wtorek, 25 listopada 2025

Belgrad, dzień drugi, część pierwsza, czyli dwa muzea i trzecie, którego nie było (niedziela, 27 lipca 2025)


Przyznać muszę, że na naszej kwaterze w Belgradzie jakoś nam się nie chciało parzyć kawy. Może dlatego, że nie było ekspresu, jaki był w innych kwaterach, a wiadomo, że do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja, a może po prostu wyszliśmy z założenia, że kawa podana przez kelnera lepiej smakuje. Tak czy inaczej, w niedzielę rano ruszyliśmy od razu na Plac Republiki, pod pomnik księcia Michała (Mihailo) Obrenowicia, żeby usiąść w cieniu parasola nad stolikiem. Plac Republiki to po serbsku Trg republike, a przecież trg łatwo skojarzyć z naszym targiem, co od razu kojarzy się z polskim rynkiem (z niem. Ring), czyli placem targowym. Wiele rynków w polskich miastach nie pełni już funkcji handlowych, i na tej samej zasadzie wiele serbskich "targów" z targowaniem się też nie ma już nic wspólnego. Cappuccino w kawiarni Boutique było miłym dnia początkiem. W planie mieliśmy zwiedzenie trzech muzeów i "wyprawę" do dzielnicy Zemun, która pierwotnie była osobnym miasteczkiem założonym przez osadników węgierskich.  


Do pierwszego muzeum mieliśmy z kawiarni bardzo blisko, bo Muzeum Narodowe Serbii mieści się przy Placu Republiki pod numerem 1. Sama instytucja została powołana już w 1844, natomiast otwarcie nowej, czyli obecnej jej siedziby nastąpiło w 1952 w budynku z początku XX w. postawionego jako siedziba Państwowego Banku Hipotecznego. 

Weszliśmy więc głównymi drzwiami, potem po schodach do okienka w bocznej ścianie, w którym kupiliśmy bilety, następnie przeszliśmy przez kolejne ogromne drzwi, za którymi stała bramka bezpieczeństwa, taka jak na lotniskach. Kto miał jakąś torbę, musiał ją położyć na ruchomej taśmie, zaś każdy musiał przejść przez detektor metali. Mężczyzna, który nadzorował tę kontrolę i przy okazji sprawdzał bilety, był niezwykle zabawny. Przywitał nas z entuzjazmem, spytał skąd jesteśmy, a po uzyskaniu odpowiedzi natychmiast przeszedł na równie entuzjastyczny rosyjski. Rozmowa jednak nie trwała długo i wkrótce przeszliśmy do ekspozycji. 

Muzeum posiada 34 kolekcje sztuki, w tym bogate zbiory malarstwa włoskiego, niderlandzkiego i oczywiście serbskiego (jugosłowiańskiego), są ikony, są rzeźby, a na parterze znajduje się dział archeologiczny z eksponatami z czasów rzymskich, a także wykopaliska z artefaktami (w tym rzeźbami głów) kultury Lepinski Vir. 

Muzea, podobnie jak księgarnie, wywołują we mnie pewien rodzaj frustracji i irytacji. W księgarni kuszą mnie setki książek, których nie mam możliwości kupić, a nawet gdybym miał, to życia by mi nie starczyło na ich przeczytanie. Muzea natomiast zawierają tysiące dzieł, z których każde wymaga długich chwil (czasem godzin) kontemplacji, analizy, potem syntezy i znowu przemyśleń. Na to niestety nie ma czasu, bo obok wabią kolejne dzieła. Kiedy zaś nie planuje się spędzić całego dnia, albo dni kilku na przeżywaniu ekspozycji, bo ma się czas ograniczony do np. 2 godzin, pojawia się poczucie niedosytu. Problem w tym, że i edukacyjna rola muzeum na tym ograniczonym czasie traci, bo owszem, rozpoznałem Picassa, Rubensa, El Greco, Hieronima Boscha, van Gogha, czyli artystów, których sława jest na tyle powszechna i ugruntowana, że nazwiska te brzmią dla nas wszystkich znajomo, ale przyznaję, że nie zapamiętałem ani jednego nazwiska artystów wcześniej mi nieznanych. No niestety, za szybko i za dużo, a z całą stanowczością mogę powiedzieć, że w każdym muzeum narodowym, czy to właśnie tu w Belgradzie, czy np. w Bukareszcie, czy w każdej włoskiej lokalnej pinakotece można znaleźć dzieła wybitne, przyciągające wzrok, albo wręcz hipnotyzujące, stworzone przez artystów, których sława niestety nie obiegła całego świata, a których prace zostały docenione jedynie przez lokalnych kolekcjonerów i krytyków sztuki. 

W Muzeum Narodowym Serbii po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z kapitalnym pomysłem będącym krokiem w kierunku odwiedzających z problemami ze wzrokiem. Otóż pod niektórymi obrazami umieszczono ich wersję w postaci reliefu, który osoba niewidoma może "zobaczyć" swoimi palcami. Uważam, że to wspaniała inicjatywa umożliwiająca dostęp do sztuki tym, którym nie dane jest podziwiać jej zmysłem wzroku. 
 
Przeszedłszy wszystkie pomieszczenia z fragmentami cerkiewnych fresków, ikon, obrazów renesansowych, barokowych, tych z okresu romantyzmu, impresjonistycznych i dwudziestowiecznych, obejrzawszy grafiki i rzeźby, tudzież egipskie mumie, zeszliśmy na parter, gdzie wyeksponowano naczynia i uzbrojenie starożytnych wojowników, fragmenty biżuterii, rzeźb i budynków, jakie pozostawili po tej stronie Adriatyku Rzymianie. W końcu z radością dziecka, które rozpoznaje coś, co niedawno poznało, dostrzegłem rzeźbione głowy, z którymi zetknęliśmy się w Lepenskim Virze. 






Ponieważ byliśmy w muzeum z przymiotnikiem "narodowe" w nazwie, musiały się tu znaleźć dzieła nawiązujące do historii Serbii, niczym monumentalne prace Matejki w Warszawie. Obrazem o tego typu randze jest "Ogłoszenie kodeksu cara Duszana" namalowane w 1900 r. przez Pavle "Paję" Jovanovicia. Płótno upamiętnia moment wydania przez władcę Serbii, Stefana Duszana, pierwszego pisanego zbioru praw ("Zakonik Duszana"). Rzecz miała miejsce w Skopje w roku 1349. Dla mnie jest niezwykle ciekawe jest to, że ta połowa XIV w. to jakiś czas wydawania zbiorów praw pisanych w odległych krańcach Europy, bo przypomnijmy sobie, że w 1362 r. Kazimierz Wielki wyda tzw. statuty wiślickie, czyli dwa kodeksy praw -- osobno dla Wielkopolski i Małopolski. Feudalni władcy najwyraźniej zdali sobie sprawę, że państwem trudno na dłuższą metę kierować "ręcznie" i że trzeba kwestię stosowania prawa rozwiązać systemowo. 




















































































Z Muzeum Narodowego ruszyliśmy znaną sobie już ulicą księcia Michała do budynku, który też już poznaliśmy poprzedniego dnia, ale tylko z zewnątrz. Postanowiliśmy bowiem wejść do środka Muzeum Zeptera. Sam eklektyczny gmach został wzniesiony w latach 20. ubiegłego stulecia jako siedziba Pierwszego Chorwackiego Banku Oszczędnościowego. Były to czasy Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, wkrótce z nową nazwą Królestwo Jugosławii, więc chorwacki bank w centrum stolicy Serbii, ale wówczas również całej Jugosławii, nie powinien nikogo dziwić. To co mnie jednak nurtowało od początku, to firma Zepter fundująca w 2010 r. muzeum sztuki współczesnej. 

Pewnie wszyscy kojarzymy garnki Zeptera, a niektórzy może bywali na ich prezentacjach, bo to firma, która postawiła na ten rodzaj marketingu i sprzedaży -- idziemy na prezentacje, widzimy jak genialnie te naczynia sprawują się w kuchni, degustujemy efekt w nich gotowania, a potem... oczywiście potem kupujemy. Oprócz garnków można od Zeptera kupić również np. leczniczą lampę do naświetlania, czy masażery. Myślę, że nie ma w Polsce ludzi, którzy o Zepterze nie słyszeli choć raz. Niektórzy pewnie wiedzą, że to firma austriacka. Założę się jednak, że podobnie jak ja, nikt wcześniej nie wiedział, że założycielami tego garnkowego giganta handlu bezpośredniego było serbskie małżeństwo Milana Jankovicia, który podczas pracy w Austrii zmienił nazwisko na Philip Zepter, i Madleny, która za mężem z Janković stała się Zepter.  Różnie możemy myśleć o tego typu transformacjach wskazujących na jakieś wyparcie swojego słowiańskiego nazwiska, ale z drugiej strony pomyślmy, czy tak chętnie kupowalibyśmy garnki opatrzone marką Janković? 

Niezależnie od wierności serbskiemu nazwisku i atrakcyjności tegoż, pani Madlena nie zapomniała skąd pochodzi i postanowiła coś zrobić dla swojego miasta. W 1997 r. ufundowała prywatny teatr operowy Madlenianium, a w 2005 właśnie muzeum, gdzie wystawia się dzieła artystów serbskich tworzących po drugiej wojnie światowej. Dwa lata wcześniej natomiast ustanowiła Europejską Nagrodę Literacką "Madlena Zepter". O tej ostatniej jakoś trudno mi znaleźć informacje w internecie, więc nie podam Wam jej laureatów. Nie oceniam, czy te hojne fundacje to wynik próżności i żądzy wiecznej chwały, czy autentyczna potrzeba wspierania sztuki, ale mogę jedynie stwierdzić, że Muzeum Zepter w Belgradzie to bardzo sympatyczne miejsce, które warto odwiedzić. 

Zwiedzając muzeum poświęcone sztuce współczesnej należy brać pod uwagę kilka czynników. Zacznę od wg mnie najważniejszego. Od dziecka nauczyciele, a później ludzie uważający się za autorytety w interpretacji sztuki, wbijają nam do głowy, że jest ona wartością boską, przed którą powinniśmy padać na kolana i cześć jej oddawać. Takie założenie a priori to praktycznie to samo co napisał Gombrowicz w "Ferdydurke". Pamiętamy? "Dlaczego zachwyca nas Słowacki?" "Bo Słowacki wielkim poetą był." Ale jak "dlaczego zachwyca", jeżeli nie zachwyca? Katowani przez nauczycieli, którzy sami niekoniecznie mają właściwy stosunek do sztuki, wyrabiamy w sobie generalny bunt przeciwko wszystkiemu, czego do końca nie rozumiemy, a co czcić nam każą. Owi nauczyciele i potem niektórzy z nas mają podejście do sztuki jak człowiek pierwotny do zjawisk przyrody, których nie pojmował, "nie rozumiem, ale na wszelki wypadek się temu pokłonię". Potem zaś zaczyna się rzecz po tysiąckroć gorsza, podobnie jak ludzie religii, którzy swoim bliźnim, którzy kłaniać się jednak nie zdecydowali, zarzucają bezbożność, a jak bezbożność to przecież i amoralność, tudzież zło wszelkie, tak domorośli "koneserzy", którzy się "wolą pokłonić" niż skrytykować, wszystkich innych będą nazywać profanami, ignorantami, i będą ich uwagi pogardliwie zbywać "bo ty się nie znasz na sztuce". 

Faktycznie, niewielu z nas "się zna", ale to nie znaczy, że mamy prawo czuć się od nich lepszymi. Tutaj bowiem trzeba wyjaśnić pewną podstawową kwestię. Sztuka realistyczna (tak naprawdę żadna nigdy nie była i nie jest do końca realistyczna, bo kamień nigdy nie będzie ludzkim ciałem, a kolory farb w obrazach nawet amerykańskich hiperrealistów nigdy dokładnie nie odpowiadają tym występującym w naturalnym krajobrazie; ba, to się nie udaje nawet na zdjęciach) faktycznie daje nam dość proste narzędzia do swojego odbioru -- podstawowe kryteria to wierność odtworzenia modelu, estetyczność doboru modelu, atrakcyjność kompozycji/kadru. Coś nam się naturalnie podoba lub nie, bo łatwo porównujemy dzieło z fizyczną rzeczywistością. Można powiedzieć, że wszystko zmienili impresjoniści, którzy chcieli oddać coś zupełnie innego, a mianowicie wrażenie (impresję), które pozostaje w oku po zobaczeniu danego widoku. Czy jednak impresjoniści byli pierwszymi, którzy nie odtwarzali po prostu realnych obiektów? A co powiemy o Giuseppe Arcimboldo (1527-1593), który malował postaci ludzkie zbudowane z warzyw i owoców? Czyż nie był w jakimś stopniu prekursorem surrealistów? 

Ktoś, kto przełamał w swoim odbiorze malarstwa paradygmat realistyczny i wszedł na "wyższy poziom" pokochawszy impresjonizm i np. puentylizm, zrobił to, ponieważ prawdopodobnie przemawiają do niego walory estetyczne. Podobają mu się kolory, czy ta dziwna optyka. Nie znaczy to, że komuś takiemu spodoba się kubizm, którego twórcy założyli, że wszystkie obiekty występujące na świecie sprowadzą do podstawowych figur geometrycznych. I mógłbym tak dalej i dalej snuć rozważania na temat kolejnych nurtów w sztuce współczesnej. Słowo klucz jednak już padło -- to założenie. Sztuka jest z definicji sztuczna (art is artificial), w związku z czym polega na przekształceniu rzeczywistości wg jakiegoś założenia właśnie. Jest to swego rodzaju zabawa malarza, który zaprasza do niej również widza. Widz, który pojmuje, na czym dane przekształcenie polega (jak np. to u kubistów), ten ma prawo do satysfakcji. Problem w tym, że o ile sztuka realistyczna nie musi się tymi założeniami podpierać, bo odbieramy ją niejako całą świadomością bez potrzeby skomplikowanego myślenia, odgadywanie tych wszystkich założeń jest zadaniem niełatwym, a często niewdzięcznym. Każde pokolenie artystów to może być kilka nowych założeń, bo też każdy artysta proponuje swoje i niepowtarzalne. Ba, doszliśmy do tego, że jeśli artysta nie jest oryginalny, tzn. nie proponuje założenia zupełnie nowego, z pogardą nazywamy go naśladowcą, podczas gdy w czasach realizmu naśladowanie dobrych wzorów nie było niczym nagannym. W ten sposób trochę gonimy w piętkę, bo nie jesteśmy w stanie nadążyć nad zamysłami artystów. Jeżeli zaś wejdziemy w sztukę abstrakcyjną, to nawet nasza wiara w transformację obiektów rzeczywistych obraca się w gruzy, ponieważ założenie jej twórców polega na tworzeniu form z rzeczywistością nie mających nic wspólnego (nie mylmy ich z surrealistami, których przedstawienia są po prostu kombinacją obiektów jak najbardziej realnych). Pamiętam z dzieciństwa dorosłych z pretensjami do umiejętności interpretacji sztuki czy muzyki, tłumacząc wszystko symbolizmem. To też jest pewna fajna zabawa artysty z widzem -- ja ci daję zagadkę, a ty odgadnij odpowiedź, ale w sztuce współczesnej najczęściej o żadne symbole nie chodzi. Dzieło sztuki jest bowiem traktowane jako zamknięta wartość sama w sobie, którą należy rozpatrywać według jego wewnętrznych kryteriów wymyślonych przez artystę (czyli znowu chodzi o założenie). Czasami jednak u widza następuje coś na zasadzie "wglądu" z wyłączeniem intelektu, tzn. bez myślenia kategoriami dyskursywnymi, rozumowymi, bez używania przymiotników i innych części mowy. Osobiście uważam to za szczyt obcowania ze sztuką. Problem polega jednak na tym, że takiego "wglądu" nie da się opisać, nie da się na jego podstawie napisać rozprawy naukowej, ani artykułu krytycznego. Dlatego zawsze będziemy skazani na tych, którzy wiedzą lepiej, bo potrafią o tym składnie opowiadać. 

Niestety dopóki będziemy od dziecka uczeni czcić dzieła sztuki jak relikwie, a nie znajdować przyjemność z obcowaniem z nimi, przyjemność z zabawy w to, co się z nami dzieje na ich widok, sytuacja się nie zmieni. Ludzkość będzie się dzieliła na trzy kategorie: na tych, którzy faktycznie sztukę rozumieją, ogromne rzesze tych, którzy udają że rozumieją, żeby mieć pretekst do pogardzania kategorią trzecią, czyli tych, którzy nie rozumieją i się z tym nie kryją. Szkoda.  

Inna sprawa to umieszczenie różnych przykładów sztuki postrealistycznej obok siebie. Możemy więc zobaczyć instalację będącą prostym, jeśli nie prostackim, rebusem, umieszczoną obok zabawy zniuansowanym światłocieniem, a zaraz potem coś, co wymaga zupełnie innych narzędzi odbioru, coś, co zostało stworzone w duchu zupełnie innej poetyki. Ponieważ wszystko to umieszcza się w jednym worku zwanym "sztuką nowoczesną" (która nota bene ma już grubo ponad sto lat), widz może mieć wrażenie kompletnego chaosu, a nawet dysonansu poznawczego, bo kiedy już mu się wydaje, że coś pojął, staje w obliczu innego artefaktu, który mu całą koncepcję burzy. Bo niektóre dzieła sztuki są jak buddyjskie koany -- mają na celu zburzyć nasz świat zbudowany w głowie przy pomocy arystotelesowskiej logiki. 

Dlatego odbiór sztuki współczesnej stanowi takie wyzwanie, będąc równocześnie rzeczą warsztatowo prostą. W tym momencie należy dodać, że jednym z kryteriów oceny dzieła artystycznego zawsze było mistrzowskie opanowanie techniki. Widząc coś, czego wykonanie nie wymagało skomplikowanego warsztatu, przeciętny widz odbiera to jako jakieś oszustwo. Problem polega na tym, czy zabawa w szukanie założeń w "dziełach" nie wymagających wielkich umiejętności technicznych, zawsze ma sens. Każdy może postawić stołek do góry nogami i powiedzieć "a teraz zastanawiajcie się, o co mi chodziło". Niestety zawsze jest niebezpieczeństwo, że trafimy na brzydki kawał jakiegoś szarlatana. I tutaj najśmieszniejszy moment następuje, jak poważny "autorytet" dorabia do takiego oszustwa całą filozofię wypowiadając się na jego temat sążniście i z użyciem skomplikowanego słownictwa. Tak, coś takiego jest możliwe, i coś takiego z pewnością ma czasami miejsce. 

Dlatego specjalnie mnie nie dziwiły wyrażane głośno przez Jarka uwagi typu, "Nie, do mnie to nie przemawia!", "Nie rozumiem takich rzeczy i już!", że nie wspomnę o bardziej dosadnych podsumowaniach oglądanych prac. Naprawdę nie wszystkie zasługiwały na tak krytyczne podejście, ale jak już wspomniałem, nie każdy z nas miał szczęście (tzn. większość nie miała) poznać nauczycieli, którzy by nam zaproponowali mądrą zabawę ze sztuką. Większość kazała nam klękać przed czymś, czego sami dokładnie nie rozumieli, więc wzbudzili tylko bunt, który u większości z nas trwa niestety już do końca życia! 

Mnie niektóre obrazy i instalacje nawet się spodobały, ale niestety znowu zbyt dużo było nazwisk zupełnie mi przedtem nieznanych, żebym był w stanie je zapamiętać. Wirtualny spacer po Muzeum Zepter jest możliwy w Internecie, więc jeśli macie ochotę, zajrzyjcie na jego stronę i sami się przekonajcie, jak zareagujecie na prezentowane dzieła, a jeśli zechcecie może jakieś nazwiska zapadną Wam w pamięć. 







































Z Muzeum Zepter poszliśmy znaną już sobie ulicą króla Piotra, czyli tam gdzie znajduje się restauracja "Znak Pitanja", żeby dotrzeć do pałacyku zwanego po serbsku "Konak Knjeginje Ljubice", czyli rezydencji księżnej Ljubicy, położonego przy ulicy księcia Simy Markovicia, tej samej, przy której stoi katedra św. Michała Archanioła, ale po przeciwnej stronie ulicy króla Piotra. Budynek powstał w latach 1829-1830 na zamówienie księcia Milosa Obrenowicia jako miejsce zamieszkania jego żony, księżnej Ljubicy i dwóch synów. Do opracowania projektu zatrudnił architekta z Voden (dziś Edesa w północnej Grecji) Hadźiego Nikolę Zivkovicia zwanego Hadźim Neimarem. Nazwisko brzmi serbsko-chorwacko, a tytuł hadźi wskazuje na kogoś, kto odbył pielgrzymkę do Mekki, a więc muzułmanina. Zaprojektował zaś pałacyk w stylu serbsko-bałkańskim. W ten sposób urodzony w Grecji muzułmanin o słowiańskim nazwisku stał się pierwszym architektem odrodzonego państwa serbskiego. 

Wnętrza konaku są podobno bardzo interesujące, ale niestety nie było nam dane ich zobaczyć. Przybyliśmy na miejsce za dziesięć druga po południu. Ponieważ wlokłem się trochę za moim towarzystwem, Janiccy i Agnieszka weszli do wewnątrz przede mną, a tam od pań z obsługi "dowiedzieli się", że otwierają o czternastej i że trzeba w takim razie te dziesięć minut poczekać. No to sobie poczekaliśmy na ogrodowych ażurowych krzesłach przed pałacykiem w bardzo miłej atmosferze, wśród zieleni i w cieniu drzew chroniących nas od upału. Trochę się dziwiłem tej służbistości obsługi, ale skoro tak powiedzieli, to chyba tak musiało być. Wybiła czternasta (tzn. tak tylko piszę, bo żadnego bicia w dzwony nie było), więc poderwaliśmy się z siedzeń i weszliśmy ponownie do muzeum. Tym razem byłem również uczestnikiem tej rozmowy, a raczej odbiorcą prostego komunikatu. Pałac był otwarty DO czternastej, a nie OD czternastej. Dziesięć minut temu moja żona i przyjaciele zostali poinformowani, że na dziesięć minut się nie opłaca wchodzić do wnętrza, bo nie wystarczy czasu na jego zwiedzenie. Nastąpiło nieporozumienie z powodu niedostatecznej znajomości języka angielskiego. Uczmy się więc języków, moi drodzy, bo w przeciwnym razie będziemy tracić dziesięć minut życia! 

Spod rezydencji księżnej Ljubicy ruszyliśmy więc prosto w kierunku przystanku autobusowego, z którego zaplanowaliśmy pojechać do Zemun, czyli części Belgradu, która była niegdyś osobnym miasteczkiem założonym przez węgierskich osadników. 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz