Kiedy wjechaliśmy do Mostaru, musieliśmy trafić na naszą kwaterę. Jarek nastawił nawigację, ale tom-tom okazał się mało precyzyjny, więc kiedy wreszcie wjechaliśmy na właściwą ulicę, przejechaliśmy naszą kwaterę, jeszcze nic o tym nie wiedząc. Znalazło się na szczęście miejsce, żeby nie tamując ruchu (a ruch na tej ulicy był bardzo intensywny), zatrzymać na moment samochód i się rozejrzeć. Stanęliśmy akurat w takim miejscu, że po prawej mieliśmy jakieś zarośla, więc do zabudowań po naszej stronie ulicy musieliśmy się nieco cofnąć. Po jakichś trzystu metrach dotarliśmy do piętrowego białego domu jednorodzinnego, nieco wycofanego w stosunku do jezdni, tak, że przed nim można było zaparkować nawet kilka samochodów. Jarek wrócił więc po swój, a my zaczekaliśmy, aż przyjedzie, żeby razem się zameldować.
Drzwi otworzył nam chłopiec, który wyglądał na lat dwanaście, choć oczywiście mógł mieć więcej, bo przecież dzieci różnie rosną. Przywitał nas po angielsku i w tym też języku toczyła się nasza rozmowa, a raczej monolog chłopca, który bez najmniejszego drgnięcia mięśni twarzy, śmiertelnie poważnym tonem tłumaczył nam reguły użytkowania naszego apartamentu. Przede wszystkim powinniśmy byli zdejmować buty już w przedsionku, który był równocześnie klatką schodową, a nie w przedpokoju naszej ścisłej kwatery. Chłopiec mówił poprawną i płynną angielszczyzną, z nielicznymi potknęciami gramatycznymi, ale tak czy inaczej byliśmy pod wrażeniem. Kiedy tak śmiertelnie poważnym głosem wyjaśniał nam jak użytkować nasze pokoje, za nim kręciła się starsza kobieta (trudno powiedzieć, czy babcia, czy mama chłopca), która się jednak nie odezwała ani słowem.
W międzyczasie spytałem naszego małego gospodarza "Kako se zowiesz?", co nieco zbiło go z tropu, prawdopodobnie dlatego, że jego mózg był w tym momencie nastawiony na język angielski, więc minęło kilka sekund, kiedy załapał, o co pytam i odpowiedział "Kerim". Jako czytelnik Sienkiewicza z łatwością zapamiętałem imię chłopca na zasadzie skojarzenia z okrzykami Turków atakujących pana Wołodyjowskiego "Allah kerim" (Bóg jest szlachetny, coś jak arabskie "Allah akbar").
Kerim przyjął od nas zapłatę za cały pobyt w gotówce, przyniósł od razu resztę, ale odmówiliśmy jej przyjęcia traktując ją jako gratyfikację za jego profesjonalizm. Na koniec wytłumaczył nam, jak dojść do historycznego centrum.
Jola przez cały nasz pobyt powtarzała, że musimy się ściśle stosować do instrukcji użytkowania naszego apartamentu, ponieważ boi się tego chłopca. Faktycznie jego powaga w kontraście z niskim wzrostem i szczuplutką sylwetką robiła nieco dziwne wrażenie. Jak się miało potem okazać imię chłopca na nic się nam nie przydało, ponieważ do samego końca naszego pobytu już go nie spotkaliśmy. Starszej pani zresztą też nie. Możliwe, że nasi gospodarze zachowywali się tak, żeby dać nam poczucie jak największej prywatności i swobody. Możliwe, ale ich prawdziwych motywów usunięcia się z naszego pola widzenia nigdy już nie poznamy.
Zgodnie z instrukcją wniósłszy nasze bagaże do przedsionka/klatki schodowej (jedne schody prowadziły w dół, niekoniecznie do piwnicy, bo dom stał na wzgórzu, więc pewnie niższa kondygnacja miała normalne wyjście na ogród z drugiej strony domu, a drugie na piętro; dzwi do naszego mieszkania znajdowały się na wprost drzwi wejściowych) i nie śmieliśmy ich wnieść do naszych pomieszczeń nie zdjąwszy uprzednio butów. W końcu weszliśmy do obszernego a równocześnie bardzo przytulnego i czyściutkiego mieszkanka. Duży salon, dwie sypialnie, w tym jedna tak duża jak salon, a druga mniejsza, dla każdej sypialni osobna łazienka, duży balkon. Wszystko urządzone w stylu takim trochę sprzed dwóch albo trzech dekad, ale gustownie i w idealnym stanie. Tylko kuchnia była niewielka, stanowiąc przedłużenie przedpokoju. Nie nastawialiśmy się jednak na jakieś gotowanie, więc wszystko było idealne.
Po rozpakowaniu się, ruszyliśmy na nasz pierwszy spacer po Mostarze. Zgodnie ze wskazówkami Kerima zeszliśmy schodkami do wąskiej uliczki, która nadal wiodła dość stromo w dół, po czym skręciliśmy w lewo w nieco szerszą przecznicę, na której trafił się nawet jakiś jadący samochód. Wypatrywaliśmy szkoły, przy której wg instrukcji chłopca, mieliśmy skręcić w prawo, żeby dojść do kolejnej przecznicy, z której już mieliśmy bez problemu dotrzeć do samego centrum ze słynnym mostem na Neretwie. Tymczasem żadnej szkoły nie potrafiliśmy dostrzec, więc skręciliśmy "na czuja" i i tak doszliśmy do pożądanej ulicy. To jeszcze nie była ta prowadząca mostu, ale skręciliśmy w nią kierując się w lewą stronę, po czym w prawo, żeby przejść obok restauracji a następnie meczetu po lewej i muzułmańskiego cmentarza po prawej. Oba te obiekty znajdują się na rogu z przecznicą, która stanowi główny deptak Mostaru. Kiedy jednak tam dochodziliśmy, jeszcze tego nie wiedziałem. Kiedy za meczetem skręciliśmy w lewo i ruszyliśmy dalej, Agnieszka pierwsza rozpoznała miejsce, które były najdalszym punktem, do którego doszliśmy, kiedy byliśmy tutaj z dziećmi w 2019 r. Wówczas szliśmy z kierunku przeciwnego, bo podczas naszej kilkugodzinnej wycieczki zaparkowaliśmy samochód pod kościołem franciszkanów, a więc po drugiej stronie miasta. Przypomniałem sobie, że w miejscu, w którym teraz szliśmy kupiliśmy sobie z Adamem dwa fezy. Tym razem też były tu stanowiska, gdzie można było kupić te osmańskie nakrycia głowy zakazane przez Ataturka, ale tym teraz były koloru bordowego, podczas gdy mój pamiątkowy fez jest idealnie czerwony, Tak samo jednak jak wtedy, nie są to czapki filcowe, ale raczej tekturowe obciągnięte tanim materiałem, więc są to raczej elementy karnawałowego kostiumu niż prawdziwe tureckie nakrycia głowy o nazwie wywodzącej się od miasta w Maroku.
Wszędzie też sprzedawano urocze zestawy do kawy parzonej po turecku, czy bogato zdobiona dżezwa plus zestaw filiżanek (od dwóch do kilkunastu, w zależności od rozmiaru dżezwy). Postanowiłem taki zestaw nabyć, choć niekoniecznie jeszcze tego wieczoru.
Rozglądając się po sklepach i sklepikach, głównie pamiątkarskich, zaglądnąwszy do warsztatu, gdzie rzemieślnik uderzając młotkiem w dłuto wyklepywał misterny wzór na miedzianym talerzu, który prawdopodobnie miał być podstawką pod dżezwę i filiżanki (tak na marginesie to nie do końca wierzę, że te wszystkie metalowe cacuszka są naprawdę zrobione ręcznie sądząc po ogromnej liczbie zestawów tacek z dżezwami i filiżankami), doszliśmy do murku nad rzeką, skąd widać słynny historyczny most. Ten widok noszę w sercu od 2019 r., ale kiedy ponownie się tu znalazłem, ponownie mnie zachwycił. Powiedzmy sobie szczerze, ta historyczna (turecka) część Mostaru jest bardzo, naprawdę bardzo mała, ale za to tak baśniowo malownicza, że warto tu przyjechać nawet na pół godziny, żeby się tym widokiem napawać. Rzeka, most, dookoła budynki mieszczące sklepiki i knajpy, a dookoła minarety. Przecież to krajobraz, gdzie można kręcić "Baśnie z tysiąca i jednej nocy". Jedyne, co nam uświadamia, że nie jesteśmy na Bliskim Wschodzie, to słowa, które brzmią jakoś tak swojsko, choć nie zawsze zrozumiale. Otacza nas przecież mowa słowiańska, a bardzo często po prostu polska, ponieważ nasi rodacy też upodobali sobie Mostar. A skoro tak to i handlarze z okolicznych straganów i sklepów, a także kelnerzy i sprzedawcy lodów również się trochę polskiego nauczyli! Ha, no i tak sobie pomyślałem, że jeśli kiedykolwiek nastąpi islamizacja Polski, to niech chociaż będzie podobna do tej z Bośni. Zaraz jednak odrzuciłem tę myśl niewczesną, bo choć zmian się nie boję, wolę jednak, żeby wiązały się z jakimś postępem, a nie kierunkiem wręcz przeciwnym.
Przeszedłszy przez zwężenie ulicy otoczonej w tym miejscu straganami, doszliśmy do zakrętu, na którym znajduje się kolejny sklep z dżezwami i ibrykami (metalowe dzbany na wodę i szerbety), skręciliśmy już prosto na słynny mostarski most. Powiadają, że nazwa miasta wzięła się ze słowa "mostari", czyli strażnicy mostu. Murowany most zbudowano tutaj w miejscu starego drewnianego w 1566, a więc w czasach osmańskich. Niestety, w listopadzie 1993 r. most zniszczyli ostrzałem żołnierze chorwaccy, choć nie miał on żadnego strategicznego znaczenia! Na odbudowanie czekał do roku 2001, a na ponowne oddanie do użytku do lipca 2004.
Most jest piękny, wznosi się łukiem nad Neretwą, ale nie przepadam za chodzeniem po nim. Nawierzchnia z wapiennego kamienia jest tu tak wyślizgana, że każdy krok, o ile nie ma się odpowiednio przyczepnego obuwia, grozi upadkiem. Co prawda w pewnych krótkich odstępach umieszczono w poprzek przejścia "garby" z tego samego materiału, które wystając ponad powierzchnię mają prawdopodobnie na celu zahamowanie ewentualnego poślizgu, albo oparcie nogi przechodnia dającego kolejny krok. Uważam, że to nie pomaga. Te rzędy wystających kamieni są jednak tak samo wyślizgane, a na dodatek stanowią dodatkowe niebezpieczeństwo potknięcia. Na dodatek most ma kształt łuku, więc do jego połowy trzeba się lekko wspiąć, a potem po śliskim spadku z niego zejść. Kobietom nie radzę chodzić tamtędy w szpilkach.
Niestety, w odróżnieniu od naszej wizyty z 2019 r., tym razem nie dostrzegliśmy ani jednego faceta w samych slipach, który byłby gotowy za odpowiednią opłatą skoczyć z mostu do wody. Nie znalazłem informacji o jakimś zakazie tej niebezpiecznej tradycji. Może się przestało opłacać?
Po drugiej stronie rzeki wąski deptak ze straganami ciągnie się dalej, a nas doprowadził do ciągu budynków murowanych, w jednym z których spodziewałem się znaleźć restaurację, w której podczas naszej króciutkiej wizyty w Mostarze w 2019 r. zjedliśmy górę mięsa, a tego, czego nie zjedliśmy, kazaliśmy sobie zapakować (jeszcze dwa dni dojadaliśmy je na kwaterze w chorwackiej Podacy -- można tę historię znaleźć na tym blogu). Ponieważ nie pamiętałem nazwy tego lokalu, skręciliśmy do restauracji, która była po drodze. Wstąpiliśmy więc do Hotelu Emen, bowiem był to lokal gastronomiczny należący do niego właśnie. Karta obejmowała dania nie tylko lokalne, ale też międzynarodowe, ale byliśmy już naprawdę głodni i nieco zmęczeni, więc kiedy już tam usiedliśmy, nie mieliśmy ochoty się ruszać. Jedzenie nas nie zawiodło, bo była i sałatka szopska, ale tym razem nie tylko z kaszkawałem, ale również z kajmakiem, i ja jak zwykle chciałem spróbować mostarskiej wersji czewapów, ale jako Polak lubię mieć do obiadu jakąś surówkę, więc zamówiłem sałatkę z dwóch rodzajów kapusty. Była pomidorowa zupa-krem i była zupa z cielęciny. Jarek wziął sobie kurczaka w sosie curry, co raczej do bośniackiej kuchni regionalnej nie należało, ale nie każdy ma takie parcie na próbowanie lokalnych specjałów, jak ja. Nasze panie, mając dosyć mięsa, zamówiły naleśniki, które okazały się niesamowicie słodkie. Generalnie złego słowa na ten nasz obiad powiedzieć nie mogę -- wszystko było bardzo smaczne. Atmosfera tylko taka jak to w restauracji, która równie dobrze mogłaby się znajdować w Londynie, Paryżu, czy Białymstoku. Sześć lat temu w restauracji obok tę bośniackość się czuło nie tylko w potrawach.
![]() |









































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz