W przewodnikach Skadarlija jest przedstawiana jako dzielnica porównywalna z paryskim Montmartrem. Od końca XIX w. bowiem przyciągała artystów, którzy tutaj się osiedlali i otwierali swoje pracownie. Podobnie jak na Montmartre, są tutaj również liczne knajpki oferujące obfite serbskie dania i wszelkiego rodzaju napitki. Moje wspomnienia z Montmartre'u, zarówno z 2002, jak i z 2015, są jednak takie, że jest to kwartał składający się z szeregu ulic i uliczek, gdzie przez cały dzień przewijają się tłumy turystów, restauracyjki i kafejki wabią zapachami potraw i kawy, i przede wszystkim gdzie na każdym kroku można się natknąć na otwartą pracownię jakiegoś artysty -- malarza, rysownika, rzeźbiarza, itd. Tymczasem po wkroczeniu do Skadarliji w okolicach wczesnego popołudnia, najpierw natknęliśmy się na jeden czynny ogródek kawiarniany z dosłownie kilkoma gośćmi okupującymi może góra dwa stoliki. Znajdował się on na rogu z centralną ulicą tej części Belgradu, czyli Skadarską. I tak naprawdę ten fragment Belgradu szumnie porównywany do Montmartre'u to właśnie ta ulica.
O tej porze dnia robiła wrażenie zupełnie wymarłej, ale od razu też wyczułem w niej pewien klimat, tylko, że zgoła nie artystyczny. Kocie łby, jakie stanowią nawierzchnie ulicy, otoczone na początku przez jakieś budynki pofabryczne -- owszem pokryte artystycznym graffiti, ale nie tracące swojego industrialnego charakteru -- a potem przez stare kamienice, sprawiły, że nagle poczułem się, jakbym się przeniósł na łódzkie Bałuty lat 70. ubiegłego wieku, gdzie jako dziecko odwiedzałem miejsca, gdzie wychowywała się moja babcia. Jakaś Krzyżowa, Marysińska, Franciszkańska w Łodzi. Już wtedy były to relikty przeszłości, bo przecież te wybrukowane nieobrobionymi kamieniami ulice i szare kamienice pochodziły z dwudziestolecia międzywojennego, a nawet z XIX wieku. Tak samo jest z belgradzką Skadarliją. Jest to urocza pamiątka po minionych epokach. Napisałem urocza, ponieważ cały szereg ludzi, artyści właśnie i właściciele lokali gastronomicznych nadali jej właśnie taki przyjemny charakter. Gdyby nie oni, byłby to bardzo smutny kwartał, skąd w latach 60. i 70. ludzie uciekaliby "do bloków" jak ze starych Bałut w Łodzi. I na razie pierwsze wrażenie ze Skadarskiej odniosłem właśnie takie -- mieszanina współczesnego sentymentu do świata, który odszedł, ale jego fragmenty się zachowały, ale sentymentu do czegoś, co podczas swojego pierwszego życia nie było niczym atrakcyjnym. Ponieważ jednak Skadarlija od ponad stu lat jest, jak czytaliśmy, dzielnicą bohemy i rozrywki, pewnie tutaj jest inaczej. Wczesnym popołudniem jednak nic na rozrywkowość tego miejsca nie wskazywało.
Przyznam, że zanim o Skadarliji przeczytałem cokolwiek w przewodniku, po raz pierwszy zobaczyłem ją i usłyszałem w rolce Miloša Nedjelkova, czyli Balkandada. W świetle dnia można tam było dostrzec tętniące życiem restauracje, w jednej z których Miloš się objadał popisując się swoim niesamowitym metabolizmem, gdyż zawsze pochłania ogromne ilości jedzenia pozostając szczupłym i niezwykle sprawnym chłopakiem, popijał rakiję (ma szczęście, że nie jest Polakiem, bo by go Jan Śpiewak lub jacyś inni aktywiści oskarżyli o propagowanie picia alkoholu), a do tego przygrywała mu kilkuosobowa orkiestra (myślę, że romska, bo to Romowie właśnie specjalizują się w tego typu działalności muzycznej). Tymczasem idąc po kocich łbach byliśmy otoczeni niemal martwą ciszą. Mieliśmy nawet wątpliwości, czy którakolwiek restauracja jest na tej ulicy otwarta, ponieważ ogródki były puste.
Zdecydowaliśmy się jednak wejść na taras ze stolikami przez nikogo nie zajętymi, i znaleźliśmy otwarte drzwi do wewnątrz, gdzie jednak kelnerzy uwijali się między stolikami zajętymi przez całkiem sporą grupę gości. Wskazano nam miejsce w rogu jednej z sal, bo wnętrze było spore, a po chwili podszedł do nas kelner z kartami dań. To, że nie mówił po angielsku, specjalnie nas nie zdziwiło, ale jego widok wprawił nas niemal w osłupienie. Kiedy odszedł zostawiając nam czas na zastanowienie co do wyboru dań, cała nasza czwórka spojrzała na siebie z minami jakbyśmy zobaczyli ducha. Oto bowiem obsługiwał nas łysy kelner z knajpy Karpati w Golubacu! Ale jak to? Przecież się nie teleportował. No dobrze, z tą teleportacją to przesada, bo skoro my mogliśmy przyjechać do Belgradu, to i on mógł. Ale przecież to nie miało sensu. Facet chyba nie pracuje na dwa etaty w tak odległych miejscach. No i chyba nie zmienił roboty tak z dnia na dzień? Nie dawało nam to spokoju do tego stopnia, że zdecydowałem się go spytać, czy ma brata bliźniaka, który jest kelnerem w restauracji koło zamku w Golubacu. Ponieważ już wiedzieliśmy, że jego angielski ogranicza się do powitań i zwrotów grzecznościowych typu "thank you", wpisałem pytanie do tłumacza google ustawiając język docelowy na serbski i czekałem na przybycie łysego kelnera.
Tymczasem dopiero studiując menu dowiedziałem się, że siedzimy w najstarszej bez przerwy działającej restauracji w Belgradzie! Był to absolutny przypadek, że tu trafiliśmy, bo z pewnością tego nie planowaliśmy. "Tri šešira", czyli "Trzy kapelusze" zostały otworzone dla głodnych i spragnionych w roku 1864! Lokal reklamuje się jako "Serce Skadarliji" i symbol tradycji i autentyczności. Przypadek, że trafiliśmy do takiego miejsca ma w sobie coś metafizycznego! Po prostu było nam to przeznaczone!
Tymczasem wrócił łysy kelner, któremu podetknąłem pod nos telefon ze swoim pytaniem przetłumaczonym na serbski. Przeczytał, ale niestety zaprzeczył, żeby miał brata, który jest konobarem w restauracji Karpati w pobliżu twierdzy Golubac. Zainteresował się jednak samym faktem, że byliśmy w Golubacu i spytał o wrażenia. Serbski nie jest językiem, który byłby dla Polaka tak zrozumiały, jak np. słowacki, ale jednak w kwestiach podstawowych, zwłaszcza jeżeli obie strony podeprą się gestykulacją i silną intencją porozumienia, można się dogadać. Powiedzieliśmy, że nam się bardzo podobało, co było przecież zgodne z prawdą, natomiast po minie kelnera widać było, że jest bardzo z tego zadowolony, jakby był kasztelanem twierdzy Golubac. Myślę, że zamek jest swego rodzaju dumą Serbów i stąd ta pozytywna reakcja.
Łysy kelner, podobnie jak jego sobowtór pod Golubacem, pomimo bariery językowej, miał ochotę z nami porozmawiać i znowu podobnie jak z jego sobowtórem pod Golubacem, całkiem mu się to udało. Zrozumieliśmy, że urodził się w roku, kiedy "orły Górskiego" pokonały drużynę Anglii na Wembley, (a więc facet jest osiem lat ode mnie młodszy). Jego ojciec był wielkim kibicem ówczesnej polskiej reprezentacji narodowej. Co więcej, nasz rozmówca zaskoczył nas znajomością jej składu! W odróżnieniu od innych rozmaitych cudzoziemców, którzy dowiedziawszy się, że jesteśmy Polakami, od razu wyskakują z Lewandowskim, kelner z "Trzech kapeluszy" zaczął wymieniać takie nazwiska, jak Deyna, Lato, Gadocha, Szarmach... Moi drodzy, jak tu nie lubić ogolonych na łyso Serbów?
Już na drugim końcu ulicy Skadarskiej w eleganckiej i zadbanej kamienicy znajduje się lokal o nazwie "Beogradska Mehana" oferująca również "ručak", ale byliśmy właśnie po "ručaku" (obiedzie) w "Trzech kapeluszach", więc do tego atrakcyjnie wyglądającego przybytku gastronomii już nie wstąpiliśmy.
Postanowiliśmy na jakąś godzinę wrócić do naszego mieszkania, żeby chwilę odpocząć w celu nabrania sił do dalszej wędrówki po mieście. Mieliśmy bowiem w planach zwiedzenia Muzeum Nikoli Tesli i cerkwi pw. świętego Sawy. Przemieściliśmy się więc na ulicę despoty Stefana Lazarevicia, po drodze zwracając uwagę na graffiti, zgoła nieartystyczne, w nieprzyzwoitych słowach lżące NATO, a przy okazji generalnie kapitalizm. Nie wiem, jak jest z serbskim nastawieniem do systemów społecznych, natomiast niechęć do NATO jest jednak raczej zrozumiała. To Amerykanie jako przedstawiciele Paktu Północnoatlantyckiego właśnie bombardowali Serbię, kiedy ci nie chcieli przyznać niepodległości Albańczykom osiedlonym w XIX w. w Kosowie. Nie ma się więc co dziwić serbskim wyborom w polityce międzynarodowej. Rosjanie nigdy Serbii nie zbombardowali.
Nie wiem, co robiło moje towarzystwo, ale ja się przez tę godzinę na kwaterze zdrzemnąłem i powiem szczerze, że bardzo dobrze mi to zrobiło. Ze zregenerowanymi siłami znowu byłem gotów maszerować po ulicach Belgradu.
W naszych planach było zwiedzenie Muzeum Tesli i cerkwi katedralnej św. Sawy. Doszedłszy jednak do placu z serbskim parlamentem, po naszej lewej dostrzegliśmy imponujący budynek cerkwi pw. św. Marka (ewangelisty), więc postanowiliśmy do niej wstąpić. Świątynię budowano w latach 1931-1940 w stylu serbsko-bizantyjskim, a więc mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Rumuni budowali swoją katedrę w Timișoarze. Generalnie omijam świątynie nowe (a wiek XX to nadal historia bardzo nieodległa), a często też barokowe, ale prawosławne cerkwie, dzięki temu, że w ogromnym stopniu muszą nawiązywać do tradycji (choć katedra św. Michała Archanioła trochę odbiega od tej normy swoim podobieństwem do kościoła katolickiego), zawsze przyciągają moją uwagę i najczęściej wzbudzają podziw. Atutem cerkwi św. Marka jest to, że jest wzorowana na czternastowiecznym klasztorze Gračanica (z 1321) znajdującym się w Kosowie.
Po wizycie w drugiej tego dnia świątyni prawosławnej dotarliśmy na ulicę Krunską 6, gdzie w uroczej narożnej willi znajduje się Muzeum Nikoli Tesli. Lubię żartować, że Nikola Tesla najbardziej jest znany z tego, że jest zapomniany. Żartuję sobie w ten sposób, bo akurat jego nazwisko poznałem we wczesnym dzieciństwie za sprawą gry-zabawki o nazwie "Mózg elektronowy" ("mózg elektronowy" to była próba utworzenia polskiej nazwy na komputer, która się jednak nie przyjęła). Polegała na nakładaniu plansz z pytaniami po lewej i odpowiedziami po prawej ich stronie na system dziurek obrębionych metalem. U góry natomiast umieszczono małą żarówkę do ręcznej latarki. Wkładając metalowy pręcik z przewodem elektrycznym do dziurki z pytaniem, trzeba było włożyć drugi taki sam do dziurki z odpowiedzią. Mój kolega z podstawówki miał "Mózg elektronowy" przede mną, co bardzo mi imponowało. Kiedy go odwiedzałem, jego tata (tak na marginesie wspaniały człowiek, zawsze poświęcający dużo czasu swojemu synowi, czyli mojemu koledze), bawił się z nami w gry mądre i wymagające myślenia. Podczas zabawy z "Mózgiem elektronowym" po włożeniu wtyczki w pytanie, radził mojemu koledze wodzić drugą po dziurkach po prawej stronie, aż zapali się lampka, żeby w ten sposób nauczyć się odpowiedzi. Wkrótce moi rodzice kupili również i mnie tę grę-zabawkę i szybko się zorientowałem zajrzawszy do jej wnętrza, że przecież te dziurki są połączone na stałe przewodami elektrycznymi, więc zawsze ta sama dziurka po lewej odpowiada konkretnie tej samej po prawej. Ponieważ, jakbyśmy to dziś powiedzieli, "rozwaliłem system", odwiedzając kolegę i bawiąc się z nim i jego tatą "Mózgiem elektronowym", nie musiałem szukać po omacku odpowiedzi, tylko od raz wtykałem pręcik w odpowiedź poprawną. Nie muszę dodawać, że działo się tak niezależnie od nałożonej planszy. Pan Józef wiedział, że interesuję się historią, więc nie dziwiło go, że odpowiadam bezbłędnie na pytania z tej dziedziny , ale to samo było z pytaniami z biologii czy techniki, które nigdy moją pasją nie były! Nigdy się nie przyznałem, że rozszyfrowałem ten "analogowy program".
Historię tę opowiadam nie tylko jako przerywnik, ale również dlatego, żeby powiedzieć, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na nazwisko Nikola Tesla. Niestety nie pamiętam na jakie pytanie w tej zabawce odpowiedzią było nazwisko tego serbskiego geniusza. Później wielokrotnie trafiałem na informacje o nim, ale prawie zawsze z adnotacją, że jest to "uczony niesłusznie zapomniany". Mnie jakoś te wszystkie teksty zapomnieć o nim nie pozwalały!
Wszedłszy na zewnętrzne schodki prowadzące do wejścia stanęliśmy na końcu kolejki. Zaraz jednak jacyś mężczyźni z niej wyszli tłumacząc po angielsku, że właśnie się kończą miejsca na wejście o najbliższej godzinie, zaś następne będzie godzinę później (czyli o 19.00, o ile mnie pamięć nie zawodzi). Stanęliśmy przed dylematem, czy zrezygnować w ogóle ze zwiedzania muzeum, czy tę godzinę jednak poczekać. Najtrafniejsze okazało się jednak rozwiązanie trzecie, a mianowicie żeby pójść do soboru św. Sawy, i na 19.00 wrócić. Z nawigacji google wynikało, że odległość między muzeum a świątynią wynosi jeden kilometr, więc dojście do niej powinno nam zająć ok. 13 minut. Znając nasze tempo marszu (potrafimy chodzić naprawdę szybko) doszliśmy do wniosku, że dojdziemy tam w 8-10 min. i w tyle samo minut wrócimy, więc na zwiedzenie cerkwi będziemy mieli całe mnóstwo czasu.
Postąpiliśmy dokładnie wg tego założenia i to było doskonałe rozwiązanie. Faktycznie w krótkim czasie dotarliśmy do ogromnej świątyni z ogromnymi kopułami, której wnętrze zrobiło na mnie chyba największe wrażenie ze wszystkich dotychczas odwiedzonych budynków o funkcji sakralnej.
Ktoś, kto kiedykolwiek czytał "Powieść minionych lat", zwaną również "Kroniką Nestora" (dziś autorstwo tego mnicha nie jest takie pewne), ten być może pamięta opis przyjęcia chrztu przez Włodzimierza Wielkiego (988, czyli 22 lata po chrzcie Mieszka). Otóż tenże kijowski książę najpierw przyjmował misjonarzy różnych religii monoteistycznych. Żydów, czy też mówiąc precyzyjnie, Chazarów wyznania mojżeszowego, odrzucił ze względów teologiczno-historycznych, muzułmanów (Bułgarów nadwołżańskich -- naród turecki, którego nie należy mylić z jego zesłowiańszczonym odłamem z Bałkanów) z powodu rygorów związanych z niejedzeniem wieprzowiny i zakazem spozywania alkoholu. Zostało mu tylko chrześcijaństwo, ale musiał zdecydować, czy przyjąć je od Niemców (łacinników), czy od Greków (Bizancjum). Pamiętajmy, że rzecz się dzieje jeszcze przed rozłamem kościoła na wschodni-prawosławny i zachodni-katolicki. Otóż szalę przeważy atrakcyjność obrządków! Zacytujmy więc tę staroruską kronikę:
"Chodziliśmy do Bułgarów, patrzeliśmy, jak się kłaniają w świątyni, to jest w meczecie, stojąc bez pasa; pokłoniwszy się, siądzie [Bułgarzyn] i patrzy tędy i owędy, jak opętany; i nie ma wesela w nich, jeno smutek i smródd wielki. Nie jest dobry zakon ich. I poszliśmy do Niemców, i widzieliśmy w świątyni mnogie nabożeństwa odprawiane, a piękności nie widzieliśmy żadnej. I przyszliśmy do Greków, i wiedli nas, gdzie służą Bogu swojemu, i nie wiedzieliśmy, w niebie li byliśmy, czy na ziemi: nie ma bowiem na ziemi takiego widowiska ni piękna takiego, i nie wiemy, jak opowiedzieć o tym, tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi przebywa, i nabożeństwo ich najlepsze ze wszystkich krajów."
Czy wiecie już, dlaczego to cytuję? Tak właśnie się poczułem w cerkwi świętego Sawy w Belgradzie, jak posłowie Włodzimierza Wielkiego w Konstantynopolu na nabożeństwie odprawionym przez ówczesnego patriarchę tego miasta. Co prawda na prawosławie się nie nawróciłem, ale wrażenie było naprawdę wielkie. To, co uderza jako pierwsze, to ogrom świątyni. Następnie to, co zdobi jej ściany, czyli wszechogarniający kolor złota jako tła z wizerunkami świętych namalowanych wedle ściśle bizantyjskich reguł. Świątynia jest na tyle wielka, że oprócz głównego ikonostasu mieści szereg mniejszych, pobocznych, co przypomina nieco wielość ołtarzy bocznych w niektórych kościołach katolickich. Nie znam na tyle przepisów liturgicznych prawosławia, natomiast wiem, że przy ołtarzach bocznych w kościołach katolickich księża mogą odprawiać ciche msze w osobnych intencjach, podczas mszy "głośnej" przy ołtarzu głównym. Podejrzewam, że podobnie jest z liturgiami prawosławnymi, skoro są te mniejsze ikonostasy rozmieszczone w różnych miejscach cerkwi św. Sawy.
To jednak, co zdecydowało o moim wrażeniu porównywalnym do tego odniesionego przez posłów kniazia Włodzimierza do Carogrodu (Konstantynopola), to muzyka! Otóż podczas naszej wizyty w soborze na całą świątynię unosił się śpiew kilku mężczyzn. Początkowo myślałem, że faktycznie odbywa się jakaś liturgia, ale nie zauważyłem żadnego odpowiednio ubranego duchownego. Po chwili, podszedłszy bliżej do głównego ikonostasu, zobaczyłem, że śpiewa kilku mężczyzn w strojach "cywilnych". Nie wiem, czy byli to prawosławni księża (pamiętajmy, że mimo tego, że w innych językach wyraz "pop" jest normalnym określeniem przedstawiciela prawosławnego duchowieństwa, w Polsce jest on przez nie traktowany jako obraźliwe, porównywalne do "klechy"), bo strój niczego nie zdradzał, ale była to prawdopodobnie próba śpiewu. Nie muszę chyba dodawać, że skoro czułem się tak oczarowany atmosferą miejsca, popis wokalny był na najwyższym poziomie.
Pisałem, że w niektórych prawosławnych obiektach sakralnych zapominam o imperatywie odpowiedniego wieku. Jak może się już zorientowaliście, dla mnie czym jest coś starsze, tym bardziej wartościowe. Jednak w tym przypadku nowość największego prawosławnego chramu na Bałkanach przestała stanowić dla mnie jakiś problem. Cerkiew pw. świętego Sawy, pierwszego arcybiskupa (z przełomu XII i XIII w.) i patrona Serbii, którego szczątki spalili Turcy po stłumieniu serbskiego powstania z lat 1598-1599, jest bardzo nowa, bo choć zaczęto ją wznosić jeszcze w 1935 r. okupacja niemiecka i rządy komunistów wstrzymały prace do roku 1984, kiedy ci ostatni wreszcie zgodzili się na kontynuację prac. Oficjalna konsekracja chramu miała się odbyć w roku 2020, ale została przełożona z powodu epidemii covid-19. Warto dodać, że po tym jak Ecep Erdogan przywrócił Hagii Sofii w Stambule funkcję meczetu, kościół prawosławny, zwłaszcza serbski (z poparciem rosyjskiego) zaczął zabiegać, by to właśnie cerkiew św. Sawy przejęła symbolicznie jego rolę, jako najważniejszej świątyni chrześcijaństwa prawosławnego. Niestety trzeba też dodać, że w prace nad nadal nieukończoną konstrukcją chramu zaangażował się finansowo również Władymir Putin. No nie, dzieje tego świata nie przebiegają prosto, dlatego pojęcie mechanizmów jego działania przyprawia nas tak często o ból głowy.
Doszedłszy do wniosku, że musimy już się zbierać, żeby dotrzeć na ostatnią wycieczkę po muzeum Tesli, opuściliśmy cerkiew świętego Sawy i dziarskim krokiem wróciliśmy do narożnej willi przy Krunskiej 6.
Bilety nabyliśmy bez żadnego problemu, po czym weszliśmy do środka. Z opisu w internecie wynika, że Nikola Tesla, mimo iż urodził się na terenie dzisiejszej Chorwacji i ogromną część swojego życia spędził w Stanach Zjednoczonych (aż do śmierci), zawsze czuł się Serbem (był synem prawosławnego duchownego, a wyznanie wyznaczyło w głównej mierze różnice narodowe, bo język niekoniecznie, gdyż Chorwaci, Serbowie, Bośniacy i Czarnogórcy mówią językiem, który różni się na poziomie dialektów, a obecnie różnice podkreśla się jedynie ze względów politycznych -- wszystkie te narody doskonale się rozumieją bez tłumacza). Jego też wolą było, żeby pamiątki po nim zgromadzono w Belgradzie. W muzeum znajduje się również urna z prochami geniusza, dzięki któremu wszyscy dziś korzystamy z elektryczności w postaci prądu zmiennego, a nie z baterii czy akumulatorów z prądem stałym. Tych eksponatów jest całkiem sporo, więc wnioskuję, że to, co mogliśmy zobaczyć, było tylko ich niewielką częścią. Atrakcyjność muzeum polega jednak nie na rozmiarach ekspozycji, ale na swego rodzaju spektaklu, który polega na filmie dokumentalnym o samym bohaterze, a następnie na demonstracji kilku wynalezionych czy też opracowanych przez niego urządzeń, które mają dość spektakularny charakter, gdyż odwiedzający mają okazję sami wywołać iskrzenie, czy też świecenie lamp po ich uruchomieniu. Na szczęścia wszystko odbyło się w języku angielskim, więc każdy, kto trochę sobie w nim radzi, mógł w pełni skorzystać z potencjału tego spektaklu.
Opuściwszy muzeum geniusza i wizjonera, który faktycznie umierał przez swoje zdziwaczenie w zapomnieniu (niestety taka jest Ameryka), ale którego tak naprawdę nie sposób naprawdę zapomnieć, czy też wyeliminować z historii nauki, udaliśmy się pod serbski parlament. Oczywiście o tej porze nie było mowy o jego zwiedzaniu, więc obejrzeliśmy ten neoklasycystyczny budynek z zewnątrz, po czym czym prędzej opuściliśmy plac przed nim, ponieważ nasze obawy wzbudziła obecność dość licznych patroli i samochodów policyjnych. Prawdopodobnie belgradzkie siły porządkowe spodziewały się napływu demonstrantów, więc już się nań szykowały, zaś my doszliśmy do wniosku, że policje na całym świecie są w takich sytuacjach przesadnie podejrzliwe, więc kto wie, czy i nas nie wezmą za przeciwników korupcji we władzach Serbii.
Opuściwszy plac przed parlamentem, przeszliśmy się ulicami niezbyt wg mnie ciekawymi, bo po prostu po komunistycznemu "nowoczesnymi", czyli takimi, które pewnie w czasach Tito uchodziły za szczyt postępu w urbanistyce, ale dzisiaj niekoniecznie imponowały swoim wyglądem. Moją uwagę zwróciły budki telefoniczne w przejściu podziemnym, które z polskiego krajobrazu po wejściu telefonii komórkowej zniknęły całkowicie, ale widocznie Serbowie mają do nich jeszcze jakiś sentyment. Mnie przypomniały się lata Gierka i Jaruzelskiego, kiedy to żaden publiczny telefon nie działał, ponieważ chuligani upodobali sobie odrywanie słuchawek. Tutaj natomiast, niezwykle ciekawa sprawa, słuchawki nie były całkowicie oderwane, tylko w połowie odłamane! Nie, nie był to widok, który wzbudzał jakąkolwiek nostalgię czy sentyment. To było niczym memento ukazujące do jakiego stopnia może się posunąć patologia i głupota w najczystszej postaci.
Nie wiem, już w którym to było momencie, kiedy Jarek rzucił "To co? Na Skadarską?" Nie musiał tego pytania powtarzać. Na kwaterę nie chciało nam się wracać, natomiast byliśmy bardzo ciekawi, jak wygląda życie tych wszystkich knajp i knajpek, które mijaliśmy w południe, właśnie "wieczorową porą."
O, kochani! To było coś zupełnie innego! Tym razem weszliśmy na główną ulicę Skadarliji od strony, od której ją opuściliśmy po obiedzie, czyli od "Beogradzkiej Mehany". Żeby do niej wejść nie było najmniejszej szansy, ponieważ wypełniał ją tłum gości. I podobnie było z pozostałymi restauracjami. Wszystkie mieniły się kolorami świateł i w każdej rozbrzmiewały dźwięki gitar, akordeonów, saksofonów i trąbek. Oczywiście były też śpiewy. Nie była to jedna orkiestra wędrująca od knajpy do knajpy, ale każda kafana/mehana miała swój zespół zabawiający gości przy stoliku. Goście natomiast nie siedzieli jak mumie kontemplując muzykę, tylko aktywnie ją współtworzyli śpiewając razem z wokalistą kapeli. Środkiem zaś ulicy, po wybrukowanej kocimi łbami jezdni przetaczały się tłumy imprezowiczów! O, warto było tu przyjść. Pomimo zagęszczenia przy stolikach, postanowiliśmy jednak znaleźć jakieś miejsce dla naszej czwórki, gdzie moglibyśmy wypić jakiś koktail. Problem polegał na tym, że albo miejsc nie było, a w takich, gdzie kelnerki/kelnerzy zdołali nas gdzieś posadzić, serwowano tylko alkohole niemieszane -- czyste rakije, wódki, whisky albo wina. Szukaliśmy dalej i w końcu się udało! Otóż dotarliśmy do stolików ustawionych przy ulicy, gdzie oprócz nas siedziała tylko jedna para -- jakiś młody Holender podrywający serbską dziewczynę. Zajęliśmy jeden stolik, do którego po chwili przybył z kartami drinków mężczyzny w wieku ok. 50 lat, szczupły, z mocno siwiejącymi długimi włosami spętymi w kucyk, mówiący dobrze po angielsku. Nasze panie i ja zamówiliśmy różne drinki, bo tu właśnie serwowali rozmaite alkoholowe mieszanki, natomiast Jarek wziął swój napój ulubiony, czyli piwo. Na pytanie mężczyzny, czy duże czy małe, Jarek z niejakim zdziwieniem odpowiedział, że "of course, big", na co kelner zareagował wykrzyknięciem "Huh! Of course, big!", co oznaczało doskonałe porozumienie między dwoma amatorami odpowiednich ilości napojów alkoholowych! Mnie, na jakiejś zasadzie mężczyzna skojarzył się z jednym z mistrzów szpady, czyli płatnych zabójców z ulicy Ciasnej w Vallettcie upamiętnionej w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Jana Potockiego. Skojarzenie to zaowocowało tym, że widząc go siedzącego na schodach przy wejściu do wnętrza lokalu o nazwie "Kaldrma", kiedy chcieliśmy zamówić kolejnego drinka, przywoływałem go okrzykiem "Senor caballero!", na co się ochoczo ze schodów zrywał gotowy do podania nam kolejnych szklanek z napojami. Tak na marginesie, dużo później sprawdziłem, że nazwa baru to nic innego jak określenie nawierzchni drogi polegającej na ułożeniu nieregularnych kamieni obok siebie. Piliśmy więc w knajpie o nazwie "Kocie łby"! Drinki były smaczne, a ten, który zamówiłem jako drugi i trzeci, całkiem mocne, ponieważ po pierwszym negroni wziąłem devil's ice tea, a jest to mieszanka samych mocnych alkoholi (bacardi, whisky, tequila, gin, wódka, rum i brandy), soku z limonki i coca-coli. Nasze żony piły mieszanki o zdecydowanie mniejszej ilości procentów, zaś Jarek pozostał przy dużych piwach. W "Kaldrmie" muzyka nie grała, za to różni muzycy zmieniali się w barze sąsiednim i nie były to folkowe zespoły serbskie, tylko raczej wykonawcy różnych gatunków światowej muzyki rozrywkowej. My zaś gadaliśmy i obserwowaliśmy przechodniów, ponieważ ulica tętniła życiem. Przewalały się więc grupy pijanych młodych mężczyzn i chłopców i roześmianych dziewczyn, ale również ludzi wyglądających bardziej statecznie, w tym wielopokoleniowe rodziny, a nawet trafił się prawosławny ksiądz z żoną (hm, no chyba że to nie była jego żona).
Na kwaterę, do której ze Skadarskiej jest bardzo blisko, wracaliśmy syci wrażeń przechodząc obok otwartych knajpek na innych ulicach, którymi szliśmy, ale już nie tak zaludnionych i ożywionych. Zrozumieliśmy, że Skadarska ma jednak w sobie to coś, co czyni ją wyjątkową! Nie mamy w Polsce takich miejsc, bo też i bawić się tak naprawdę nie umiemy. Żeby zaśpiewać, wielu z nas potrzebuje naprawdę dużej ilości alkoholu, tylko że wtedy zamiast zabawy muzyką wychodzi wycie nie mające nic wspólnego z melodią utworu, który zamierzamy zaśpiewać. Generalnie moja obserwacja jest taka, że z jednej strony próbujemy się pokazać jako naród zabawę miłujący, ale tak naprawdę obawiamy się obciachu, czy też cringe'u i dopóki czujemy się trzeźwi atmosferze spontanicznej zabawy się nie poddajemy, w czym stajemy się podobni do Niemców, czy nam się to podoba, czy nie (a wiem, że porównanie do Niemców większości z nas nie jest w smak). Uważam, że taka Skadarska przydałaby się w polskich miastach. Z drugiej strony obawiam się, że wielu z nas atmosfera tego miejsca mogłaby się spodobać aż nadto, co mogłoby mieć opłakane skutki społeczne. Ech, i tak źle i tak niedobrze.
A wracając do porównania z paryskim Montmartrem, to faktycznie wieczorem natknęliśmy się na stanowiska, przy których artyści, a może tylko handlarze sztuki, sprzedawali wyroby pamiątkarskie, które faktycznie przypominały sztukę (i nie były to wizerunki Putina), ale mimo wszystko moje wrażenie ze Skadarliji było takie, że to raczej dzielnica, a konkretnie ulica, po prostu dobrej zabawy. Odczucia obcowania z procesem twórczym w dziedzinach plastycznych nie doświadczyłem.










































































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz