Poprzedniego dnia, zanim jeszcze wybraliśmy się po raz ostatni na Skadarską, miał do nas przyjść Dragan, właściciel mieszkania, po opłatę z nasz pobyt. Zamiast Dragana przyszedł jednak jego syn, wysoki przystojniak, który doskonale mówił po angielsku. Bardzo nas ujął swoją kulturą osobistą i znajomością swojego miasta. Kiedy wyszedł, żartowaliśmy, że za kilka minut przyjdzie Dragan po pieniądze, a ten młody człowiek może okazać się oszustem. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło.
W poniedziałek po śniadaniu opuszczaliśmy Belgrad w pełni usatysfakcjonowani miastem, które na pewno nie jest piękne jako całość, ale ma kilka miejsc, które nas ujęły. Zapakowaliśmy nasze rzeczy i stosując znowu różne mikromanewry, Jarek ominął słup latarni, który znajdował się za naszym miejscem parkingowym uniemożliwiając bezproblemowy wyjazd na ulicę, wydostał się na jezdnię. Wkrótce opuściliśmy ruchliwe centrum, a jakąś godzinę później również i peryferia Belgradu.
Dojechaliśmy do miejsca, w którym dostrzegliśmy długą kolejkę samochodów. Czekały na kontrolę graniczną z Bośnią i Hercegowiną. Przed przekroczeniem granicy postanowiliśmy jednak napić się kawy w budynku przy drodze. Bar okazał się miejscem przywodzącym na myśl czasy PRLu, ale wyszliśmy z założenia, że kawę będą mieli. Oprócz nas przy stoliku obok siedziało trzech starszych siwych mężczyzn żywo o czymś dyskutując. Kiedy usiedliśmy, jeden z nich się podniósł i do nas podszedł, żeby przyjąć zamówienie. Okazało się, że nie posiadają tu ekspresu do kawy i mają tylko "domaczą", innymi słowy "turska". A, pomyślałem, skoro turecka, to pewnie z dżezwy. Pewnie, że poproszę. Czy kawa faktycznie była zaparzona w tygielku zwanym w językach bałkańskich z turecka "dżezwą", nie wiem, bo do kuchni nie zaglądałem. Po fusach, które się co jakiś czas dostawały między moje zęby, zacząłem podejrzewać, że to raczej taka jakże popularna w czasach PRLu nasza "zalewajka". Głowy jednak nie dam, bo generalnie ta kawa jakaś podła wcale nie była.
Wsiedliśmy do samochodu i Jarek spojrzawszy na nawigację doszedł do wniosku, że nie będziemy czekać na tym przejściu granicznym, bo za kilka kilometrów jest inne. Tak też zrobiliśmy. Ominęliśmy kolejkę samochodów, zjechaliśmy na lewy pas i ruszyliśmy szosą wzdłuż granicy serbsko-bośniackiej do tego drugiego przejścia, co okazało się świetnym pomysłem, ponieważ tam kolejka sprowadzała się do jakichś dwóch samochodów przed nami. Podobnie jak na granicy rumuńsko-serbskiej, formalności skończyły się na przejrzeniu naszych paszportów. Żadnej kontroli bagażu, nic z tych rzeczy. Piszę o tym nie bez powodu, ponieważ te nasze przejazdy przez granice byłych krajów Jugosławii stanowiły wyraźny kontrast wobec tego, co miało nastąpić kilka dni później, ale o tym we właściwym czasie.
Po bezproblemowym wjeździe na teren Bośni i Hercegowiny znaleźliśmy się na terenie Republiki Serbskiej, która jest częścią federacji, jaką jest państwo, na terenie którego się znaleźliśmy. Bośnia i Herzegowina jest bowiem federacją dwóch jednostek administracyjnych: Federacji Bośni i Hercegowiny, pomyślanej jako miejsce zamieszkane przez Boszniaków (muzulmanów) i Chorwatów, oraz Republiki Serbskiej zamieszkanej głównie przez prawosławnych Serbów. To właśnie ci ostatni na początku lat 90. zbuntowali się przeciwko rozpadowi Jugosławii i proklamacji niepodległej Bośni i Hercegowiny, i ze wsparciem ze strony Serbii zgotowali rzeź ludności muzułmańskiej. Radovan Karadzić był właśnie jednym z przywódców bośniackich Serbów okrytym niesławą ze względu na zbrodnie wojenne. Powszechnym symbolem ludobójstwa stała się masakra w Srebrenicy w 1995, kiedy to wojsko Republiki Serbskiej (nie mylić z Serbią) wymordowało ludność muzułmańską, w większości uciekinierów z innych części kraju. Srebrenica była jedną ze "stref bezpieczeństwa" ochranianą przez wojska holenderskie z ramienia ONZ. Serbowie ostrzelali ich stanowiska, w związku z czym obrońcy ludności cywilnej się wycofali. Na ich prośbę o wsparcie, ONZ odpowiedziało niemrawo, co się skończyło tym, że bośniaccy Serbowie zrobili z bośniackimi muzułmanami co chcieli na oczach całego świata, który się tej masakrze przyglądał sparaliżowany własną indolencją.
W mordowaniu bośniackich muzułmanów mieli udział również Chorwaci, bo sytuacja była w tym czasie skomplikowana. W jednych regionach bośniaccy Chorwaci działali wspólnie z Boszniakami (muzułmanami) przeciwko armii jugosłowiańskiej i oddziałom Republiki Serbskiej, a w innych trwała wojna między (nieistniejącą już) Chorwacką Republiką Herzeg-Bośni a nie tylko Serbami ale również muzułmanami. Pół wieku po drugiej wojnie światowej narody południowosłowiańskie ponownie przeżyły piekło zbrodni wojennych i ludobójstwa.
Powiem szczerze, że dziwnie się czułem jadąc przez kraj oznaczony symbolami Republiki Serbskiej. Nie mogłem się oprzeć wspomnieniom wiadomości z telewizji o Radku Mladiciu, czy Radovanie Karadziciu. Złapałem się na tym, że każdego przechodnia w mijanych miasteczkach zacząłem podejrzewać o zbrodnie wojenne, choć przecież uczestnicy wojny domowej to ludzie w moim wieku i starsi. Jeżeli nawet w mojej głowie dochodził do głosu zdrowy rozsądek, trudno się było nie zastanawiać, co myślą sobie współcześni Serbowie żyjący w Bośni. Czy dążą np. do irredenty i przyłączenia się po prostu do Serbii? Czy można od nich oczekiwać jakiegoś bośniackiego patriotyzmu? A może te wszystkie myśli wynikały z antyserbskiej propagandy wdrukowanej w mój wówczas młody mózg przez media? Nikt nie może zaprzeczyć zbrodniom Serbów, ale dziś wiadomo, że np. Chorwaci wynajęli amerykańską agencję pijarową, której udało się narzucić mediom na całym świecie czarno-białą narrację, gdzie Serbom bez pardonu przypisano a priori rolę czarnych charakterów, natomiast Chorwatów przedstawiano jako tych dobrych. Niezależnie od wszystkiego, dziwnie się czułem na terenie bośniackiej Republiki Serbskiej.
Na szczęście o wiele dłuższe odcinki drogi stanowiły tereny górskie, gdzie nie natykaliśmy się na ludzi, oprócz tych w samochodach. A widoki były tutaj jak z filmu fantasy. O ile jadąc wzdłuż Dunaju oddzielającego Rumunię od Serbii mieliśmy po stronie tej ostatniej góry, a po stronie tej pierwszej równinę, to tutaj, przesuwając się szosą na znacznej wysokości nad Neretwą, mogliśmy podziwiać majestat gór po obu stronach rzeki. Gdybyśmy płynęli łodzią po Neretwie moglibyśmy się czuć jak bohaterowie "Władcy pierścieni", a gdybym był większym entuzjastą natury niż kultury, pewnie chciałbym wśród tych pejzaży spędzić całe wakacje. Ponieważ historia ludzkości i twory rąk ludzkich nadal mają przewagę wśród moich zainteresowań, jechaliśmy tam, gdzie się ich spodziewaliśmy.
Znaleźliśmy jedno duże "odmorisztie", czyli zatoczkę, gdzie zmęczony kierowca może się zatrzymać i odpocząć, gdzie widok błyszczącej srebrzyście Neretwy w dole kontrastował z odcieniami zieleni gór ją otaczających po prostu powalał na kolana. Niestety nikt nie pomyślał, żeby postawić tu jakąś toaletę, czy choćby Toi-toikę. Baśniowość widoków zepsuł nam odór spowodowany przez poprzednich użytkowników parkingu. Czym prędzej ruszyliśmy dalej.
Naturalny krajobraz pozostawał bajecznie górski, ale oto zaczęły się pojawiać rakiety gotowe do wystrzelenia prosto w niebo, obok których postawiono niewielkie obserwatoria astronomiczne. Czym dalej, tym było ich więcej. Wybaczcie mi ten głupawy żart, ale myślę, że ktoś, kto nigdy nie widział bośniackiego meczetu z kopułą i przyległego do niego minaretu, mógłby sobie tak ten widok skojarzyć. A rzecz w tym, że zagęszczenie zazwyczaj małych meczetów jest w Bośni zadziwiające. Jadąc przez niewielką wieś, można dostrzec np. trzy minarety.
Ta zmiana krajobrazu
uczyniona ręką człowieka jasno pokazywała, że oto wjechaliśmy na tereny
zamieszkałe przez ludność muzułmańską, co oczywiście nie jest odkrywcze,
natomiast myślę, że powinno w niejednym z nas wywołać pytanie, jak to się
stało, że ludność słowiańska akurat na tym terenie przyjęła islam, a na innych
kurczowo się trzymała swojej religii mimo presji ze strony osmańskich
zdobywców. Dlaczego Serbowie kurczowo trzymali się prawosławia, Chorwaci
katolicyzmu, a Bośniacy jakoś tak stosunkowo łatwo dali się nawrócić na wiarę
Muhammada z Arabii. I skąd się wzięli Bośniacy? Co to za nacja? Ze
średniowiecznych przekazów wiemy, że podczas wędrówki ludów na Bałkany przybyli
Serbowie (trudno z pewnością orzec, czy byli spokrewnieni z łużyckimi Sorbami mieszkającymi
do dziś w okolicach Budziszyna we wschodnich Niemczech) i Chorwaci (w polskiej
tradycji literackiej dawniej zwani Chrobatami), którym przypisuje się pierwotne
siedziby na terenie Małopolski. Kto wie, czy "potężny książę na
Wiśle" z Żywotu św. Metodego nie był Chorwatem? Tak czy inaczej, wiemy, że
takie plemiona wdarły się na tereny wschodniego cesarstwa rzymskiego (przez
późniejszych historyków nazwanego Bizancjum). Na pewno były też inne, bo wiemy,
że plemiona słowiańskie zalały cały Półwysep Bałkański, łącznie z Grecją (stąd
np. Morea od "more" -- morze, zastąpiła nazwę Peloponez), ale ich
nazw nie znamy. Bułgarzy to trochę inna historia, bo pierwotnie był to lud
turkijski, który się zasymilował z podbitymi przez siebie Słowianami. W każdym
razie w źródłach z tamtych czasów nie znajdziemy żadnych Bośniaków.
Pierwotnie Bośnia była po prostu terminem geograficznym. Skoro język słowiański, jakim posługują się dzisiejsi Serbowie, Chorwaci, Bośniacy i Czarnogórcy jest praktycznie ten sam (przepraszam przedstawicieli tych narodów, którzy ze względów politycznych się z tym nie zgodzą), to tym bardziej tych różnic nie było w średniowieczu. Pierwszy zapis nazwy w wersji "mała kraina Bosone" zawdzięczamy cesarzowi wschodniorzymskiemu Konstantemu VII Porfirogenecie. Uważa się, że nazwa krainy wzięła się od nazwy rzeki, a tę z kolei można wywieźć od illyryjskiego Bassanas, gdzie można odnaleźć praindoeuropejski rdzeń "bos", który oznaczał bieżącą wodę. Tak czy inaczej, Słowianie, którzy się tu osiedlili, zaadaptowali pierwotną nazwę do swojego języka w wersji Bosnia.















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz