Spod soboru św. Michała Archanioła udaliśmy się prosto w kierunku parku urządzonego na terenie i wokół terenu twierdzy Kalemegdan. Tuż przed samym wejściem na jego teren zwróciłem uwagę na tory tramwajowe przy ulicy, przez którą przechodziliśmy. Dziwna sprawa, jak niewiele trzeba, żeby poczuć większy sentyment do zupełnie przecież obcego miasta. Zauważyłem bowiem, że rozstaw szyn w Belgradzie jest wąski jak w Łodzi (no nie mierzyłem, ale tak na oko), w każdym razie dużo węższy niż w Warszawie. Od razu zrobiło się bardziej swojsko.
Z alei parkowej rozciągał się widok na Sawę płynącą w kierunku Dunaju. Poza tą rzeką nie powiedziałby, żeby w panoramie miast było coś urzekającego. Po prostu nowoczesne miasto, gdzie najnowsze wieżowce mieszają się z budownictwem z czasów komunistycznych.
W ten sposób doszliśmy do murów dawnej osmańskiej twierdzy Kalemegdan, która pod koniec XIX wieku dała nazwę parkowi, w jaki przekształcono płaski teren wokół niej. Kale to po turecku twierdza, zaś megdan to pole bitwy. Faktycznie największe znaczenie strategiczne twierdza miała w czasach osmańskich, zwłaszcza w XVII wieku, ale jego początki sięgają czasów starożytnych! Jako pierwsi zbudowali tutaj swoje fortyfikacje Celtowie, a jak wiemy, przedstawiciele tej grupy językowej swego czasu zajmowali ogromne połacie Europy, w tym tereny dzisiejszej Polski. Kiedy Bałkany dostały się pod panowanie rzymskie, powstała tu twierdza o nazwie Singidunum (możliwe, że to nazwa jeszcze celtycka). Archeolodzy znajdują ślady rzymskie pod ziemią, natomiast mury widoczne na powierzchni to zdecydowanie pozostałości umocnień tureckich (z wyraźnymi śladami współczesnych poprawek w postaci nowszych cegieł).
Najpierw zeszliśmy trochę w stronę ujścia Sawy do Dunaju, skąd poobserwowaliśmy przez kilka minut ruch na rzekach, a odwróciwszy głowy patrzyliśmy na pomnik "Pobednika", czyli Zwycięzcy, postawiony w 1928 roku, a więc tuż przed oficjalną zmianą nazwy państwa z Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców na Królestwo Jugosławii. Nagi mężczyzna jedną ręką wsparty na mieczu, a w drugiej trzymający sokoła symbolizuje bohaterów walczących przeciwko Turkom oraz Austro-Węgrom podczas pierwszej wojny światowej. Autorem posągu jest znany serbski rzeźbiarz Ivan Mestrovic. Ze skarpy nad Sawą wspięliśmy się na mury i podeszliśmy bliżej samej kolumny z rzeźbą.
Dostrzegłszy na prostokącie między murami stoliki kawiarniane przycupnęliśmy tam na moment na drugą tego dnia kawę, po czym ruszyliśmy dalej na zwiedzanie twierdzy.
Pomimo czytania opisu twierdzy w przewodniku, poruszaliśmy się trochę po omacku. Znaleźliśmy np. mauzoleum wielkiego wezyra imperium osmańskiego, Damat Ali Paszy, ale przyszliśmy obok "rzymskiej studni" nie zdając sobie sprawy, że ją omijamy. Tymczasem jednak podeszliśmy do raczej skromnie wyglądającego budynku, który był turbe, czyli niewielkim mauzoleum właśnie, w którym pochowano bardzo zasłużonego dla Turcji cżłowieka, którego miano oprócz imienia (Ali), tytułu szlacheckiego (pasza), miał również słowo "damat", czyli "zięć", ponieważ był mężem córki samego sułtana Ahmeda III.
Do turbe nie weszliśmy, ponieważ była zamknięta, można za to było przeczytać tablicę informacyjną o człowieku pod nią pochowanym. Otóż Silahdar (dzierżący broń) Damat (zięć) Ali Pasza jeszcze jako drugi wezyr brał udział w rokowaniach nad Prutem (1711) a później już jako wielki wezyr podpisywał traktat adrianopolski (1713), który potwierdzał ustalenia sprzed dwóch lat. O ile niektórzy z nas mogą uznać, że pokój zawarty między osmańską Turcją a Rosją Piotra Wielkiego, niewiele mają wspólnego z Polską, to jednak kwestia naszego kraju miała w tym traktacie duże znaczenie. Turcja powstrzymała rosyjską ekspansję w kierunku Morza Czarnego, ale równocześnie zażądała od Rosji wycofania wszystkich swoich wojsk z terenów Rzeczypospolitej! Wszyscy znamy legendę o porozbiorowym hołdzie składanym przez Wielką Portę zlikwidowanemu przez ościenne mocarstwa państwu polsko-litewskiemu w postaci zapytania na oficjalnych spotkaniach dyplomatycznych "Gdzie jest poseł z Lechistanu?", ale o tym, że Turcja zażądała zaprzestania wtrącania się Moskwy w wewnętrzne sprawy Rzeczypospolitej wie już tylko miłośnik historii XVII wieku. Jak wiemy, z tego punktu Rosja się nie wywiązała, co zaowocowało postępującą degradacją naszego państwa, ale fakt, że wielki wezyr Ali Pasza go żądał, jest wart odnotowania.
Po wojnie z Rosją jego zainteresowanie przeniosło się na Moreę (Peloponez) okupowaną od 1699 (pokój karłowicki -- również z punktami dotyczącymi Polski) przez Republikę Wenecką. Wenecjanie ponadto udzielali w kontrolowanej przez siebie Dalmacji azylu rebeliantom serbskim. W 1718 r. wojna turecko-wenecka dobiegła końca przynosząc powrót Peloponezu do Osmanów. Wezyr Ali Pasza tego zwycięstwa jednak nie dożył ponieważ zginął na polu walki pod Petrovaradinem (dziś część miasta Novi Sad) z rąk Austriaków dowodzonych przez, i tu spotykamy starego znajomego, marszałka polnego księcia Eugeniusza di Savoia, czyli Sabaudzkiego (tego, który wypędził Turków z Temeszwaru, czyli Timosoary). Ciało wielkiego wezyra, który teraz do i tak już długiej listy przydomków dostał jeszcze miano "sehit" (por. z arabskim "szahid", czyli męczennik poległy za wiarę). Turbe (mauzoleum) nad jego miejscem spoczynku postawił w latach 80. XVIII wezyr Belgradu Hadżi Mustafa Pasza, po tym, jak na początku lat 40. tegoż stulecia Turcy odzyskali kontrolę nad miastem. Różne były dzieje tego obiektu, np. po 1867 r. służył jako magazyn. Jego remont rozpoczęły okupacyjne wojska austro-węgierskie w r. 1915, a potem już w latach 30. kontynuowały go władze jugosłowiańskiego już Belgradu. Swój obecny stan zawdzięcza renowacjom z 2001 r. z funduszy ambasady tureckiej i z 2017 finansowanej przez Turecką Agencję Współpracy i Koordynacji (TIKA). Jak jednak już zauważyłem, budynek mauzoleum wielkiego wezyra prezentuje się nader skromnie.
A potem... potem podeszliśmy z Jarkiem do bramy w murze nad samym Dunajem, która wraz z drzewem przed nią stojącym stanowi malownicze tło dla zdjęć grupowych. I właśnie do takiego zdjęcia ustawiła się grupa młodych Rosjanek. Tymczasem najpierw wszedł im w kadr Jarek, a potem, podążając za nim, ja. Przeprosiłem rosyjskie dziewczyny i wydostałem się poza mur, gdzie widok już taki malowniczy nie był. Owszem po lewej stronie Sawa wpływała do Dunaju, pod nami Dunaj już sunął zasilony jej wodami, ale widok za rzeką nie przedstawiał jakichś walorów estetycznych, tak samo jak stromy brzeg po naszej stronie. Wróciliśmy więc przez tę samą bramą po raz kolejny psując Rosjankom ujęcie. Znowu powiedziałem "izwienitie", ale Jarek odwrócił się do mnie i mrugnął porozumiewawczo, co znaczyło, że on specjalnie denerwował te dziewczyny -- przynajmniej w ten sposób próbował wziąć odwet na przedstawicielkach narodu, którego wojska dopuszczają się na Ukrainie wszelkich okropności. Nie należę do zwolenników wojny "totalnej", a generalnie jestem ludziom życzliwy, a w dodatku nie sądzę, żeby Rosjanki w ogóle zrozumiały, że nie mogą zrobić sobie zdjęcia z powodu zbrodniczej polityki Władimira Putina na Ukrainie, ale z drugiej strony specjalna krzywda je nie spotkała. Tylko taka mała polska złośliwość wynikająca ze szlachetnego oburzenia.
Szukaliśmy jednak "rzymskiej studni"! Plan niby ją pokazywał, ale kierując się nim, niestety na nią nie trafialiśmy, więc postanowiłem spytać jednego z przewodników oprowadzających liczne wycieczki. Pomoc faktycznie uzyskaliśmy, natomiast okazało się, że w pobliżu zabytkowej studni już przechodziliśmy, tylko o tym po prostu nie wiedzieliśmy. Zakupiliśmy bilety i weszliśmy do ceglanego korytarza wiodącego w dół do wielkiej cembrowiny otaczającej rzeczoną studnię, którą ze względów bezpieczeństwa zwiedzających zabezpieczono kratą. Faktycznie punkt czerpania wody znajdował się tu jeszcze w czasach rzymskich i archeolodzy odnajdują ślady pozostawione przez legionistów, ale jej obecny stan to zasługa Austriaków, którzy okupując Belgrad, w 1731 r. studnię pogłębili i obudowali.
Z tej części twierdzy udaliśmy się w kierunku tzw. bramy stambulskiej, żeby wejść na teren Muzeum Wojskowego. Przeszedłszy pod wieżą zegarową znaleźliśmy się między murami umocnień twierdzy, gdzie umieszczono cały szereg eksponatów -- czołgi, tankietki, działa, wozy bojowe itd. I tutaj muszę Wam powiedzieć, że przeżyłem coś, co się czasami zdarza przy oglądaniu mądrych teleturniejów. Pod przymiotnikiem "mądry" rozumiem taką grę, w której uczestnicy muszą się wykazać autentyczną wiedzą, a nie szczęściem. Otóż Jarek z daleka opisywał mi każdy z elementów uzbrojenia, kiedy jeszcze nie zdążyłem przeczytać tabliczki wyjaśniającej z czym mamy do czynienia. Z daleka mówił, a to jest ... i niestety niczego już dziś nie przytoczę z pamięci, ponieważ wiedza o militariach jest mi tak obca, że nawet po najlepszym wykładzie, nic mi w głowie nie zostaje, ale wierzcie mi na słowo, że Jarek na temat sprzętu wojskowego ma wiedzę tak szczegółową i dogłębną, że po prostu szedłem z rozdziawioną ze zdziwienia gębą, słuchając opisu kolejnego działa lub czołgu, a podszedłszy doń bliżej, okazywało się, że wszystko się zgadza co do joty. Co więcej, nasz kolega nie tylko podawał nazwy i parametry techniczne poszczególnych eksponatów, ale również opowiadał ciekawe historie i anegdoty związane z ich produkcją, łącznie z dokładnymi latami. Co tu dużo gadać, Jarosław Janicki powinien wykładać historię uzbrojenia w Wojskowej Akademii Technicznej, bez dwóch zdań! Szkoda, że byłem jego jedynym słuchaczem, bo nasze panie poszły sobie oglądać w tym czasie jakieś inne atrakcje.
Ciekawa sprawa, bo przy wielu działach pojawiał się przymiotnik "polski" pisany cyrylicą. Dziwiło mnie tylko, że niektóre miały w opisie "polski", np. "nemaczki polski top", albo "francuski polski top". No współpraca z Francuzami by mnie nie dziwiła, ale z Niemcami. Dopiero po kilku takich tabliczkach załapałem, że "polski" to nie tylko faktycznie wyprodukowany przez Polaków, ale również "polowy"!
Jeśli zaś chodzi o akcenty autentycznie polskie, to belgradzkie muzeum posiada tankietkę używaną przez wojsko polskie we wrześniu 1939 r. Oczywiście Jarek poprowadził przy niej kolejną część swojego wykładu, z którego się dowiedziałem, że jest to jeden z czterech zachowanych polskich pojazdów tego typu, z czego trzy są kompletne i znajdują się w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie (był to prezent od rządu Szwecji), w Muzeum Czołgów w Kubince w Rosji i właśnie ta w Belgradzie. W Poznaniu można oglądać tylko szczątki tankietki.
Tak czy inaczej, jeżeli będziecie chcieli zwiedzać wszelkie muzea militarne świata, zgłaszajcie się do Jarka Janickiego i go tam ze sobą zabierajcie. Z całą pewnością nie będziecie mieli wrażenia, że oglądacie jakieś stare żelastwo, ale sprzęt, który niegdyś miał bogate i fascynujące życie. Dzięki jego opowieściom wszystkie te czołgi i działa do mnie przemówiły. Szkoda tylko, że tak niewiele zapamiętałem.
Kiedy nasze żony do nas dołączyły, zajrzeliśmy jeszcze do sklepu z pamiątkami i powoli udaliśmy się znowu do części parkowej Kalemegdanu. Nie zobaczyliśmy wszystkiego. Na jednym z blogów podróżniczych zobaczyłem piękne zdjęcie niewielkiej kamiennej świątyni, i zdanie, że będąc na terenie belgradzkiej twierdzy "trudno nie trafić" do uroczej cerkiewki św. Petki. "Trudno nie trafić?", chciałbym powiedzieć, to potrzymaj mi piwo! No nie trafiliśmy na tę cerkiew. Prawdopodobnie dlatego, że jej już nawet nie szukaliśmy. Byliśmy już w jednym obiekcie sakralnym, a przed nami były dwa inne. Nie "zaliczyliśmy" ani św. Petki. Trudno, może się jeszcze zdarzy, że zawitamy do Belgradu i nadrobimy zaległości.
Tymczasem szliśmy parkową aleją obok pomnika, który na jakiejś dziwnej zasadzie skojarzył mi się z warszawską Nike, ale była to rzeźba odsłonięta w 1930 r. w dowód wdzięczności wobec Francji, która wszak była sojuszniczką Serbii w walce przeciwko Austro-Węgrom w czasie I wojny światowej.
Innym dziełem sztuki rzeźbiarskiej jest posąg rybaka, będący równocześnie fontanną. Z tablicy informacyjnej umieszczonej przy niej dowiedziałem się o niezwykle burzliwych dziejach tego posągu. Fonatanna Rybak, zwana również Walką, przedstawia postać mężczyzny toczącego bój z wężem. Otóż autor rzeczonej rzeźby, wybitny serbski artysta z początku ubiegłego stulecia, Simeon Roksandić, wykonał ją częściowo w Monachium, a częściowo w Rzymie, gdzie zyskała pozytywne recenzje na Międzynarodowej Wystawie Sztuki w 1907 r., czyli rok po jej ukończeniu. Od razu w tym samym roku jej gipsowy model zakupiło Muzeum Narodowe w Belgradzie, zaś docelowo rzeźba też miała trafić do stolicy Serbii. Zanim to jednak nastąpiło, zawieziono ją do Londynu, gdzie zdobiła Pawilon Serbski na Wystawie Bałkańskiej (wszystko w tym samym 1907 roku). Wkrótce do Belgradu dotarła wieść o tragicznym losie statku, który wiózł Rybaka do kraju. Zatonął z całym ładunkiem. Całe szczęście, że Muzeum miało ten gipsowy model, więc na jego podstawie odlano kolejnego rybaka walczącego z wężem. W międzyczasie okazało się, że wieści o zatonięciu oryginału były mocno przesadzone. Statek z pierwotną wersją posągu-fontanny szczęśliwie wrócił na ojczyzny łono i stanął tam, gdzie go zobaczyliśmy. Tymczasem drugi odlew pojechał na wystawę do stolicy Chorwacji i tak się spodobał jego włodarzom, że go od Serbów odkupili (1908). Również stoi do dziś na Placu Jezuitów w Zagrzebiu, co stanowi dla mnie bodziec, żeby odwiedzić to miasto i tego drugiego Nieszczęsnego Rybaka (alternatywny tytuł dzieła) tam zobaczyć.
Tuż za fontanną zaczął się rząd straganów z pamiątkami ciągnący się do samego wyjścia z parku Kalemegdan. Ponieważ w większości "atrakcje" oferowane przez handlarzy składały się z koszulek i kubków z Władimirem Putinem, niczego tam nie zakupiliśmy!


























































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz