poniedziałek, 10 listopada 2025

Timișoara (3) -- Pałac Hunyadych, dom, gdzie mieszkał wyzwoliciel spod władzy Osmanów i cytadela (23 lipca 2025)


 

W bardzo bliskiej odległości, dosłownie kilkadziesiąt kroków w bok od Placu Zwycięstwa, a konkretnie od tego punktu sprzedaży langoszów w ogromnej posępnej czarnej kamienicy, znajduje się zamek Hunyadych. Jego początki sięgają czasów Karola Roberta Andegaweńskiego, ale swoją nazwę zawdzięcza późniejszemu rezydentowi, a mianowicie Janosowi Hunyady'emu, w Rumunii znanemu bardziej jako Iancu (albo Ioan) de Huneodara. Zarządzał Siedmiogrodem jako wojewoda, a potem był również regentem całych Węgier. Huneodara, w której byliśmy w 2019 r., tuż przed pandemią, to rumuńska nazwa węgierskiego Hunyady, natomiast zamek Korwina, który wówczas w tej miejscowości zwiedzaliśmy, nosi tę nazwę po królu Macieju, synu Janosa. Wracając do właściciela zamku w Temeszwarze, warto pamiętać, że był pogromcą wojsk osmańskich w bitwie pod Belgradem (1456), i przez żołnierzy Mehmeda II zyskał sobie przydomek "przeklętego Janka". 

Oryginalny budynek nie miał szczęścia, bo podczas oblężenia miasta przez powstańców węgierskich w czasie Wiosny Ludów, został zniszczony. Kilka lat później go jednak odbudowano. Bardzo chciałem ów zamek zobaczyć, ale niestety spotkało nas spore rozczarowanie. Już wcześniej czytałem, że obiekt jest w remoncie (na pewno był już w 2023, co wyczytałem na jednym z blogów podróżniczych), ale obecnie robi wrażenie porzuconego. Nie widać śladu jakichś robót. Mam nadzieję, że to tylko dlatego, że przybyliśmy tam o takiej porze, kiedy robotnicy już poszli do domu. Tak czy inaczej brama jest zamknięta i o żadnym zwiedzaniu mowy być nie może. 






Oryginalny zamek Hunyadych stanowił część dziś nieistniejącej temeszwarskiej fortecy, której historia sięga średniowiecza. Kiedy Habsburgowie przejęli od Turków kontrolę nad miastem, przebudowali ją w nowoczesnym jak na tamtą epokę stylu vaubanowskim. Forteca to po rumuńsku Cetatea (por. z naszą "cytadelą"), a dzielnica, w której się znajdowaliśmy, nosi od niej nazwę Cetate. I tak wędrując w stronę pozostałości po wyżej wspomnianych umocnieniach, czyli w kierunku Bastionu Marii Teresy, trafiliśmy na ulicę Mărășești, gdzie znajduje się zbudowana w latach 1864-1865 eklektyczna w stylu synagoga neologiczna (Sinagoga din Cetate). 

Judaizm neologiczny narodził się w pierwszej połowie XIX w. na fali emancypacji Żydów, a został zainspirowany przez idee Zachariasa Frankla, które dały również początek judaizmowi konserwatywnemu. Żydzi neologiczni odrzucili jidysz jako swój język przez jakiś czas zastępując go niemieckim, a potem już tylko węgierskim. Na mapie światowego judaizmu jest to więc zjawisko typowo węgierskie właśnie, i obejmuje niemal wszystkich Żydów węgierskich zarówno w granicach Węgier, jak i tam, gdzie występują skupiska Żydów wywodzących się z dawnej CK monarchii. Ortodoksi nie uznają neologów za swoich współwyznawców, zaś oni sami często określają się jako "Węgrzy wyznania mojżeszowego". Dzieje transformacji, jaką przechodzili Żydzi w XIX wieku, to temat pasjonujący, ale wymagający ogromnego nakładu czasu, żeby go zgłębić, bo to historia wielce skomplikowana. 

Synagoga w Cetate była zamknięta, choć normalnie jest dostępna dla zwiedzających. Od kilku lat znowu też służy za miejsce modlitwy wspólnoty żydowskiej. Mimo antyżydowskiego szaleństwa w czasach II wojny światowej, które w Rumunii też przybrało tragiczny obrót, przede wszystkim za sprawą rodzimych antysemitów, synagogi nie zburzono, a jedynie na ten okres pozbawiono ją funkcji sakralnych. Ponownie zamknęli ją komuniści w 1985 r. Budowla służyła celom kulturalnym, w tym od 2001 pełniła rolę filharmonii, ale w 2022 ponownie otworzono ją jako miejsce modlitwy, ale też centrum kultury żydowskiej. 








Idąc dalej ulicą Mărășești, doszliśmy do przecznicy noszącej nazwę Strada Eugeniu de Savoya, zaś na rogu tych ulic przykuła moją uwagę tablica poświęcona patronowi tejże ulicy. Dzięki temu dowiedziałem się też, że skromna i niestety zaniedbana jednopiętrowa kamieniczka, na której ową tablicę umieszczono, była kwaterą księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, dowódcy wojsk austriackich, który zapisał się w historii odbiciem Temeszwaru z rąk Osmanów w roku 1716, kończąc dwuwiekowe panowanie tych ostatnich nad Banatem. 

Urodzony w Paryżu, zmarły w Wiedniu, książę pochodził z rodu władców Sabaudii, którzy rządzili Piemontem, a potem również Sardynią. To dynastia, w imieniu której zjednoczono Włochy i która panowała nad tym krajem do 1946. Życie Eugeniusza nie było jednak związane z Italią. Ponieważ Ludwik XIV uniemożliwił mu karierę wojskową w armii francuskiej, udał się w jej poszukiwaniu do Wiednia i tam mu jej nie odmówiono. Później Napoleon uzna go za jednego z największych strategów w historii. Tak na marginesie, przykładając dzisiejsze miary i pojęcia, ukształtowane przez myśl nacjonalistyczną XIX w., niewiele zrozumiemy z historii XVII, XVIII, a nawet XIX w., że o czasach wcześniejszych nie wspomnę. Służba dla obcego dworu nie była uważana za powód do wstydu, a chyba wręcz przeciwnie. W armii austriackiej doświadczenie wojskowe zdobywali Wacław Rzewuski (słynny podróżnik po Bliskim Wschodzie i importer koni arabskich), a wcześniej Jan Potocki (autor "Rękopisu znalezionego w Saragossie"). Ba! W wojsku Habsburgów karierę zrobił generał Henryk Dąbrowski, zanim wrócił do Polski, żeby walczyć z zaborcami, a potem po stronie Napoleona tworzyć Legiony Polskie. Gdybym miał to zjawisko w jakiś sposób tłumaczyć, to jedyne porównanie, jakie przychodzi mi do głowy, to transfery piłkarzy do zagranicznych klubów sportowych. Dodajmy, że piłkarzy, którzy grają też w narodowej reprezentacji Polski. Ale to porównanie jest słabe i raczej humorystyczne. Po prostu kosmopolityczni arystokraci, kiedy chcieli zostać generałami, służyli władcy, który wg nich miał najlepiej zorganizowaną armię. 

Patrząc na tę biedną "chałupkę", tę kamieniczkę, która skojarzyła mi się z podobnymi jednopiętrowymi budynkami w miasteczkach Mazowsza, ale też z domem na rogu Piotrkowskiej i 6 Sierpnia w Łodzi, pomyślałem, że jak na tak historyczne miejsce, ten budynek zasługuje na odrobinę nowego tynku i farby. Chyba, że władze Timișoary niezbyt sobie cenią wyzwolenie miasta spod władzy Turków osmańskich. Nie mam pojęcia o świadomości historycznej i podejściu do przeszłości włodarzy tego miasta, ale tak, czy inaczej, uważam, że to jednak wstyd, żeby ten budynek tak niszczał. 

Pozytywną stroną ulicy Eugeniusza Sabaudzkiego był jednak niewątpliwie bar (pub?), który z całą pewnością nie był atrakcją dla turystów, a raczej miejscem dla miejscowych amatorów piwa, do którego weszliśmy i poprosiliśmy barmana o lemoniadę, bo powiem Wam szczerze, w rumuńskich knajpach dostaniecie najlepszą na świecie robioną na miejscu ze świeżych owoców lemoniadę. 

Na przygotowanie napoju musieliśmy trochę poczekać siedząc przy stoliku w sali przypominającej gospodę GSu z czasów PRLu. O tym, że jednak do czasów komuny się nie przenieśliśmy, świadczył wielkoekranowy telewizor na ścianie, gdzie transmitowano jakieś zawody sportowe. Kto więc się sportem interesował, mógł sobie to wydarzenie obejrzeć, ale komentarza usłyszeć już nie mógł, ponieważ głos w telewizorze był wyłączony. Prawdopodobnie po to, żeby nie kolidował z głośną muzyką puszczaną z głośnika. A były to rockowe hity, ha, a jednak,.. z czasów komuny, tyle że zachodnie, jak np. "Hell's Bells" AC/DC! Czekając więc na orzeźwiającą lemoniadę, mimo ogłuszającego głosu Briana Johnsona (który zastąpił Bona Scotta jako wokalista AC/DC po śmierci tego ostatniego) Jola przysypiała na siedząco, Agnieszka sprawdzała cos w telefonie, Jarek wpatrywał w się w ekran telewizora, a ja kiwałem się w rytm muzyki mojej ulubionej kapeli rockowej od czasów podstawówki, z czasów, kiedy jeszcze nie wymyślony nawet nazwy heavy metal! 

















Lemoniada i półgodzinny popas zregenerowały nas na tyle, że zrobiliśmy jeszcze kilka kroków w kierunku Bastionul Maria Theresia, a więc pozostałości vaubanowskiej fortecy, która swoją nazwę zawdzięczała, jak łatwo się domyślić, cesarzowej Marii Teresie, znanej w historii Polski jako współautorka pierwszego rozbioru. W krajach byłych koron habsburskich wspominają ją raczej dobrze i obiektom nazwanym jej imieniem nazwy się nie zmienia. Zobaczywszy przejście przez bramę prowadzące od ulicy na dziedziniec, udaliśmy się w tym kierunku, po czym skręciwszy w lewo dostrzegliśmy, że jedne z drzwi prowadzą do muzeum. Wstąpiliśmy więc, zakupili bilety od mężczyzny między trzydziestką i czterdziestką i zaczęliśmy zwiedzanie ekspozycji raczej skromnej, bo obejmującej dwa niewielkie pomieszczenia -- jedno na parterze, a drugie na piętrze. Na eksponaty składały się przede wszystkim mundury wojsk ze wszystkich stron konfliktów, jakie się przez Temeszwar przewinęły -- od czasów walk z Osmanami, po I wojnę światową. Były też elementy uzbrojenia, rozmaite akcesoria, a także portrety znanych dowódców, w tym Eugeniusza Sabaudzkiego. Na koniec spytałem, czy możemy zrobić sobie zdjęcie w kapeluszach, które chyba właśnie służyły temu celowi, czyli przyozdabianiu głów odwiedzjących turystów, na co otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź, więc takie to pamiątkowe zdjęcie sobie zrobiliśmy. Byliśmy jednak nieco rozczarowani. Mury cytadeli były długie, więc spodziewaliśmy się większej wystawy muzealnej. Mężczyzna poinformował nas, że jak wyjdziemy z bramy na ulicę, i pójdziemy wzdłuż budynku, to dalej będzie inne wejście do muzeum. 

Mając więc nadzieję, na poszerzenie horyzontów dotyczących habsburskiej sztuki wojennej, czym prędzej się tam udaliśmy. Nikt nie sprawdzał biletów przy wejściu, więc weszliśmy na piętro, gdzie znajdowały się jakieś makiety, ale nie podeszliśmy do nich, ponieważ nikt nam wcześniej nie powiedział, że oto znajdujemy się w innym, osobnym, muzeum, i że nasze bilety z tamtego z mundurami nie są tutaj ważne. Pewnie mogliśmy dokupić wejściówki w tym, w którym obecnie staliśmy w lekkim zażenowaniu, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że sobie jednak tę ekspozycję darujemy. Po całym dniu chodzenia i lekkich przekąskach, nadszedł czas, że głód naprawdę zaczął nam doskwierać. 
























Czytelnicy tego bloga pewnie się już dawno zorientowali, że wielką inspiracją są dla nas programy pana Roberta Makłowicza. Tym razem jednak, postanowiliśmy skorzystać z rekomendacji Miloša Nedeljkova, serbskiego tiktokera i influencera, który wykreował dla siebie rolę Balkan Dad, czyli "bałkańskiego taty", a więc takiego trochę chłopka-roztropka, trochę cwaniaczka, trochę pajaca. Teoretycznie parodiuje zachowania typowego mężczyzny w sile wieku z każdego z krajów bałkańskich, ale wg mnie ten schemat równie dobrze pasuje do naszego "Janusza" w dresie. W Polsce pewnie Jan Śpiewak albo inny działacz na rzecz trzeźwości wytoczyłby Milosowi proces za propagowanie alkoholu (do każdego posiłku Balkan Dad wypija kieliszek rakiji "to kill bacteria"). Kiedy podaje jakiś bałkański przepis, zawsze w pewnym momencie już ma dodać natkę pietruszki, ale nagle sobie przypomina, że jej nienawidzi i z serbsko-angielskim okrzykiem "a kakov parsley, bre?!" wyrzuca ją do kosza, albo oddaje królikowi. Ja co prawda już się do pietruszki przyzwyczaiłem, głównie za sprawą kuchni włoskiej, ale przez wiele lat moja reakcja była podobna. 

Otóż Miloš Nedeljkov na jednej ze swoich rolek pokazał swój posiłek w "legendarnej' restauracji Timisoary, a mianowicie Beriaria 700. Właśnie tam zdecydowaliśmy się spożyć nasz główny posiłek tego dnia, nie sprawdzajac już, na czym polegała legendarność tej knajpy. Wcześniej nie studiowaliśmy położenia tego lokalu, bo być może skręcilibyśmy doń zaraz po przejściu obok synagogi, a teraz byliśmy po drugiej stronie Placu Zjednoczenia i musieliśmy w to miejsce wrócić. Nie są to jednak odległości duże, więc wkrótce dotarliśmy do restauracji w budynku raczej z czasów Ceausescu, bo na pewno nie wcześniejszym. W ogródku wszystkie stoliki były zajęte, ale wewnątrz wolnych było całe mnóstwo, więc to właśnie tam zajęliśmy miejsce. Nie było atmosfery wesołej biesiady jak na filmiku Balkan Dada, który jadł w otoczeniu romskiej orkiestry przygrywającej mu do posiłku bałkańskie standardy ludowe, ale za to pojawili się kelnerzy z kartami, a potem z naszymi daniami. Agnieszka wzięła sałatkę z boczkiem, Jola sarmale (gołąbki) podane na mamałydze (czyli polencie), a Jarek i ja zamówiliśmy klasyczne mici, czyli kotleciki mielone w kształcie niewielkich kiełbasek przypominające serbskie i chorwackie čevapi, bułgarskie kebabče, czy greckie kofty. No, co tu dużo gadać -- tureckie to wpływy i basta. Różnice między tymi specjałami w poszczególnych krajach bałkańskich będą polegały na doborze przypraw i rodzajów mięsa. W rumuńskich mici przeważa wieprzowina i wołowina. Podano je skromnie, bo tylko z chlebem i musztardą. Bardzo chciałem je spróbować, bo choć wiedziałem, że coś takiego w kuchni rumuńskiej istnieje, podczas naszych wypraw w 2019 i 2020 nigdy ani razu na mici nie trafiłem. Chciałem jednak właśnie doświadczyć różnic między tym rodzajem tureckich kebabów przyrządzanych po swojemu w każdym z krajów bałkańskich. Mici są od čevapów nieco grubsze. 





Wypiwszy kawę po obiedzie, skierowaliśmy się już na kwaterę, po drodze postanawiając zrobić jeszcze jakieś zakupy w znanych nam już delikatesach w centrum handlowym. Po drodze przycupnęliśmy na ławce w Parku Botanicznym, który jednak moim skromnym zdaniem był takim parkiem zupełnie zwyczajnym, ponieważ nie dostrzegłem w nim jakichś specjalnie egzotycznych roślin. Poza tym wstęp był zupełnie wolny. 

Faktycznie zrobiliśmy ostatnie zakupy w delikatesach, tym razem podchodząc do kasy obsługiwanej przez żywą osobę. Poprzedniego dnia bowiem, kiedy się okazało, że wieczorem nie ma już na kasie żywej duszy, i poszliśmy do kas samoobsługowych, mieliśmy nie lada problem z poradzeniem sobie pod względem językowym (nie przyszło nam do głowy zapisać, albo zrobić zdjęcia nazwom zakupionych rzeczy). Na szczęście była kobieta z obsługi, która pewnie odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie sobie poszliśmy i przestaliśmy ją prosić o podejście do kasy. Teraz było inaczej, bo podeszliśmy do kasy przy której kręciła się zażywna kobieta w sile wieku. Kręciła się, czyli nie siedziała na swoim stanowisku. Staliśmy więc przez moment zdezorientowani, nie wiedząc czy kasa jest czynna. Kobieta jednak coś powiedziała i jakby nas ponagliła. Powiedziałem, przywołując mój niemal całkowicie wyparowany rumuński, "nu inteleg", czyli "nie rozumiem", na co, siadając już na krześle, powiedziała coś w języku słowiańskim, czego jednak za cholerę nadal nie zrozumieliśmy. Na to ona już ze śmiechem "Vy ste Srbi!" To już wszyscy zrozumieliśmy i chórem odkrzyknęliśmy, że nie, my jesteśmy Polacy! To rozśmieszyło tegą kasjerkę jeszcze bardziej i już spokojnie i sprawnie zabrała się do skanowania kodów paskowych na naszych produktach. 


Znaną nam już drogą przebyliśmy ok. 2 km na naszą kwaterę, co przyłożyło się do całkiem imponującego kilometrażu nabitego piechotą tego dnia, zjedliśmy kolację i udali na spoczynek, bo nazajutrz czekała nas droga nad Dunaj. Jeszcze nie opuszaliśmy Rumunii, ale zdecydowanie zbliżaliśmy się do kolejnego kraju na naszej trasie, a mianowicie Serbii. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz