Jak już pisałem, zawsze dziwiło mnie, że sprawa usunięcia z parafii (i mieszkania) ewangelickiego pastora z mniejszości węgierskiej, wywołały w prawosławnym, i pewnie w dużej mierze też zateizowanym, narodzie poruszenie, które obaliło komunistyczny reżim Nicolae Ceausescu. Sprawa pastora Laszlo Tökesa, powiedzmy sobie otwarcie, stała się pretekstem to dalszych działań antykomunistycznej opozycji. Nastroje skierowane przeciwko Ceausescu i przygotowania do jego obalenia z pewnością miały miejsce wcześniej. Opozycjoniści zbierali się przecież w katolickiej katedrze św. Jerzego, ludzie gromadzili się na Placu Wolności. Przede wszystkim zaś, mimo, że ewangelicki biskup posłuszny komunistycznym władzom dał spokój pastorowi Tökesowi, nie chcieli się rozejść sprzed siedziby Komitetu Lokalnego Komunistycznej Partii Rumunii przy Placu Opery, który obecnie nosi nazwę Placu Zwycięstwa.
Takim szlakiem właśnie wiódł nasz spacer po Timisoarze. Byliśmy w katedrze na Placu Zjednoczenia, byliśmy na Placu Wolności, a teraz ulicą Alba Iulia dotarliśmy do gmachu Opery, który stanowi jeden z krańców Placu Zwycięstwa (Piața Victoriei). Na białym budynku umieszczono nawet tablicę, informującą, że to tutaj się zaczęła rewolucja. Idąc środkiem ogromnego placu, będącego rodzajem skweru-parku z kwiatowymi rabatami i krzewami, tudzież pomnikami, mijaliśmy ogromne dziewiętnastowieczne kamienice po obu stronach, aż doszliśmy do pomnika poświęconego masakrze antykomunistycznych demonstrantów z grudnia 1989 r. W przeciwieństwie do innych krajów bloku moskiewskiego, władze Rumunii nie zawahały się wyprowadzić wojska na ulice miasta z rozkazem strzelania do demonstrantów. Po krótkim opanowaniu sytuacji przez formacje siłowe w połowie grudnia, opozycjoniści ponownie wyszli na ulice, co doprowadziło do kolejnej masakry ludności cywilnej. Bukareszt chciał zastosować starą komunistyczną metodę (znaną m.in. w Polsce z czasów Gomułki), a mianowicie sprowadził do Timișoary robotników z fabryk z Oltenii (region Rumunii), którzy mieli zdławić strajki jako przedstawiciele "zdrowej" klasy robotniczej. Tak się jednak nie stało, bo Olteńczycy przyłączyli się do rewolucjonistów.
Jak pamiętamy, w Rumunii, jako w jedynym kraju bloku wschodniego, obalonego dyktatora czym prędzej zlikwidowano wraz z żoną po pospiesznym procesie. Powiedzmy sobie otwarcie, Ceausescu z pewnością nikt nie żałował, ale wykonanie wyroku śmierci zaraz po zapadnięciu wyroku nie było przykładem praworządności. Zresztą już wkrótce było wiadomo, że ci, którzy przejęli władzę bezpośrednio po śmierci ambitnego syna szewca, to byli ludzie ściśle powiązani z jego reżimem i prawdopodobnie zlikwidowali go, żeby się nie wydały ich własne zbrodnie.
Tym szlakiem "obalania komuny" szliśmy tak naprawdę raczej mimochodem, ponieważ nie był to nasz główny cel wycieczki po mieście. Ponura i krwawa historia Rumunii po II wojnie światowej, to przecież tylko część dziejów tego niezwykle interesującego kraju. Kiedy jechaliśmy tam po raz pierwszy w 2019 r. przeczytałem opis podróży do Rumunii przedwojennego angielskiego historyka sztuki i podróżnika Sacherevella Sitwella, dzięki czemu zafascynowały mnie wówczas dzieje międzywojenne tego kraju. Warto pamiętać, że w jakimś sensie Rumunia jest rówieśniczką Polski, mimo, że jako niepodległe państwo o tej nazwie istnieje od 1861 r. (wcześniej, od 1859 jako unia Wołoszczyzny i Mołdawii). Dopiero jednak przyłączenie do niej ziem węgierskich (Węgry jako część Austro-Węgier zapłaciły za przegraną I wojnę światową) -- Siedmiogrodu i części Banatu, uznaje się za prawdziwy początek Rumunii. Trochę to pogmatwane i nie do końca logiczne, ale skoro Rumuni tak się uczą o swoim kraju w szkole, to niech im będzie.
Jednym z symboli utworzenia zjednoczonego królestwa rumuńskiego jest w Timisoarze cerkiew prawosławna zbudowana w latach 1937-1940, czyli Sobór Trzech Świętych Hierarchów, czyli św. Bazylego Wielkiego, św. Grzegorza Teologa i św. Jana Chryzostoma. Ze swoimi jedenastoma wieżami świątynia jest naprawdę imponująca. Obejrzeliśmy ją najpierw z boku, a następnie weszliśmy do wewnątrz, które również wygląda zjawiskowo. Tyle że, po obejściu go dookoła i podejściu do ikonostasu na ile wolno było, doszedłem do wniosku, że nie ma tu już czego oglądać. Wyszedłem więc na zewnątrz z zamiarem zaczekania na resztę towarzystwa. Tymczasem po kilku minutach znalazła mnie Agnieszka, żeby mnie poinformować, że Jola znalazła wejście do muzeum! Okazało się, że po prawej stronie od ikonostasu znajdują się drzwi, a za nimi niewielka klatka schodowa wiodąca piętro niżej, gdzie znajduje się ekspozycja ikon! Wstęp był wolny!
Początkowo sami oglądaliśmy obrazy, których treść oczywiście rozpoznawaliśmy, ale nic o samych malowidłach nie wiedzieliśmy. Część wyglądała staro i dostojnie, ale część dość wzruszająco naiwnie. Jeszcze inne przypominały bardziej obrazy katolickie niż ikony pisane zgodnie z zasadami sztuki. Jak się dowiedzieliśmy, były to wpływy renesansowego malarstwa włoskiego. Tymczasem w niewielkim oddaleniu słyszeliśmy mniszkę opowiadającą o wystawie niewielkiej grupie turystów. Postanowiłem do niej podejść i zadać kilka pytań. Przyznam szczerze, że nie tyle o ikony wiszące dookoła, ponieważ zakładałem, że i tak niewiele z takiej wiedzy bym zapamiętał. Oczywiście nie było tak, że takiego pytania nie zadałem, ale stało się tak, jak przewidziałem -- tych świętych obrazów było tyle, że faktycznie niewiele zapamiętałem. Były tez rękopisy i starodruki, więc historyk sztuki i historyk religii miałby tutaj co robić. Tymczasem goście, którymi mniszka była do tej pory zajęta już podziękowali jej za oprowadzenie, więc kobieta o młodej twarzy, ale również siwych włosach wystających jej spod nakrycia głowy, poświęcała już swój czas wyłącznie nam. Bardzo dobrze posługiwała się angielskim, choć nie bez sporadycznych błędów, więc świetnie nam się rozmawiało.
To, co najbardziej interesowało osobiście mnie, była obecność dwóch soborów (katedr) prawosławnych -- obediencji serbskiej i rumuńskiej -- w jednym mieście. Spytałem, jak układają się stosunki między wyznawcami obydwu cerkwi. Siostra odpowiedziała z entuzjazmem, że doskonale, a prawosławni Serbowie "to nasi bracia. Razem obchodzimy różne uroczystości." Oba kościoły są autokefaliczne, a więc niezależne od nikogo (podobnie jak cerkiew polska), ale pozostają we wzajemnej komunii, czyli wspólnocie. Generalnie prawosławie nie jest tak scentralizowane jak kościół katolicki. Patriarchowie, czy to ten w Konstantynopolu, czy ten w Aleksandrii (mam na myśli greckiego, nie koptyjskiego), czy Moskwie, cieszy się szacunkiem, ale nie może biskupom wydawać rozkazów. Tak na marginesie, papież też tak naprawdę nie steruje kościołem katolickim "ręcznie", a biskupi mają sporą autonomię. Interesowały mnie jednak właśnie te różnice narodowościowe. Wiemy przecież, że w dziewiętnastowiecznej Litwie pod zaborem rosyjskim, w łonie kościoła katolickiego, pierwotnie praktycznie całkowicie spolonizowanego, narodził się silny ruch narodowy, który doprowadził do lituanizacji liturgii, a często do jawnej wrogości między duchownymi litewskimi i polskimi -- i to w jednolitej organizacji kościelnej. Tutaj organizacje były od początku dwie skupione wokół etnosów! Jeżeli mniszka nie ubarwiała tej międzycerkiewnej sielanki, to w takim razie wszyscy chrześcijanie powinni się uczyć od timisoarskich kościołów prawosławnych wzorowej współpracy.
Siostra-przewodniczka bardzo ciekawie opowiadała o poszczególnych ikonach, których część pochodziła z wiejskich cerkiewek (stąd ta pewna "naiwność" ludowych artystów) tłumacząc nam symbolikę chrześcijańską, co nie do końca było potrzebne, bo trochę pojęcia o niej mamy. Kobieta jednak mówiła z takim radosnym entuzjazmem, że i my z przyjemnością jej słuchaliśmy. Generalnie nie przepadam, kiedy ktoś próbuje mnie nawracać. Nie jestem człowiekiem religijnym i w całą chrześcijańską (i niechrześcijańską też) koncepcję zbawienia nie wierzę, więc raczej staram się unikać ludzi, którzy próbują mnie do niej przekonać. Jest tu jednak jedno "ale." Otóż jeżeli generalnie namolni kaznodzieje działają mi na nerwy, to ludzie, którzy spontanicznie i szczerze wyrażają swoją wiarę, a przy tym widać, że ta wiara w ich przypadku nie jest źródłem potępienia innych ludzi, ale czystą radością promieniującą dobrą wolą wobec bliźnich, nie tylko mnie ich słowa nie drażnią, ale udziela mi się ich pozytywny nastrój. Tak też właśnie było i teraz, kiedy mniszka przy okazji omawiania jednej z ikon koncepcję ofiary Jezusa dla naszego zbawienia. No nie przyjąłem tego za prawdę, ale cieszyło mnie, że mówienie o tym sprawia tej kobiecie taką szczerą radość!
Pożegnaliśmy się z naszą przesympatyczną przewodniczką, do której podeszła już inna grupka zwiedzających, tym razem Rumunów, i udaliśmy się do wyjścia.
Opuściwszy sobór Trzech Wielkich Hiararchów przeszliśmy jeszcze raz przez cały Plac Zwycięstwa (dawny Plac Operowy), żeby się zatrzymać w sklepiku, w którym sprzedawano langosze. Wyrzucałem sobie bowiem, że podczas pobytu na Węgrzech nigdzie tego narodowego węgierskiego placka smażonego w głębokim tłuszczu nie skosztowałem. Byliśmy wszak w Temeszwarze, a więc w mieście, gdzie nadal mieszkają Węgrzy, więc i langosze tu można dostać.
Pierwszy raz w życiu spróbowałem tego specjału w Wiedniu, a dokładnie w wesołym miasteczku na Praterze w 2004 r. i była to wówczas wersja klasyczne -- goły placek z frytury. Drugi raz kosztowałem langosza na Wyspie Małgorzaty w Budapeszcie w 2017, ale tam wziąłem już jakąś wersję wzbogaconą o różne dodatki. Z langoszem bowiem stało się to, co kiedyś z pizzą. Pierwotnie podpłomyk polany sosem pomidorowym (marinara), albo oprócz tego sosu ozdobiony kawałkami mozzarelli i liśćmi bazylii (margerita), dzisiejsza pizza to istne bogactwo dodatków i smaków (w tym tak potępiany przez rodowitych Włochów ananas). Langosze też zaczęły przypominać pizze ze wszystkimi dodatkami, w tym startym serem. Jako wyznawca kulinarnej ortodoksji (żartuję -- lubię poeksperymentować) wziąłem sobie langosza bez żadnych dodatków.
Nie był to jeszcze obiad, ale pomógł mi do obiadu przetrwać. Zanim bowiem udaliśmy się do restauracji, gdzie zaplanowaliśmy zjeść coś porządnego, mieliśmy przed sobą jeszcze kilka punktów do odwiedzenia.


.jpg)
.jpg)

.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)















































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz