Ponieważ jazda samochodem po starym centrum Mostaru nie ma większego sensu, Jarek zaparkował samochód przed domem, który był naszą kwaterą i ruszyliśmy znaną już sobie drogą w kierunku mostu. Tym razem nie przegapiliśmy szkoły, o której poprzedniego dnia mówił nam Kerim. Nie doszliśmy jednak do starego (acz nowego, bo zrekonstruowanego) mostu, tylko na ulicę Gase Ilića, gdzie znajduje się jeden z domów osmańskich. Domów mieszkalnych zbudowanych w czasach potęgi osmańskiej Turcji jest więcej, z czego trzy są muzeami, a są to Bisevića kuća (dom Bisewicia), Muslibegovića kuća (dom Muslibegowicia) i Kajtazova kuća. Przewodnik, jaki mieliśmy, kierował nas do tego ostatniego domu. Natomiast o tym, że starych budynków tego typu jest więcej dowiedzieliśmy się od pani sprzedającej bilety do domu rodziny Kajtaz, która powiedziała nam, że do niedawna był to normalny prywatny dom i dopiero po śmierci ostatniej właścicielki zrobiono z niego muzeum. O pozostałych muzeach nam nie wspomniała, natomiast wyjaśniła, że w kilku sąsiednich domach z czasów osmańskich po prostu nadal mieszkają ich właściciele. Dom Kajtazów powstał w XVIII wieku, a więc jest starszy od domu Muslibegowicia (XIX w.), ale młodszy od Bisewicia (1635).
Właścicielami byli oczywiście Bośniacy, a konkretnie Boszniacy, czyli słowiańscy muzułmanie, ale chyba trzeba by było specjalisty, który poznałby po jakichś elementach, że nie jest to dom turecki. Dywany, imbryki, stoliki i ławy pod ścianą z dywanowymi narzutami (przypomina to wystrój wnętrze tekiji w Blagaju), czy stroje, z których niektóre mogliśmy nawet przymierzyć, wszystko przywodziło na myśl tajemniczą Turcję i to z czasów, które znamy z powieści Sienkiewicza. Nie twierdzę, że mam rację z tymi czasami, tylko że po prostu tak sobie wyobrażałem życie w imperium osmańskim, które do czasów reform Mustafy Kemala zwanego "Ojcem Turków", było w wielu kwestiach raczej zachowawcze. Siedząc przy drewnianym stoliku z sziszą (niezapaloną oczywiście) w ręku, pomyślałem sobie, że życie w takim domu musiało być całkiem wygodne. Jak na mój gust sufity były zawieszone nieco zbyt nisko, ale standard wyposażenia i rozmiar domu wskazywały, że właściciele musieli należeć do osmańskiej klasy średniej.
Nigdy nie umiem się oprzeć wstąpieniu do księgarni, albo podejściu do ulicznego stanowiska, gdzie sprzedają książki, choćby były to teksty w języku zupełnie dla mnie obcym. Po prostu obcowanie z książkami, nawet tymi po chińsku czy arabsku, sprawia mi przyjemność. Język serbsko-chorwacki, który dzisiaj uznano ze względów politycznych za nieistniejący, za istniejące uznając języki chorwacki, serbski, bośniacki i czarnogórski, jest językiem słowiańskim, może być zapisywany alfabetem łacińskim, czyli naszym, a także cyrylicą, która ze względu na edukację w czasach dominacji sowieckiej, nie jest mi obca, więc pokusa zakupienia jakiejś książki stawała się coraz silniejsza, ale jednak się powstrzymałem. Mimo słowiańskości języka, posiada on jednak tyle wyrazów w polszczyźnie nie występujących, że czytanie po bośniacku zajęłoby mi zbyt dużo czasu.
Tymczasem moją uwagę przykuła znajoma szata graficzna okładki! Otóż "Przygody dobrego wojaka Szwejka" w wersji chyba południowosłowiańskiej, wyglądały dokładnie tak jak okładki serii klasyki literatury światowej wydawanej dwadzieścia lat temu w Polsce przez "Gazetę Wyborczą". No nie jest to, mówiąc delikatnie, szczyt sztuki projektowania okładek, więc każdy mógł taką wymyślić, ale podobieństwo za to było tak uderzające, że nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś się kimś nie inspirował (w którą stronę to szło, tego nie jestem w stanie wydedukować).
Po opuszczeniu domu i niewielkiego acz bardzo przytulnego podwórka, udaliśmy się znaną już sobie drogą w kierunku mostu. Jeszcze poprzedniego dnia mijaliśmy stanowisko człowieka, który sprzedawał "domaczą rakiję", ale nie chcieliśmy ryzykować zakupu alkoholu z niepewnego źródła. Tym razem jednak zapytałem go, ile jego rakija ma procent, na co odpowiedział, że 35, co mnie nieco zdziwiło, bo od domowej produkcji spodziewaliśmy się napoju dużo mocniejszego. Postanowiliśmy więc tej rakiji nie próbować. Ponownie zagłębiliśmy się w sklepiki i stragany z kolorowymi i misternie zdobionymi dżezwami, imbrykami i tacami, tudzież z biżuterią, okazami numizmatycznymi, pamiątkami z czasów Jugosławii oraz z bogactwem bardzo słodkich słodyczy -- chałwy i baklawy można tu dostać w ogromnej liczbie wariantów.
Ponieważ ceny zestawów dżezw z filiżaneczkami były w każdym sklepie praktycznie takie same, a i same zestawy niczym się od siebie nie różniły, w końcu zdecydowaliśmy się w jednym ze sklepów zakupić mały tygielek z dwoma filiżaneczkami umieszczonymi w metalowych... hmm... większych filiżaneczkach (?), miseczkach (?) pełniących rolę ochrony tych pierwszych. Agnieszka kupiła sobie natomiast stalową bransoletkę za jakieś niewielkie pieniądze, która w Polsce kosztowałaby pięć razy więcej.
Ten zestaw z ozdobną dżezwą chodził za mną od sześciu lat, czyli od czasu, kiedy po raz pierwszy byliśmy w Mostarze. I teraz wreszcie moje marzenie się spełniło!
Znowu przekroczyliśmy most na Neretwie, i tym razem już bez pudła trafiłem do restauracji, w której jedliśmy obiad w 2019 r., czyli Motel & Restoran Monte Rosa. Widać było, że przeprowadzono remont, a właściwie przebudowę wejść i okien od frontu. Restauracja stała się jakby bardziej otwarta na ulicę, a poprzez zmianę wyposażenia wnętrza wszystko teraz było nieco mniej przytulne, za to bardziej "światowe". Pijąc kawę wyciągnąłem telefon i zauważyłem, że mam połączenie z wi-fi! Telefon, a właściwie system, który przechodził przez wszystkie moje telefony przez ostatnie sześć lat, cały czas miał zapisany login i hasło hotelu...., które się od tamtej pory nie zmieniły! Wypiłem kawę, którą zapamiętałem sprzed sześciu lat jako "kawę po bośniacku", choć niczym się ona nie różni od "kawy po turecku". Podano ją pięknie w dżezwie, z której mogłem sobie jej nalać do filiżanki, a do tego zaserwowano słodką zagryzkę w postaci lokum, czyli galaretki obsypanej cukrem pudrem, czyli deseru w polskiej literaturze znanego jako rachatłukum (z arabskiego rachat hulkum, czyli ukojenie gardła). Turcy i Grecy z tego arabskiego źródłosłowu zachowali ostatni jego człon zmieniając na "lokum", zaś Rumuni w swoim języku zachowali część pierwszą i ten "turecki przysmak" (Turkish delight), jak mówią Anglicy, po rumuńsku to po prostu "rahat". Podejrzewam, że pokolenie młodych Polaków w ogóle nie wie, co to jest rachatłukum, więc chyba przyjmie się (a może już się przyjmuje), krótsza forma "lokum", zwłaszcza, że wydaje się, że ludzie teraz więcej podróżują (Grecja, Turcja) niż czytają.
Po kawie poszliśmy jeszcze kilkaset metrów w stronę kościoła franciszkanów, gdzie sześć lat temu parkowaliśmy nasz samochód, ale tamta część miasta nas specjalnie nie pociągała, więc postanowiliśmy zawrócić i skręcić w uliczki i zakamarki na prawo od głównego deptaka. W ten sposób trafiliśmy na most nad maleńką rzeczką Radobolją, o nazwie Kriva cuprija (Krzywy most) zbudowany w 1558, który jest starszy od słynnego starego mostu. Podczas wojen nie ucierpiał, ale był remontowany w latach 60. ubiegłego stulecia, a ostatnio po powodzi w 2000 r. Krzywy most zaprowadził nas natomiast prosto do wejścia do restauracji, gdzie postanowiliśmy przysiąść na drinka.
Restauracja "Divan" wygląda dość atrakcyjnie, ma taras, a może bardziej patio. Wnętrze wygląda trochę jak typowa luksusowa restauracja z czasów Gierka, czyli Tity, ale myślę, że jest dużo młodsza. Zamówiliśmy drink o takich samych nazwach, jakie piliśmy w belgradzkiej "Kaldrmie", ale ich smak nas rozczarował. Robiły wrażenie, jakby do tego, co piliśmy na Skadarskiej ktoś dolał wody, albo może dał więcej dodatków, natomiast zaoszczędził na alkoholu. Dlatego po jednym drinku zapłaciliśmy i wyszliśmy.
Idąc długim korytarzem do wyjścia usłyszałem za sobą jakieś krzyki. Kiedy się odwróciłem, okazało się, że dogonił mnie kelner i wręczył papierową torebkę, w której znajdowało się tekturowe pudełko z moim świeżo zakupionym zestawem do parzenia tureckiej kawy. Siedząc przy stoliku postawiłem ją na podłodze, a wychodząc o niej zapomniałem. Na szczęście kelnerzy w "Divanie" okazali się ludźmi uczciwymi i przyjaznymi. Zresztą na obsługę złego słowa nie powiem. W końcu słabe drinki to wina barmana, a nie kelnerów. A może nawet i nie barmana, który być może ma odgórny przykaz mieszania drinków w tych ekonomicznych proporcjach?
Kiedy wracaliśmy do białego domu przy ulicy Dwudziestej dziewiątej Hercegowińskiej Dywizji Udrzeniowej (29. Hercegovacke udarne divizije), robiło się już ciemno. Po drodze wstąpiliśmy do znanych już z dnia poprzedniego delikatesów, dokupiliśmy coś do jedzenia i po powrocie na kwaterę faktycznie spożyliśmy lekką kolację.
Następnego dnia szykowała się długa wyprawa po Hercegowinie.



























Brak komentarzy:
Prześlij komentarz