czwartek, 13 listopada 2025

Jadąc do Belgradu; przystanek 1. -- Lepenski Vir (25 lipca 2025)

 




Pożegnaliśmy Pensiuneę Damiro w Orszowie kawą na restauracyjnym tarasie, który był wg mnie najpiękniejszym miejscem w całym mieście i nie jest to bynajmniej dla tegoż miasta komplement. Szybko znieśliśmy nasze bagaże, podziękowaliśmy pani, która jeśli nie była właścicielką pensjonatu, to z pewnością jego menadżerką i mijając autokar, z którego zaczęli wysypywać się turyści, dotarliśmy do samochodu i ruszyliśmy na wschód, czyli w kierunku, który nas od Belgradu oddalał. Musieliśmy jednak dotrzeć do tamy na Dunaju, która stworzyła ten malowniczy zbiornik wodny widoczny z tarasu. 

Na tamie bowiem znajduje się przejście graniczne, a konkretnie rumuński punkt kontroli. Kiedy tam dojechaliśmy, mało brakowało, a przejechalibyśmy obok. Trudno było bowiem podejrzewać wjazd za ogrodzenie z siatki po prawej stronie jezdni o to, że nie jest to brama do jakiejś zapyziałej fabryczki. Skręciliśmy tam jednak, minęliśmy maleńki parking i stanęliśmy w kolejce do niepozornego obiektu z budkami, w których strażnicy kontrolowali paszporty. Nie staliśmy długo, a sprawdzenie naszych dokumentów przebiegło rutynowo, czyli sprawnie i szybko. 

Za przejściem granicznym skręciliśmy w lewo i jechaliśmy długim mostem, bo Dunaj jest tu naprawdę szeroki, na drugi brzeg. Tam dopiero dostrzegliśmy obiekt równie niepozorny, ale jednak nie pozostawiający żadnych wątpliwości, co do swojej funkcji, gdzie nasze paszporty szybko przejrzeli funkcjonariusze serbscy. I znowu wszystko przebiegło płynnie. Po chwili więc jechaliśmy szosą, taką zwykłą, nie autostradą, ale porządną, z równym asfaltem, która miejscami biegła prosto wzdłuż Dunaju, a miejscami musieliśmy pokonywać górskie serpentyny, choć na szczęście nie były to jakieś ekstremalne agrafki. Widoki natomiast mieliśmy naprawdę baśniowe. O ile jadąc poprzedniego dnia po rumuńskiej stronie, przemierzaliśmy tereny raczej równinne, tutaj góry albo nas otaczały, albo częściej stanowiły malownicze tło po naszej lewej stronie, po prawej ustępując Dunajowi. Często bywa tak, że dobre zdjęcie jest wydaje się bardziej atrakcyjne, niż faktyczny widok w naturze. Tutaj jednak było na odwrót. Żadne z moich zdjęć (no dobra, żaden też ze mnie fotograf) nie oddaje zapierających dech w piersiach krajobrazów. Co jakiś czas miałem wrażenie, że zaraz dotrzemy do filmowego Gondoru ("Władca pierścieni"). 

Na szczęście co jakiś czas trafialiśmy (rzadko bo rzadko, ale jednak) na zatoczki do zaparkowania, czyli odmorisztia, i właśnie przystając na jednej z nich zrobiłem kilka zdjęć Decebalowi po przeciwnej stronie rzeki, temu przy którym się zatrzymaliśmy wczoraj. Przyznam bez bicia, że teraz chipul lui Decebal robił na mnie wrażenie raczej rzeźby jakiegoś King Konga niż dzielnego władcy bohaterskich Daków. 













Naszym pierwszym dłuższym postojem miało być ogromne stanowisko archeologiczne o nazwie Lepenski Vir, któremu warto poświęcić kilka słów. 

Trasę po obu stronach Dunaju zaplanowaliśmy już wcześniej głownie z powodu głowy Decebala i zamku w Golubacu, ale w międzyczasie przeczytałem fragment książki o tzw. "starej Europie". Po raz pierwszy zetknąłem się z tym terminem w książce Nicka Thorpe'a, Dunaj, w której opisał swoją roczną podróż wzdłuż tej fascynującej rzeki. Pojęcie to odnosi się do obszaru mniej więcej obejmującego tereny mniej więcej od północnych Bałkanów po południową Ukrainę, gdzie archeolodzy odkryli ślady cywilizacji sprzed 10 tysięcy lat. Thorpe poświęcił jeden, góra dwa akapity temu tematowi, a rzecz jest warta zgłębienia. 

Pewnie niejeden z nas się zastanawiał na lekcjach historii, czy to w szkole podstawowej czy średniej, że trochę to dziwne, że pierwsze godziny poświęcone są ludziom pierwotnym żyjącym w jaskiniach i polujących na mamuty, a potem nagle, ni stąd ni zowąd pojawia się zaawansowana cywilizacja egipska, ze skomplikowanym systemem władzy, religii i elementami nauki. Jest trochę o Mezopotamii, potem przeskakuje się do Grecji przy okazji wspominając Persję. Oczywiste jest, że skróty w nauce szkolnej muszą być, o wszystkim mówić się nie da, więc przeskakiwanie nawet kilku stuleci nie powinno nas dziwić (za moich czasów szkolnych skończyło się cesarstwo zachodniorzymskie w 476 i od razu pojawił się Mieszko I ze swoją drużyną i jego chrzest -- 966). Skąd się jednak wzięły te pierwsze potęgi polityczne z zaawansowaną kulturą? Owszem, uczyliśmy się, że po epoce kamienia łupanego nastąpiła epoka bardziej zaawansowanej obróbki tego materiału, a mianowicie epoka kamienia gładzonego, ale na tym koniec i potem od razu bach! Egipt, piramidy, świątynie i kapłani umiejący przewidzieć wylewy Nilu! 

A np. skąd się wzięli Grecy? Wiemy, że nie byli rdzennymi mieszkańcami Hellady? Achajowie, którzy założyli cywilizację mykeńską, a także późniejsi Dorowie przybyli gdzieś z północy. Skąd, gdzie mieszkali po drodze, kogo mieli za sąsiadów? Nic o tym nie wiemy. Pierwotni mieszkańcy wybrzeży Morza Śródziemnego pozostawili po sobie nazwy zapisane przez ludy, które ich podbili. Wiemy, że Grecję zamieszkiwali Pelazgowie, północną Italię Ligurowie. Wiemy, że na Krecie istniała bardzo wyrafinowana przedgrecka kultura zwana minojską. Ale nie mamy pojęcia, skąd się te ludy tam znalazły. Jeżeli archeolodzy odkrywają układy urbanistyczne na terenie Europy środkowej i wschodniej dwukrotnie starsze od cywilizacji nad Nilem czy między Eufratem i Tygrysem, to powinno u każdego miłośnika historii wzbudzać dreszczyk emocji. 

Czytając The Mystery of the Danube Civilisation (Tajemnicę cywilizacji dunajskiej), z poddytułem The discovery of Europe's oldest civilisation (Odkrycie nastarszej cywilizacji Europy), Harlanda Haarmanna, po raz pierwszy trafiłem na nazwę miejscowości Lepenski Vir, gdzie odkryto starożytne miasto, którego najstarsze warstwy sięgały 10 tysięcy lat wstecz. Oczami wyobraźni zacząłem malować sobie obraz kamiennych domów poustawianych przy regularnych ulicach, coś takiego na kształt Mohendżo Daro i Harappy. Kiedy zerknąłem na mapy google, żeby się zorientować w lokalizacji tego miejsca, zobaczyłem, że znajduje się ono dokładnie na naszej trasie z Orszowej do Belgradu przez Golubac. Stąd też pomysł, żeby się tam zatrzymać. 

Kiedy na egzaminie z elementów archeologii na łódzkiej historii pewien kolega na pytanie czym jest archeologia odpowiedział, że to "nauka pomocnicza historii", egzaminatora mało nie trafiła apopleksja. "Co pan opowiada?!" wykrzyknął. "Archeologia to jest samodzielna nauka, z odrębną metodologią i celami badawczymi!" No cóż? Akademicy często miewają takie problemy. Tymczasem prawda jest taka, że nawet jeśli nie będziemy traktować archeologii służebnie wobec historii, to z całą pewnością obie te dziedziny się nawzajem uzupełniają i pomagają sobie. Niestety, to co odkrywa archeolog, często nie jest nigdzie zapisane. Znajduje skorupy, rzeźby, fibule itd., z czego coś próbuje wywnioskować, często całkiem rozsądnie (kiedy zaś już nie wie, do czego jakiś odkopany przedmiot służył, ucieka się do wytłumaczenia, że to prawdopodobnie "obiekt sakralny" -- to taki prześmiewczy stereotyp o archeologach). Czasami może pokusić się o wnioski dotyczące stosunków społecznych w danych społecznościach. Niestety najczęściej nie umie nic powiedzieć o ich języku czy przynależności etnicznej. Potem historycy na podstawie odkryć archeologów próbują snuć jakieś domysły, ale powiedzmy sobie szczerze -- nic tutaj nie jest pewne. 

Żeby się dostać do naszego celu musieliśmy zjechać z szosy dość stromą drogą na parking, tam zostawić samochód i przejść piechotą jeszcze jakieś 500 metrów po drodze mijając drzewa i krzewy z tabliczkami opisującymi te okazy flory po łacinie i po serbsku. Niektóre nazwy były dość zabawne, ale niestety żadnej nie zapamiętałem. Trzeba było też przejść przez coś w rodzaju bardzo skromnego skansenu składającego się z dosłownie kilku wiejskich drewnianych domów. W końcu doszliśmy do bramy, za którą przywitał nas duży napis cyrylicą "Lepenski Vir", weszliśmy do wielkiego przeszklonego ogromnego budynku, który swym dachem przykrywał całe stanowisko archeologiczne z pozostałościami starożytnej osady. 




Kupiliśmy bilety i najpierw zostaliśmy skierowani do sali kinowej, w której po kilku minutach wyświetlono nam niedługi film dokumentalny o odkryciu tego miejsca przez wówczas jeszcze jugosłowiańskich młodych archeologów -- grupę studentów i ich opiekunków naukowych. Ponieważ przy zakupie biletów powiedzieliśmy skąd jesteśmy, dokument miał polskie napisy! Dowiedzieliśmy się z niego, że na początku lat 60. młodzi naukowcy przybyli tam w związku z planami budowy tamy i zalania tych terenów, co też się później faktycznie stało. Film był miejscami zabawny, bo np. pokazywali "poczciwego" rolnika w futrzanej czapie, który udostępnił swoje pola archeologom. Zresztą możecie sami zobaczyć ten dokument na YouTube, tyle, że bez polskich napisów:



Na piętrze ponad ogromną powierzchnią, ze śladami palenisk i grobowców, znajdują się pomieszczenia z ciekawymi przykładami neolitycznej sztuki -- głównie rzeźby głów w charakterystycznym stylu bez precedensu gdziekolwiek indziej. Stanowiska komputerowe natomiast umożliwiały obejrzenie pokazu multimedialnego będącego próbą rekonstrukcji krajobrazu z tejże epoki. Kultura starczewska, bo tak ją nazwali archeolodzy od miejscowości Starčevo koło Belgradu, występowała w sąsiedztwie kultury Vinča, jak się możemy dowiedzieć, ale przecież wiadomo, że to nazwy umowne nadane współcześnie, żeby można było jakoś o tych zjawiskach dyskutować, żeby można je było porównywać itd. Wiemy, że ich przedstawiciele hodowali bydło, kozy i świnie, ale pojęcia nie mamy jakim językiem mówili. Czy byli spokrewnieni z Pelazgami, czy z Achajami? A może stanowili jakąś kompletnie odrębną grupę etniczną? Archeologia na te pytania nie odpowie. 

Rozczarowały mnie niestety modele domostw, jakie przypisano przedantycznym mieszkańcom Lepenskiego Viru. Mianowicie były to bardzo prymitywne szałasy z gałęzi, przy których algonkinski wigwam, czy tipi rdzennych Amerykanów z prerii to szczyt mieszkalnego wyrafinowania. Moja wizja kamiennych domów legła w gruzach. Z drugiej strony jednak zastanawiam się, na jakiej zasadzie archeolodzy doszli do wniosku, że mezo- i neolityczni przedstawiciele homo sapiens mieszkali właśnie w takich prymitywnych stożkach z suchych gałęzi? Przecież one chyba nie przetrwały pod ziemią "poczciwego" chłopa przez 10 tysięcy lat? O ile mnie nie pochłoną jakieś inne fascynujące sprawy, poczytam trochę więcej na ten temat. 

Tymczasem obeszliśmy cały obiekt, który generalnie, jak wszystko, co zwiedzamy, prowadzi do banalnej refleksji o przemijalności wszystkiego, a z drugiej strony rodzi pytanie o życie tych ludzi, o ich sposoby myślenia, o tym co było dla nich ważne, a także pytanie o to, czy te pierwotne "kamienne" cywilizacje po prostu wyginęły pod naporem jakichś przybyszy, czy to może one wyewoluowały w formy bardziej zaawansowane, których przedstawiciele przemieścili się potem w inne miejsca dające początek kolejnym cywilizacjom. Chciałbym, żeby uczeni to kiedyś odkryli! 






















Wróciwszy ścieżką pośród opisanych po serbsku roślin i między chałupami mini-skansenu do samochodu, ruszyliśmy stromo pod górę, żeby się znaleźć na naszej szosie, która wśród malowniczych widoków miała nas doprowadzić do kolejnego historycznego miejsca, tym razem dużo bliższego naszym czasom, a mianowicie do średniowiecznego zamku Golubac. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz