Radimlja
Na ostatni dzień naszego pobytu w Mostarze zaplanowaliśmy bardzo ambitnie długą wycieczkę do kilku miejsc, ale w miarę urealniania naszych zamiarów musieliśmy z kilku z nich zrezygnować. Już jadąc w kierunku Radomliji doszliśmy w samochodzie do wniosku, że nie pojedziemy do Neum, bo to jednak było dość daleko, a poza tym zracjonalizowaliśmy sobie tę decyzję brakiem jakichś większych atrakcji, oprócz potencjalnej kąpieli w morzu. Jechać tyle kilometrów, tylko po to, żeby się zamoczyć w Adriatyku? No nie. Niekoniecznie.
Neum wykreśliliśmy z naszej listy, ale póki co jechaliśmy prosto do naszego pierwszego celu, czyli do cmentarza bogomiłów. O bogomiłach czytaliśmy na studiach historycznych, ale o istnieniu tej konkretnej nekropolii dowiedzieliśmy się z jednego z piątkowych programów na youtube'owym kanale pana Roberta Makłowicza. Odczuwałem swego rodzaju dreszcze, podobne do tych przed Lepenskim Virem. Oto mieliśmy zobaczyć nagrobki tajemniczej grupy wyznaniowej, której przetrwanie między katolikami i prawosławnymi stanowi dla mnie jedną z zagadek historii. Przecież uczymy się, a potem uczymy dzieci o dominacji kościołów oficjalnych i ich kontroli nad życiem społecznym, a tu nagle dowiadujemy się o całych połaciach Europy zamieszkałych przez wyznawców dziwnej odmiany chrześcijaństwa pozostającej w wyraźniej opozycji do chrześcijańskiej ortodoksji.
Ruch "miłych Bogu" prawdopodobnie narodził się na terenie Bułgarii jako opozycja wobec coraz silniejszych wpływów greckiej cerkwi, co równocześnie było równoznaczne z politycznymi wpływami cesarstwa wschodniorzymskiego, przez historyków nazwanego bizantyńskim. Religia bogomiłów bardzo różniła się od chrześcijańskiej ortodoksji. Była ona dualistyczna, czyli zakładała równorzędność sił Dobra i Zła, między którymi toczy się walka. Był to wyraźny wpływ starej religii perskiej, w tym nauk perskiego "proroka" Maniego, który z kolei inspirował się również gnostycyzmem. Tak na marginesie niektórzy Polacy-katolicy, w tym niektórzy duchowni, wierzą w równorzędność Dobra i Zła bojąc się zwycięstwa Szatana, podczas gdy jest to myślenie właśnie manicheistyczne, bo ani chrześcijaństwo, ani judaizm nie przypisują Szatanowi roli wroga Boga, tylko wroga człowieka (oskarżyciela).
Wracając do tematu, bogomili nie uznawali żadnych sakramentów, nie czcili relikwi ani świętych obrazów. Nie używali znaku krzyża ani nie przyjmowali chrztu, przez co trudno ich nawet nazwać "chrześcijańską sektą". Wierzyli, że ludzkie ciało jest świątynią, w związku z czym nie ma sensu wznosić budynków sakralnych. Stosowali ascezę, praktykowali taniec jako rytuał religijny i pościli. Mając to na uwadze aż trudno się oprzeć wrażeniu, że ich przejście na islam w wersji sufickiej odbył się dość gładko i bezboleśnie (choć dowodów na to żadnych nie mam). Praktyki derwiszów są przecież bardzo podobne! Bogomili owszem, wierzyli w Jezusa (zresztą gnostycy też wierzyli i muzułmanie również, choć nie uznają jego boskości), ale dodali mu starszego brata Satanaela, który się przeciwko Bogu-ojcu zbuntował i jest jego przeciwnikiem. Ba ten świat, w którym żyjemy, nie jest wcale dziełem Boga, tylko złego Satanaela właśnie!
Nie do końca możemy być pewni, do jakiego stopnia na bogomiłów wpłynęli paulicjanie (podobna herezja ormiańska), ani do jakiego stopnia bogomiłów można utożsamaiać z bośniackim kościołem paterenów (oficjalny kościół na tym terenie), również zwalczany przez kościoły prawosławny i katolicki, ale mający silne oparcie w lokalnej arystokracji. Natomiast niektóre źródła pozwalają wierzyć, że doktryna bogomiłów dotarła do Europy zachodniej (z Dalmacji poprzez północne Włochy) dając początek ruchom albigensów (katarów) z południa Francji.
Niestety zbyt mało mamy źródeł, żeby się w sposób pewny o bogomiłach wypowiadać, ale bezsprzecznie zbliżaliśmy się do Radimlji (na filmiku umieściłem błędnie nazwę RadOmlja, co pewnie wzięło się ze skojarzenia z naszym Radomiem), czyli miejsca, gdzie znajdują się stećci (l.p. stećak), czyli nagrobki ludzi tego wyznania, choć dosłownie wyraz ten znaczy po prostu "stojący kamień". Powstanie nekropoli wiąże się z magnackim rodem Miloradovićiów, którzy byli bośniackimi Wołochami, czyli potomkami zlatynizowanych mieszkańców tej krainy sprzed przybycia Słowian (żeby nikt nie pomyślał, że byli to jacyś migranci z Wołoszczyzny). Czasowo cmentarz lokuje się w XV i XVI w., a więc w okresie, kiedy gdzie indziej z bogomiłami i pokrewnymi ruchami religijnymi już się krwawo rozprawiono.
Tak czy inaczej, bogomili to ludzie, którzy nadal stanowią wyzwanie dla historyków, i inspirację dla pisarzy (m.in. dla Olgi Tokarczuk), ale stećcy stoją w Radimlji i są świadectwem ich istnienia. Kupiliśmy bilety w budynku przed przy cmentarzu i ruszyliśmy między kamienie, na których wyryto różne elementy, ale na pewno nie krzyż, czy inne symbole chrześcijańskie. Niestety, kamienie są przysłowiowymi milczkami, więc niczego się od nich nie dowiedzieliśmy. Mieliśmy tylko świadomość, że pochowano tu ludzi, których poglądy i obrzędy były bardzo odmienne od dominujących wówczas w Europie rytów chrześcijańskich.
STOLAC
Ruszyliśmy w stronę Stolaca, gdzie wkrótce dotarliśmy i zaparkowaliśmy samochód pod górą, na szczycie i zboczach której wznosiły się ruiny zamku. Nie zamierzaliśmy się tam wspinać, tylko udaliśmy się w stronę centrum, jeżeli do tak małej miejscowości można zastosować to określenie. Dostrzegłszy kawiarnię Caffe Bosfor, zdecydowaliśmy,, że już pora na drugą kawę. Mimo, że liczący nieco ponad 3 tysiące mieszkańców Stolac, to miasteczko w zdecydowanej większości muzułmańskie, sympatyczna i skora do śmiechu kelnerka nie zaproponowała nam kawy po turecku, czyli z dżezwy, a "espresso". Już kiedyś pisałem, że chyba wszędzie w Chorwacji, Serbii i Bośni, kelnerzy często od razu zastrzegają, że serwują tylko "espresso", ale mają tu na myśli wszystkie jego włoskie pochodne, a więc macchiato, cappuccino, latte itd. W dodatku do każdego takiego napoju na bazie espresso podają dużą szklankę wody. Jeszcze inna obserwacja to taka, że w lokalach gastronomicznych chyba monopol ma austriacka marka Julius Meinl, bardzo smaczna zresztą. Na próżno jednak próbowaliśmy kupić paczkę jej ziaren. W żadnym sklepie na Juliusa Meinla nie trafiliśmy! Tymczasem mimo włoskiej metody parzenia, jakiś turecki element w tej kawie jest, a mianowicie jej logo, które umieszczone jest również na filiżankach, w której się tę kawę serwuje, to głowa osmańskiego Turka w fezie na głowie.
Trochę pożartowaliśmy z kelnerką, która nieźle radziła sobie z angielskim, na temat zniżki, jaką powinniśmy dostać z powodu awarii terminala, wypiliśmy kawę, po czym ruszyliśmy do pierwszego zauważonego obiektu, a mianowicie meczetu Sułtana Selima.
Čaršijska džamija (meczet przy rynku, bo čaršija to centralny rynek miasta) ), znany również jako meczet Sułtana Selima, pochodzi z lat 1519-1520 i jest jednym z najstarszych zabytków w Stolacu. Zniszczony, podobnie jak cały rynek, w 1993, odremontowana w 2002, dżamija stanowi przykład pięknej prostoty architektury muzułmańskiej.
Przed wejściem do wnętrza dostrzegliśmy półki na buty i miejsce pokryte dywanem, gdzie te buty należało zdjąć. To, co nas zdziwiło, to to, że wejścia do dżamiji nikt nie pilnował. W całym obejściu nie było żywego ducha, ale meczet był otwarty. Weszliśmy do haram, czyli części modlitewnej, gdzie oczywiście jako pierwsze rzucają się w oczy ozdobny kamienny mihrab wskazujący al-kiblę, czyli kierunek na Mekkę, i drewniany bardzo skromny minbar, czyli kazalnica. Wszedłem po drewnianych schodach na galeryjkę, gdzie na okiennym parapecie ktoś zostawił tasbihy, czyli muzułmańskie "różańce". Między oknami można zobaczyć napisy po arabsku, prawdopodobnie cytaty z Koranu. O ile wewnątrz ozdób trudno uświadczyć, to ściany zewnętrzne meczetu pokryte są namalowanymi motywami roślinnymi. Jak wiemy, w islamie artystyczne przedstawianie postaci ludzkich jest zakazane (choć w Turcji i Persji ten zakaz nie był, jak się zdaje, zbyt gorliwie przestrzegany). Obeszliśmy podwórze ze studnią pośrodku i wyszliśmy na ulicę, skąd jeszcze raz ogarnęliśmy wzrokiem dżamiję Sułtana Selima -- jej minaret i dach, który podobno pierwotnie był kopułą, a obecnie jest dachem typu namiotowego. Przy wyjściu też na nikogo się nie natknęliśmy.
Ruszyliśmy w stronę rzeki, po drodze mijając całkiem liczną mieszaną wycieczkę, w której wszystkie kobiety nosiły hidżaby i generalnie stroje wskazujące na ich religię, natomiast wszyscy mężczyźni byli ubrani w stylu zachodnim -- zwykłe spodnie i koszule. Niezależnie od płci wszyscy mówili wyłącznie amerykańską wersją angielszczyzny.
Przeszliśmy po kamiennym moście na drugi brzeg Bregawy i powędrowaliśmy dalej wzdłuż rzeki. Właściwie powinienem napisać "rzeczki", bo zbyt szeroki ten dopływ Neretwy w tym miejscu nie jest, ale za to jest niezwykle malowniczy. Co jakiś czas warto się zatrzymać, żeby popodziwiać widok horyzontu z minaretami i innymi budynkami z błyszczącą wstęgą Bregawy na pierwszym planie.
Po drodze "odkryliśmy" tekiję, czyli, jak już wiecie, "klasztor" derwiszów. Nic o tym miejscu wcześniej nie czytaliśmy, więc nie próbowaliśmy tam nawet wchodzić. Dopiero później sprawdziłem informacje o nim, i dowiedziałem się, że to sprawa bardzo świeża, ponieważ tekija w Stolacu została założona w roku 2010 przez szejka Halila Brzinę, przedstawiciela sufijskiej tariki (zakonu) Nakszbandijja. Wygląda na to, że tekija jest więc czynnym miejscem praktyk derwiszów. Szkoda, że się nie odważyliśmy i nie spróbowaliśmy z kimś tam porozmawiać.
Przeszliśmy na drugą stronę rzeki i ruszyliśmy w drogę powrotną. Już myślałem, że nic nas tam nie zaskoczy, ale nieco się zdziwiliśmy widząc kawiarniane stoliki i krzesła brodzące w wodzie. Było co prawda płytko, ale kto chciałbym tam usiąść na kawę i równocześnie moczyć nogi? Nie dowiedzieliśmy się tego, ponieważ lokal był najwyraźniej nieczynny.
Dotarliśmy z powrotem do kamiennego mostu, którym pierwotnie przeszliśmy na drugi brzeg Bregawy. Most Inat ("most złości"), lub Górny to najstarszy z piętnastu mostów na tej rzece. Niektórzy podejrzewają, że ze względu na swoją niezgrabność (jedna część dochodzi do brzegu, a druga jakby kończyła się w rzece) jest to konstrukcja średniowieczna, przedosmańska, ale legenda mówi coś innego. Otóż w połowie XVII wieku wezwano beja Stolaca i mężczyzn zdolnych do walki, by udali się do Stambułu, by bronić stolicy imperium przed powstańcami z Anatolii. Z braku legalnej władzy, miasto opanował niejaki Trtak z Ljubinja i zaczął nim rządzić wraz ze swoimi zbirami. Nakazał m.in. zbudować most, który byłby piękniejszy od mostu beja. Budowniczowie na złość mu wznieśli most krzywy, który mimo to uzyskał akceptację pijanego Trtaka. Stąd nazwa "most złości". Tyle legenda.
Ponieważ rzeka, most i ocieniające go drzewa, oraz meczet w tle stanowią wdzięczny widok, zrobiłem tam kilka zdjęć, kilkakrotnie wchodząc na most i z niego schodząc. Kiedy skończyłem, ze zdziwieniem skonstatowałem, że nigdzie w pobliżu nie potrafię zlokalizować ani Agnieszki, ani Joli i Jarka. Było troje ludzi i nie ma! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zacząłem nerwowo chodzić wokół mostu, poszedłem w stronę Caffe Bosfor, ale po moim towarzystwie nie było śladu. Nie powiem, że wpadłem w panikę, bo w końcu Stolac to na nasze standardy taka większa wieś, więc nie było obawy, że się nie odnajdziemy, ale zdenerwowała mnie sama sytuacja. Na dodatek nie było jak się znaleźć przy pomocy telefonów, ponieważ wszyscy wyłączyliśmy karty sim. Postanowiłem pójść w stronę parkingu, co też zrobiłem. Na próżno. Postanowiłem wrócić pod most, ale po drodze zobaczyłem całą trójkę już z daleka. Zresztą oni też. Okazało się, że kiedy robiłem zdjęcia kamiennemu mostowi, moi towarzysze podróży weszli do meczetu "mostowego" (Čuprijska džamija), czyli inaczej dżamiji Hadži Alije Hadžisalihovića (hadżiego, czyli tego, kto odbył pielgrzymkę do Mekki, Aliji Hadžisalahovicia). Fundator meczetu od dawna mieszkał w Kairze i tam zresztą umarł nie doczekawszy ukończenia jego budowy, ale sentyment do rodzinnego miasta kazał mu zainwestować w budowę świątyni właśnie w Stolacu. Zresztą opiekę nad obiektem sprawowała jeszcze długo jego rodzina.
Dość zabawne są dane na temat daty oddanie mostowej dżamiji do użytku. Prawdopodobnie ktoś raz napisał, że było to "około 14 lutego 1736 r.", jakby chodziło o być może 13, a może 15 lutego. "Około" i dokładna data dzienna... Niesamowite!
Tak czy inaczej, moja żona i przyjaciele weszli sobie do tego meczetu korzystając z tego, że wycieczka anglojęzycznych muzułmanów, którą widzieliśmy wcześniej już z niego wyszła, natomiast ja zostałem nad rzeką. W ten sposób tej dżamiji nie zwiedziłem, a wracać już nie chciałem, bo jeśli chcieliśmy zrealizować nasz ambitny plan, musieliśmy się liczyć z czasem.
Razem doszliśmy do samochodu i ruszyliśmy dalej w stronę wodospadów Kravica.





















































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz