piątek, 12 grudnia 2025

Mostar 3 (środa, 30 lipca 2025, popołudnie)

 

W drodze powrotnej do Mostaru postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji Udovice. Nietrudno się domyślić dlaczego. Oczywiście jadł tam Robert Makłowicz i bardzo sobie tamtejsze jadło chwalił. Od razu jednak należy poczynić pewne zastrzeżenie. Pan Robert zawsze sobie chwali to, co je na ekranie. W żadnym przypadku nie jest surowym krytykiem kulinarnym typu Magda Gessler, czy inni jurorzy telewizyjnych konkursów dla kucharzy-amatorów. Panu Robertowi wszystko smakuje, wszystko jest "wyśmienite", "świetne" i "doskonałe". Przyznam szczerze, że ci, którzy kochają jego programy, do których i my się zaliczamy, chyba robią to właśnie dlatego, że Robert Makłowicz jest taki pozytywny. Gdzie nie pojedzie tam jest mu dobrze, tam wszystko mu się podoba, wszystko go zachwyca, a potrawy "emblematyczne" dla danego regionu są zawsze wspaniałe. Generalnie to staram się również podchodzić do miejsc, które odwiedzamy w taki sam pozytywny sposób i w większości przypadków to się nawet udaje. Dlatego, kiedy ktoś mnie pyta o opinie na temat np. hotelu, czy muzeum, w którym byliśmy, w 95% otrzyma odpowiedź, że "nam się podobało". Zdecydowanie nie należymy do tych, którzy wyjeżdżają na wakacje, żeby narzekać. 

Z drugiej strony należę do tych, których fizycznie męczy mówienie nieprawdy. Kiedy coś mi nie pasuje, z wielkim trudem przychodzi mi ukrycie tego faktu. Potrafię jednak przyznać, że jeżeli mnie coś się nie podoba, to wcale nie znaczy, że komuś innemu też ma się nie podobać, dlatego staram się nie wyrażać opinii na zasadzie wygłoszenia jedynie słusznego werdyktu. 

Ten długi wstęp nie jest bez powodu. Otóż jedną z bałkańskich specjalności zachwalanych przez Roberta Makłowicza jest pieczona na rożnie jagnięcina. Podjechawszy pod restaurację Udovice przed samym wejściem do środka, faktycznie dostrzegliśmy palenisko, nad którym obracało się mięso. Weszliśmy więc i usiedli przy stoliku. Nasze panie zamówiły sałatkę szopską i czewapy z frytkami, ale my, mięsożerni faceci przecież specjalnie tu przyjechaliśmy na pieczoną jagnięcinę! Ponieważ mam polskie przyzwyczajenia, do mięsa z ziemniakami zamówiłem sobie dodatkowo sałatkę z dwóch rodzajów kapusty. Agnieszka i Jola chwaliły zarówno swoją szopską (kolejna wersja, bo w każdej restauracji tę sałatkę robią nieco inaczej, główną różnicę robi ser, w tym przypadku była to feta), jak i czewapy. 

Zacząłem czuć niepokój, kiedy na stole pojawiły się nasze porcje jagnięciny. Mięso wyglądało jak gotowane, a o tym, że było pieczone świadczyła chrupiąca skorka. I ta skórka była właśnie najlepszą częścią mojego obiadu. Nigdy nie lubiłem gotowanego mięsa, a to choć takie nie było, tak właśnie wyglądało i smakowało. Nie to jednak było najgorsze. Tutaj jednak mogę mieć pretensje do samego siebie, bo pan Robert o tym wyraźnie mówił w swoim programie. Otóż na Bałkanach ceni się smak samego mięsa, dlatego doprawia się je przed pieczeniem jedynie solą. No niestety, ta opcja zupełnie nie trafiła w mój gust. Od razu przypomniałem sobie, jak wiele lat temu, kiedy ważyłem ponad 90 kg, zaaplikowałem sobie, a przy okazji Agnieszce, tzw. dietę kopenhaską. Polegała ona m.in. na tym, że co drugi dzień zalecała jedzenie gotowanej na parze piersi z kurczaka bez żadnych przypraw. Trzeciego dnia stwierdziliśmy oboje, że wolimy nic nie jeść, niż wpychać w siebie do mięso pozbawione wszelkiego smaku. Mniej więcej teraz miałem takie samo odczucie. Jedzenie rosło mi w ustach i z trudem je przeżuwałem. Wyrzuty sumienia wobec jagnięcia, które oddało swoje życie, żeby mnie nakarmić, kazały mi jeść dalej. W takich chwilach przepchnięciu kolejnego kęsa zwykle pomaga zagryzienie sałatką. Tak przynajmniej jest w moim przypadku. Nie tym razem. Rzecz w tym, że moje warzywa też nie były niczym przyprawione. Nie były nawet polane oliwą lub olejem, co pomogłoby w przełykaniu. Udało mi się z trudem zjeść jakąś 3/4 porcji i z wyrzutami sumienia resztę zostawiłem. No nie, panie Robercie, ta jagnięcina dla mnie nie była "wyśmienita." Ale zastrzegam -- dla mnie, co nie znaczy, że innym też nie powinna smakować. O gustach się nie dyskutuje, jak to mawiali starożytni Rzymianie. Czewapy są natomiast zawsze dobrze doprawione i nigdy mnie nie zawiodły. Tak, czy inaczej, mimo tych tortur przy stole, odszedłem od niego syty, więc była jakaś jasna strona tego obiadu. Jeszcze raz zastrzegam, nie krytykuję restauracji Udovice, ponieważ z całą pewnością są ludzie, którzy pieczoną jagnięcinę doprawioną jedynie solą lubią, a nasze żony chwaliły sobie swoje danie. To, co tutaj opisałem, to po prostu mój osobisty smak i tyle. Jarek całe mięso zjadł, ale żadnej opinii nie wyraził -- nie krytykował, ale zachwytu Roberta Makłowicza też nie powtórzył. 







 

Po tym kulinarnym doświadczeniu pojechaliśmy już prosto do Mostaru. Jak zwykle zostawiliśmy samochód przed naszą kwaterą, nieco się odświeżyliśmy i ruszyliśmy na nasz ostatni spacer po centrum miasta. Tym razem poszliśmy bez żadnego planu zwiedzania. Od samego początku z premedytacją ominęliśmy Muzeum Ofiar Wojny i Ludobójstwa poświęcone upamiętnieniu etnicznych jatek z pierwszej połowy lat 90. ubiegłego stulecia. Wystarczył nam widok ruin kamienic, pozostawionych w takim stanie ku przestrodze przyszłych pokoleń. Wystarczyły gęste ślady kul na domach, które się w ruinę nie obróciły. Wystarczyło też pomyśleć, że ludzie, którzy w tej bratobójczej wojnie ginęli byli naszymi rówieśnikami, a mieli wówczas po dwadzieścia kilka lat. Ginęli też młodsi. Pół wieku po potwornościach II wojny światowej, południowi Słowianie zgotowali sobie kolejne piekło w imię ambicji politycznych żądnych władzy łobuzów. Kiedy zaś tacy ludzie dotrą ze swoim chorym przesłaniem do tłumów, tam nie ma już miejsca na myślenie. Podsycane strach i nienawiść przejmują całkowicie kontrolę nad ludźmi. Doszliśmy do wniosku, że dodatkowo dołować się nie musimy.  

Wśród tłumu turystów idących między straganami w stronę mostu wyłuskał nas sprzedawca lodów, który świetnie mówił po polsku, a przy tym posiadał tak potrzebne w handlu zdolności perswazyjne, że namówił nas na zakup i spożycie po porcji tego zimnego przysmaku. Kiedy próbowałem się wymówić nadmiarem cukru, wskazał na kubełek z lodami dla diabetyków. Jak tu się więc opierać. Polscy turyści z całą pewnością są tutaj częstymi gośćmi, a zauważyliśmy to już sześć lat temu. Sprzedawcy często tu zagadują po polsku, a niektórzy, jak ten lodziarz, opanowują nasz język w stopniu naprawdę większym niż zadowalający. 
 

 



Ten widok za nami to jest jednak baśń z tysiąca i jednej nocy! 
 









Kiedy byliśmy w Mostarze sześć lat temu, a przecież byliśmy krótko, bo jakieś dwie godziny, zaskoczyły nas śpiewne głosy z kilku minaretów naraz. Prawdopodobnie z głośników poszły nagrania nawoływania do obowiązku każdego muzułmanina. Teraz, podczas tych trzech dni byłem bardzo zdziwiony, ponieważ ani razu nie usłyszeliśmy muezzina! Nie wiem, czy wprowadzono jakieś ograniczenia, czy zakazy. Na sam koniec naszej wizyty w Mostarze jednak się doczekaliśmy. Głos co prawda dochodził jakby tylko z wieży jednego z meczetów, ale był. Pobożni muzułmanie powinni byli odmówić wieczorną modlitwę. Na ulicy jednak nikt tego nie zrobił. Za to my przeżyliśmy ten element "egzotyki" w kraju, gdzie ludzie mówią słowiańskim językiem. 




Wstąpiliśmy znowu do "naszych" delikatesów (byliśmy też w innym sklepie, ale zupełnie nam się nie spodobał). Tym razem zakupiliśmy butelkę hercegowińskiego wina. Kiedy szliśmy w stronę naszej kwatery zapadł zmrok i na niebie pojawił się księżyc. Wino powoli wysączyliśmy na naszym balkonie dzieląc się wrażeniami z całego dnia i omawiając plany na dzień następny. Wino może "nie krzywdziło", jak to zasłyszałem kiedyś od pewnego sommeliera z telewizji, ale też nie zachwycało. Generalnie o winach bośniackich czy hercegowińskich mało się na świecie słyszy i chyba dzieje się tak nie bez powodu. 





 




Tymczasem księżyc przybrał tak nieoczekiwany kształt, że postanowiłem go uwiecznić. Niestety jakość zdjęć jest fatalna. Zoom aparatu w telefonie jednak doskonały nie jest. Księżyc natomiast z niemal okrągłego niczym w pełni (stan kiedy wracaliśmy na kwaterę) zmienił się nie w rogalik, nie w półksiężyc, ale w jakieś dziwne wrzeciono lub łezkę. Obie jego strony były wypukłe, ale całość bardzo wąska. Z całą pewnością ten kształt nie mógłby posłużyć jako symbol islamu. 



Z kulturą muzułmańską natomiast jeszcze przez jakiś czas nie mieliśmy się rozstać. Następnego dnia wyruszaliśmy do Sarajewa, czyli stolicy tego przedziwnego tworu politycznego, jakim jest Bośnia i Hercegowina. Po drodze jednak mieliśmy w planie zwiedzenie muzeum w Jablanicy i krótki spacer po Konjicu.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz