewizor zorientowałem się, że działają na nim również aplikacje internetowe, w związku z czym faktycznie włączyłem na nim YouTube. Myślałem, że w przypadku tej platformy nic mnie nie zaskoczy, ale kiedy pan Robert Makłowicz zaczął mówić, z głośnika popłynęła płynna angielszczyzna. Nie to, żebym ujmował panu Robertowi jego znajomości języka Szekspira, ale jednak kilka razy jego angielszczyznę słyszałem, i aż taka dobra ona nie jest. Ponieważ Jarek i Jola nie chcieli ćwiczyć umiejętności zwanej listening comprehension, pogrzebałem w ustawieniach YT i udało się przywrócić panu Robertowi mowę zrozumiałą ogółowi rodaków. I tak nasza podróż z Orszowy do Belgradu została uwieńczona pełnym sukcesem -- kolacją, rakiją i Robertem Makłowiczem, a wszystko po dniu pełnym bardzo pozytywnych wrażeń. Czegóż więcej można chcieć od życia?














































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz