piątek, 5 grudnia 2025

Blagaj (wtorek, 29 lipca 2025)

 
 
We wtorek po śniadaniu i kawie ruszyliśmy w kierunku Blagaju, gdzie zaplanowaliśmy zwiedzenie klasztoru derwiszów. Gdybym Was spytał, z czym kojarzą Wam się derwisze, to jak byście mi odpowiedzieli? Myślę, że pierwsze skojarzenia wielu, podobnie jak to było (i tak naprawdę nadal jest) to wirujący taniec facetów w białych "spódnicach" i w fezach na głowie. Dopiero potem przychodzi do głowy sufizm, czyli bardzo uduchowiona odmiana islamu, nastawiona na praktyki mające na celu bezpośrednie zjednoczenie z Bogiem, przez co jego wyznawcy są często prześladowani przez reprezentantów ortodoksyjnej odmiany sunnizmu, a także przez szyitów. Islam, podobnie jak ortodoksyjny judaizm, to religia "prawnicza". Najważniejsze jest w nich przestrzeganie przepisów prawa, którego się nie oddziela od religii. Objawia się to m.in. w tym, że kiedy muzułmanin daje jałmużnę zgodnie z nakazem Koranu, musi to zrobić oficjalnie i jawnie, tak żeby cały świat widział, że ją daje, ponieważ w przeciwnym razie wg prawa ten czyn nie jest uznany jako przepisowy zakat (czyli jałmużna jako jeden z pięciu filarów islamu). Żadne tam "nie wie lewica, co robi prawica", żadni tam anonimowi darczyńcy. Tam, gdzie najważniejsze jest przestrzeganie przepisów prawa, teologowie nie zaprzątają sobie zbytnio głowy mistycyzmem i duchowością. Jak przestrzegasz prawa, idziesz do raju, jak nie, to do raju nie idziesz, a w jakim stanie umysłu do prawa podchodzisz jest kwestią drugorzędną. Dlatego religie o nastawieniu mistycznym, religie, które skupiają się na indywidualnym (prawo zawsze działa w społeczności) rozwoju duchowym, przez strażników prawa nie są rozumiani ani lubiani. Na dodatek sufici czczą założycieli klasztorów jako świętych, co w ortodoksyjnym islamie, który jest bardzo "protestancki" w swojej doktrynie, jest grzechem. 

Tymczasem sufizm od czasów al-Ghazalego (1058-1111), czy ibn-Arabiego (1165-1240), bardzo się rozprzestrzenił w świecie perskim i arabskim. Wybitnym poetą sufickim był słynny Rumi (polecam powieść Elf Shafak, Czterdzieści zasad miłości). Chyba pod panowaniem Osmanów sufici raczej bez przeszkód uprawiali swoje praktyki (modlitwy, asceza, medytacje, "mantrowanie", czyli powtarzanie imion Boga, często przy użyci tasbih (sznur modlitewny z nanizanymi paciorkami podobny nieco do katolickiego różańca). Dlatego nie powinno nas dziwić, że w czasach, kiedy Turcy podbili Bałkany, przywędrowali tu również sufici w postaci derwiszów. 

Co ciekawe, jak informuje strona internetowa Blagaj Tekke, czy bardziej po słowiańsku Blagaj Tekiji, w miejscu, gdzie derwisze zbudowali swoje miejsce praktyk duchowych, wcześniej istniało miejsce kultu bogomiłów. Jak pamiętacie może z jednego z moich poprzednich wpisów, jedna z hipotez mówi, że islam przyjął się na terenie Bośni i Hercegowiny właśnie dlatego, że wpływy katolickie i prawosławne były tu słabe, zaś funkcjonował na tych terenach "heretycki" kościół bogomiłów, przez tych pierwszych zresztą prześladowany. Do bogomiłów jeszcze wrócimy przy najbliższej okazji. 

Ponieważ Blagaj to tak naprawdę przedmieście Mostaru, podróż nie zajęła nam zbyt wiele czasu. Kiedy wjechaliśmy w jego ulice, praktycznie od razu mężczyzna stojący na rozwidleniu gestem policjanta kierującego ruchem skierował nas w przecznice w prawo, gdzie zaraz za zakrętem znajdował się płatny parking. Był to po prostu ogrodzony plac o nawierzchni nieutwardzonej. Opłata nie była wygórowana, więc właściwie ucieszyliśmy się, że nie musimy gdzieś krążyć i szukać miejsca do zostawienia samochodu. Kiedy ruszyliśmy w stronę ścieżki obstawioną straganami z pamiątkami w kierunku tekkiji, zauważyliśmy, że można było zaparkować przy ulicy i to pewnie za darmo, ale nie robiliśmy z tego problemu. 

Tymczasem... Tymczasem, moi drodzy, muszę Wam opowiedzieć o czymś, co jest ludzkie i ludziom się zdarza, a mimo, że szliśmy do miejsca duchowych uniesień muzułmańskich ascetów, miało związek z funkcją jak najbardziej cielesną. Otóż z każdym krokiem zacząłem coraz silniej odczuwać potrzebę udania się tam, gdzie szejk chodzi na piechotę. Kiedy dotarliśmy do budynku malowniczo przyklejonego do ogromnej skały nad wypływającą spod niej rzeką, moje myśli były bardzo dalekie od Absolutu, z którym chcieli się zjednoczyć derwisze. Zapierający dech w piersiach widok też nie znalazł dostępu do mojego umysłu. Ten skupił się na jednym zadaniu -- czym prędzej znaleźć toaletę! I faktycznie, kiedy tylko zobaczyłem tabliczkę kierującą w jej stronę, puściłem się tam biegiem. Ucieszyłem się, że nikogo w niej nie ma, otworzyłem drzwi do kabiny, a tam... no tak, wiadomo, turecka tradycja, czyli dziura w podłodze. Nie było to absolutnie ważne. Cieszyłem się, że wszystko skończyło się pomyślnie! 

Najlepszy punkt miał się dopiero wydarzyć. Otóż wyszedłszy z kabiny ku swojemu przerażeniu zobaczyłem, że przy umywalkach stoi grupka kobiet i dziewcząt w hidżabach, które przyglądają mi się z wyraźnym rozbawieniem. Pierwszą myślą była natychmiastowa ucieczka, ale ją odrzuciłem, ponieważ musiałem umyć ręce. Głupawo się uśmiechając dokonałem ablucji wśród kobiecych i dziewczęcych chichotów, powiedziałem "sorry!" i dopiero wtedy jak najszybszym krokiem opuściłem przybytek. Dopiero teraz przyjrzałem się tabliczce z napisem "toilet", a pod nim z napisem w piśmie arabskim. Otóż pod tym ostatnim wyraźnie narysowany był but damski na wysokim obcasie typu "szpilka". Są w życiu sytuacje, których się nie spodziewamy, a które odbierają nam zdolność trzeźwej oceny rzeczywistości. (Przyznam, że zastanawiałem się, czy w ogóle o tym pisać, ale wyszedłem z założenia, że nic co ludzkie nie powinno być nam obce, a przy tym chciałem wprowadzić do swojej narracji wątek humorystyczny). 
 
Na szczęście wkrótce zapomniałem o całym incydencie, bo oto po zakupie biletów podeszliśmy do wejścia, przed którym kobieta w chustce na głowie pilnowała porządku, a przede wszystkim tego, żeby wszyscy przed wejściem po drewnianych schodach na górę zdjęli buty. 
 
Tekke (tłumaczymy jako "klasztor" na zasadzie podobieństwa do miejsc zamieszkałych przez zakony chrześcijańskie) w Blagaj wg Wikipedii został założony w roku 1520, ale własna strona klasztoru podaje, że pierwsza wzmianka o tym miejscu pochodzi z roku 1664. Evlija Çelebi, znany w swoim kręgu kulturowym podróżnik i derwisz, w swoim dzienniku podróży Seyahatname pisze o tekiji w Blagaju jako miejscu o już ustalonej reputacji. 
 
Ponieważ wizytę w Blagaju zaplanowaliśmy jeszcze przed wakacjami, dużo sobie po niej obiecywałem, ale szczerze mówiąc niewiele o tekke wcześniej przeczytałem. Dlatego spodziewałem się miejsca, gdzie spotkam autentycznych sufickich ascetów, którzy pokazują turystom swoje życie. Tymczasem praktyki religijne w tym miejscu skończyły się w roku 1925 w momencie śmierci ostatniego szejka Sejdo Sehovicia. 
 
Oczywiście skłamałbym, gdybym napisał, że tekija mnie rozczarowała, ale to co zobaczyłem wyraźnie odbiegało od tego, co sobie wyobrażałem. Pomieszczenia w budynku były wielkości klasy przedwojennej wiejskiej szkoły, a więc za duże na cele pustelników, a za małe na słynne wirowanie. Wyposażenie było raczej skromne, ale w tym względzie nie spodziewałem się przepychu. Dywany, narzuty na ławy do siedzenia to praktycznie wszystkie ozdoby. W kilku pomieszczeniach sam zrobiłem zdjęcia, a w jednym poprosiłem atrakcyjną dwudziestokilkuletnią kobietę w hidżabie (no właśnie dlatego, że był to hidżab, jej twarz nie była zakryta)  o  zdjęcie całej naszej czwórki. Dziewczyna miło się uśmiechnęła i spełniła moją prośbę. Postanowiłem przy okazji zaspokoić swoją ciekawość i dowiedzieć się, z jakiego "egzotycznego" kraju pochodzi. Na moje pytanie również z uśmiechem odpowiedziała płynną angielszczyzną w wariancie północnoamerykańskim, ze z Toronto w Kanadzie i że cała jej grupa wycieczkowa to Kanadyjczycy. Podziękowałem sympatycznej Kanadyjce i dołączyłem do swoich w celu zobaczenia skromnej klasztornej biblioteki. Generalnie wszystko mi się podobało, nawet zacząłem sobie wyobrażać sufickich ascetów studiujących Koran, albo gromadzących się w innych salach na modlitwy i medytacje, tylko jednego nie potrafiłem sobie wyobrazić. Postanowiłem o to spytać kobietę sprawdzającą na dole bilety i pilnującą, żeby turyści zdejmowali buty. Jej odpowiedź rozbiła moje kolejne wyobrażenie o tym miejscu. Spytałem ją bowiem, w którym z tych przecież niewielkich pomieszczeń ci derwisze odprawiali swój rytualny wirowy taniec mający na celu wprowadzenie ich umysłu w stan połączenia z Absolutem. Okazało się, że w Blagaju tego typu obrzędu nie praktykowano! I znowu dopiero później doczytałem, że sufici-derwisze dzielą się na szereg grup i podgrup, każda z nich pochodzi z innej linii duchowego przywództwa. Każdy szejk (odpowiednich hinduskiego guru) tworzył własną interpretację nauk sufizmu, a jego następcy mogli je modyfikować. Dlatego tańczący derwisze, zwani po turecku Mevlevilik, odprawiający taniec Sema, to tylko jedna z odmian tego nurtu w islamie. W Blagaju podstawową praktyką duchową był zikr, czyli wspominanie, rozmyślanie i chwalenie Boga, co bardzo przypomina podejście indyjskich bhaktów. 
 
Na koniec wyszliśmy na niewielki taras nad samą rzeką Buną, która wypływa spod skały, do której przylega tekkija. Obficie bijące źródło tego typu nosi fachową nazwę "wywierzysko", a ponieważ po bośniacku źródlo to "vrelo", miejsce to znane jest jako Vrelo Bune. Niektórzy turyści decydowali się na przejażdżki łodziami do jaskini, skąd wypływała rzeka, ale my się na to nie zdecydowaliśmy. Udaliśmy się za to przez mostek na drugą jej stronę, gdzie wcześniej widzieliśmy grupy turystów robiących zdjęcia. Faktycznie widok z drugiego brzegu Buny był fantastyczny, ponieważ obejmował cały budynek klasztoru, skałę i jeszcze jaskinię z rzeką. 
 
W pewnym momencie naszą uwagę przykuła sytuacja w klasztorze. Oto bowiem z tarasu, na którym niedawno byliśmy, można zejść po schodkach nad samą rzekę. I właśnie na ich najniższym stopniu  dostrzegliśmy z przerażeniem dziewczynkę może czteroletnią, która nagle wpadła do wody. Na ratunek natychmiast pospieszył jej chłopiec wyglądający na jakieś 7-8 lat. Na szczęście woda w tym miejscu była płytka i nie płynęła tak wartko jak nurt w centralnej linii Buny. Dopiero z kilkunastu sekundach, które wydały nam się wiecznością, oboje dzieci zostały wyciągnięte przez rodziców. Odetchnęliśmy z ulgą, choć zaraz potem cała rodzina zaczęła czegoś szukać, co pewnie zgubiło któreś z dzieci. Uznawszy poszukiwania za sprawę beznadziejną, rodzina oddaliła się od rzeki, zaś mną targały jeszcze emocje. Z jednej strony byłem bardzo wzruszony postawą chłopca, który bez wahania postanowił ratować siostrzyczkę, a z drugiej wkurzony na opieszałość rodziców, którzy nie zauważyli, że ich dziecko podeszło na tak niebezpieczną odległość do wody. 
 
Do pewnego momentu każdy z nas robił zdjęcia na własną rękę, aż swoją pomoc zaoferowała energiczna szczupła brunetka około czterdziestki, z której chętnie skorzystaliśmy. Nigdy nie przypuszczałem, że robienie zdjęcia może być zajęciem tak dynamicznym. Kobieta ustawiała telefon w różnych położeniach, a przy tym "zapowiadała" uwolnienie "wirtualnej migawki" poprzez energiczne wyrzucanie kolejno kciuka, palca wskazującego i palca środkowego. Miało to niejako zastąpić odliczanie typu "trzy-dwa-jeden" lub coś w tym stylu. Gorąco podziękowaliśmy za zrobienie nam szeregu zdjęć z kilku pozycji i dystansów,  po czym udaliśmy się przez nadrzeczną restaurację na świeżym powietrzu, ale umieszczoną pod ogromnym zadaszeniem do kolejnego mostku, którym wróciliśmy na brzeg, z którego przyszliśmy. Zaraz za nim skręciliśmy w lewo i dotarliśmy do innej, niemal równie przestrzennej nadrzecznej restauracji, gdzie zdecydowaliśmy się usiąść i zjeść obiad. 





 



Nie, to nie jest toaleta, z której skorzystałem, tylko jedna z tych, którą do swojej dyspozycji mieli derwisze. 







































Zdjęcie zrobione przez energiczną brunetkę. 


W restauracji Fajić przywitał nas szerokim uśmiechem młody wysoki acz nie szczupły kelner. Z karty wynikało, że restauracja oferuje dania rybne, ale nie tylko. Janiccy to wielcy ryb amatorzy, więc Jarek zamówił zupę rybną, a oboje na drugie danie wzięli po dwa pstrągi. Nadto Jola zamówiła kolejną wersję sałatki szopskiej, tym razem z fetą. Agnieszka zachowawczo poprosiła o pierś z kurczaka z frytkami, zaś ja postanowiłem wreszcie po raz pierwszy w życiu spróbować kalmarów. Moje próby sprzed prawie 40 lat wspominam tak, że kiedy na przyjęciu u przyjaciół zobaczyłem półmisek tych morskich żyjątek, nie mogłem się przemóc, żeby je ugryźć. Tym razem były podane w "przystępny" sposób, bez widocznych odnóży i okazały się bardzo smaczne. Kałamarnice, czy też kalmary to po południowosłowiańsku lignije i pod taką nazwą właśnie je zamówiłem. Dodatkiem do pstrągów i do ligniji była blitwa z ziemniakami, specjał znany mi z programów pana Roberta Makłowicza, jakie co tydzień oglądamy z Agnieszką na YouTube. Blitwa to liście buraka, a więc rodzaj boćwiny, ale ten burak jest nieco inny od naszego (we Włoszech występuje jako bietola) i wiem od pana Roberta właśnie, że u nas blitwy się nie uprawia. Mieszkanka tych liści z ugotowanymi ziemniakami nie jest może czymś, co wysyła nasze kubki smakowe do raju, ale jest potrawą doskonale uzupełniającą danie mięsne lub rybne. Ponieważ wszystko nam smakowało, a kelner był niezwykle sympatyczny, wyszliśmy z restauracji Fajić usatysfakcjonowani. 

Na parking szliśmy z poczuciem owocnie spędzonego przedpołudnia. Wracaliśmy do Mostaru, gdzie zaplanowaliśmy spędzić resztę dnia. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz