Kolejnym etapem w naszej podróży do Sarajewa był Konjic. Od samego Mostaru trzymaliśmy się blisko Neretwy i jeszcze nie nadeszła pora, żeby się z tą rzeką rozstać. Miasteczko liczy ponad 10 tys. mieszkańców, a jego największą atrakcją jest kamienny most. Stari most (albo stara ćuprija) powstał w tym miejscu w 1682 roku, ale podczas działań wojennych w roku 1945 ta oryginalna konstrukcja została zburzona. W latach 60. ubiegłego wieku zbudowano w tym miejscu most betonowy, a dopiero w latach 2006-2009 przy pomocy środków finansowych od Turcji i od własnego państwa zrekonstruowano ćupriję w kształcie przypominającym tę pierwotną.
Zostawiwszy samochód na parkingu na wzgórzu niedaleko rzeki, od razu mieliśmy piękny widok na panoramę miasta. Tzn. jego stara część jest piękna, natomiast dalsze budynki nie przedstawiają specjalnej wartości estetycznej, jako że pochodzą z czasów uprzemysłowienia za rządów Tity.
Zanim zeszliśmy w stronę mostu moją uwagę przykuła tablica tuż przy wyjściu z parkingu. Dwie kolumny równych linijek wykutych na niej nie zapowiadały niczego radosnego. Faktycznie, były to imiona i nazwiska młodych mężczyzn i chłopców poległych w latach 90. podczas wojny jugosłowiańskiej. Kolejne upamiętnienie tragedii, jaka dotknęła Bośniaków.
Most, jak dla mnie, okazał się o wiele bardziej przyjazny, niż ten w Mostarze. Był równy i nie wyślizgany. Dało się po nim przejść bez obawy o poślizgnięcie czy upadek. Kiedy znaleźliśmy się po jego drugiej stronie, weszliśmy w wąskie uliczki ze sklepikami. Ucieszyliśmy się na widok punktu turystycznego, gdzie chcieliśmy się spytać o jeden z celów naszego postoju w Konjicu, a mianowicie o bilety do przeciwatomowego schronu marszałka Tity. Drzwi do pomieszczenia były jednak zamknięte. Przespacerowaliśmy się kilka kroków, żeby skonstatować, że niczego specjalnie ciekawego w okolicy nie ma, po czym idąc w stronę przeciwną zastaliśmy punkt informacji turystycznej otwarty, ale pani, która go obsługiwała poinformowała nas, że żeby zwiedzić bunkier Tity, należało wcześniej zrobić rezerwację. Ponieważ o niczym takim nie wiedzieliśmy i tego kroku nie uczyniliśmy, musieliśmy z tego punktu zrezygnować.
W takim razie zrobiliśmy jeszcze kilka kroków w stronę meczetu, który (po raz kolejny) okazał się otwarty i przez nikogo nie pilnowany. Junuz Čauševa džamija, albo inaczej Čaršijska (pamiętamy ze Stolaca, że čaršija to główny rynek miasta. Trudno nam jednak było dostrzec jakikolwiek. Meczet natomiast pochodzi, jak się uważa, z okresu na długo przed rokiem 1579, kiedy został wpisany w rejestr fundacji. Pierwszym fundatorem dżamiji był niejaki Junuz Čauš, o którym nic nie wiemy, ale którego zapamiętano z tego, że dał pieniądze na budowę meczetu. Świątynię kilkakrotnie remontowano, zmieniano w niej dach, wymieniano ściany, a ostatnie naprawy miały miejsce po ostrzałach z lat 1992-1995.
Dżamija stoi na terenie, który służy za cmentarz, na którym uwagę zwraca nagrobek niejakiego Derviš-paszy znanego również jako Dedaga Čengić. Był tureckim oficerem, który w 1874 r. został ciężko ranny w walce z Czarnogórcami i musiał być ewakuowany do szpitala polowego w Sarajewie. Na swoje nieszczęście, nigdy tam nie dotarł, ponieważ po drodze, właśnie w Konjicu, zmarł. Kolejna ilustracja banalnej prawdy, że nikt nie zna dnia ani godziny. Czasami zaś trudno przewidzieć też miejsce własnego pochówku.
Przy tej samej uliczce, co meczet, wstąpiliśmy do pomieszczenia, które chyba najlepiej nazwać Izbą Pamięci. Nikt go nie pilnował, drzwi były otwarte, czyli wstęp wolny. Ściany były pełne zdjęć ofiar ostatniej jugosłowiańskiej wojny. Tego się z pamięci Bośniaków nie da tak szybko wymazać. Tę wojnę czuje się tu w powietrzu, mimo, że obserwujemy normalnie toczące się życie.
Posileni, podeszliśmy pod górkę na nasz parking, pożegnaliśmy Konjic i ruszyliśmy nie planując już żadnych postojów prosto do Sarajewa.


















































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz