Sarajewo jest stolicą państwa przedziwnego, państwa, którego ustrój wyłonił się nie dzięki demokratycznym przemianom społecznym, a dzięki umowie między wodzami plemiennymi. Można by tutaj użyć angielskiego wyrazu warlords, co często tłumaczy się jako watażkowie, ale użycie takiego zwrotu trochę obniżyłoby rangę tego, co się dokonało w Dayton w roku 1995. Zakończono krwawą jatkę między Serbami, Boszniakami i Chorwatami na terenie Bośni i powołano państwo federacyjne składające się z dwóch części: Federacji Bośni i Hercegowiny i Republiki Serbskiej. Ta pierwsza zamieszkana jest przez Boszniaków (muzułmanów) i Chorwatów. Ci ostatni w krwawych latach 1991-1994 utworzyli własną Republikę Herceg-Bośni. Obecnie uznają, przynajmniej w jakimś stopniu, władzę Federacji. W Dayton nie porozumiewali się demokratycznie wybrani przedstawiciele całej ludności Bośni i Hercegowiny, tylko przywódcy poszczególnych grup etnicznych. Dlatego do tej pory państwo opiera się na tej kruchej umowie etnicznej, a obywatele państwa deklarujący narodowość inną niż boszniacka, chorwacka lub serbska (czyli np. Romowie, Żydzi czy Albańczycy) w ogóle nie mają biernego prawa wyborczego. Jeżeli pamiętacie mój wpis o tym, jak wjechaliśmy do Bośni i Hercegowiny i znaleźliśmy się na terenie Republiki Serbskiej (tej części BiH, bo z Serbii to akurat właśnie wyjechaliśmy), zastanawiałem się wtedy, jakie są nastroje w tej wschodniej części tego państwa, gdzie rozwiązania prowizoryczne funkcjonują już od 30 lat. Otóż po obejrzeniu bardzo ciekawego materiału Ośrodka Studiów Wschodnich nt. rocznicy porozumień z Dayton, już wiem, że jest to polityczna jednostka z władzami państwa związana bardzo luźno, a jego obecny prezydent Milorad Dodik jest człowiekiem, który na każdym kroku podkreśla niezależność Republiki Serbskiej od władz w Sarajewie, choć do ostatecznej secesji jeszcze nie dochodzi. Przedziwny jest tez system administracyjny, który nie pozwala obywatelowi na leczenie na terenie innej jednostki administracyjnej. Wschodnie Sarajewo (do którego nie dotarliśmy) jest częścią Republiki Serbskiej i np. jego mieszkaniec, gdyby zasłabł na terenie Sarajewa, stolicy BiH, nie dostałby tam pomocy, tylko zostałby odtransportowany do szpitala w Sarajewie wschodnim. Wszystko jest dziwne, łącznie z walutą, tzw. marką zamienną (to z czasów, kiedy istniały jeszcze marki niemieckie), której nikt zdaje się nie szanować, a transakcje i płatności w euro są bardzo rozpowszechnione.
To wszystko jest wiedza nabyta z różnych źródeł, w tym przypadku z wyżej wymienionego dokumentu na YouTube, bo niczego tego nie doświadczyliśmy sami. To jest właśnie urok i równocześnie najsłabszy aspekt bycia turystą. Inny ogląd odwiedzanego kraju mają podróżnicy, choć ci też nie są w stanie utożsamić się i dogłębnie poznać każdy punkt widzenia jego mieszkańców (podróżnik najczęściej zaprzyjaźnia się z grupą miejscowych i to oni kształtują jego pogląd na cały kraj). Inną percepcję mają reporterzy, ale ten zawód lata świetności ma dawno za sobą. Profesjonalni reporterzy rozmawiają z politykami, śledzą doniesienia medialne, mają wiedzę ogólną o historii i gospodarce kraju, o którym piszą. Idą tez do "zwykłych ludzi" (cudzysłów znaczy, że do końca nie rozumiem, kto jest zwykłym a kto niezwykłym człowiekiem) i rozmawiają o ich nastrojach starając się o maksymalny obiektywizm. Niestety w dobie upadku prasy, mało które czasopismo czy gazetę stać na utrzymanie reporterów i wysyłanie ich w różne rejony świata. Ich rolę przejęli częściowo blogerzy i youtuberzy, z których niektórzy wykazują się nawet sporym profesjonalizmem, ale to już jednak nie jest to samo. Jeśli zaś do końca mamy być szczerzy, to powiedzmy sobie otwarcie, reportaże takich gigantów jak Ryszard Kapuściński, czy Wojciech Jagielski (którego uwielbiam) też nie do końca bywały/bywają obiektywne, a jak się okazuje w przypadku tego pierwszego, nie wszystkie są odzwierciedleniem rzeczywistości. Ba, w studiach literaturoznawczych wielu uznaje reportaż za gatunek literacki, a nie za rzetelny raport z suchych faktów.
Piszę o tym wszystkim właśnie dlatego, że często dziwi nas, że kogoś może zauroczyć Rumunia (tak jak nas sześć lat wcześniej), Serbia czy Bośnia właśnie, mimo wszystkich mankamentów tych krajów, o jakich możemy się dowiedzieć z internetu (jeżeli oczywiście chcemy i faktycznie się dowiadujemy). Jak można się zakochać np. w Indiach, czyli kraju gdzie wielu ludzi nadal żyje w skrajnej biedzie, gdzie zanieczyszczenie środowiska jest ogromne i niewiele się z tym robi? Otóż można -- jeździmy do obcych krajów i wybieramy sobie ich pozytywne aspekty (np. smaczną kuchnię, piękne krajobrazy, życzliwość akurat spotykanych ludzi, bo przecież może się trafić, że w ogóle nie trafimy na łobuzów. Tworzymy sobie obrazy krajów przez pryzmat własnych zainteresowań i nie ogarniamy całości, albo jeśli nawet, to zło ignorujemy. Jeżeli natomiast jesteśmy tylko turystami na krótkiej wycieczce wszystko nas tak fascynuje, że również nie zastanawiamy się nad codziennymi problemami ludności miejscowej. Gdyby więc ktoś mnie zaraz po powrocie z Sarajewa spytał o poziom życia mieszkańców, czy tez ich nastroje polityczne, nie umiałbym odpowiedzieć na te pytania w najmniejszym stopniu, ponieważ widziałem miasto żywe, gwarne, miasto zapracowanych ludzi -- głównie w usługach, bo przecież tylko z takimi mieliśmy styczność. Do fabryk i biur nie wchodziliśmy, tylko korzystaliśmy z usług sklepikarzy, kelnerów i przewodników. I nie dostrzegliśmy żadnej jakościowej różnicy między tymi usługami, a podobnymi świadczonymi w innych krajach, łącznie z wysokorozwiniętymi potęgami przemysłowymi Zachodu. To zaś, co było urokliwe to "egzotyczna", "turecka" atmosfera Barsciarsiji, co świadczy o tym, że żebym nie wiem jak się starał, pozostanę Europejczykiem szukającym "egzotyki", a więc podchodzącym do rzeczywistości z "orientalistycznym" nastawieniem tak krytykowanym przez Edwarda Saida. I, mówiąc szczerze, nie wiem, czy inne podejście jest w ogóle możliwe. Wiem, że możliwe jest gorsze -- pogarda dla wszystkiego, co inne. W związku z czym uważam się za człowieka dobrej woli, bo mnie prawie wszystko fascynuje i zachwyca.
Kto zaś zechciałby się zapoznać z sytuacją Bośni i Hercegowiny 30 lat po Dayton, i ma wolnych 66 minut, to gorąco polecam:
* * *
Już wracając poprzedniego wieczora na kwaterę powzięliśmy z Agnieszką, że rano nie będziemy sobie zawracać głowy przygotowywaniem śniadania i kawy, tylko sobie zejdziemy do baru na parterze sąsiedniego bloku. Janiccy do tego pomysłu odnieśli się sceptycznie, więc 1 sierpnia zostali w mieszkaniu Ahmeda, natomiast my we dwoje udaliśmy się na przeciwną stronę niewielkiego parkingu między blokami, gdzie znajdował się lokal o nazwie Bokun. To stamtąd poprzedniego dnia odebraliśmy klucze do naszego mieszkania, bo Ahmed wydaje się być w dobrych układach zarówno z właścicielami baru Bokun, jak i sąsiedniej kawiarni. Teraz natomiast szefowa przyjęła od nas zamówienie na śniadanie i kawę, zaś po kilku minutach kelnerka przyniosła nam solidny poranny posiłek. Żadne tam croissanty, tylko solidne buły, rodzaj spłaszczonego, acz nie płaskiego pieczywa i w moim przypadku podano do nich trzy jajka sadzone, kiełbaskę, kostki sera, musztardę i jakieś warzywka. Agnieszka natomiast wzięła dla siebie kanapkę z wędliną. Przyznam, że tak obfitego śniadania dawno nie jadłem i praktycznie ten posiłek mógłby mi wystarczyć na cały dzień.
Wróciliśmy na moment na górę, żeby zaraz z Janickimi wyruszyć ponownie do centrum. Część naszej drogi na autobus wiodła wzdłuż siatki ogradzającej zoo, bo balkon naszego bloku wychodził prosto na ogród zoologiczny, ale nie znaleźliśmy czasu, żeby odwiedzić sarajewskie zwierzęta.
Ponownie dojechaliśmy na ten sam przystanek niedaleko początku ulicy marszałka Tity i piechotą ruszyliśmy wzdłuż rzeki Miljacki w kierunku stacji kolejki linowej na Trebević. Po drodze jednak minęliśmy kilka bardzo ważnych punktów. Poprzedniego dnia przegapiliśmy Most Łaciński. Nie wiem, jak to się stało, ale szukaliśmy go, przeszliśmy obok niego i nie zwróciliśmy nań uwagi. Tym razem tego błędu już nie popełniliśmy.
Bez problemu doszliśmy do miejsca, gdzie 28 czerwca 1914 roku serbski terrorysta z organizacji "Młoda Bośnia" powiązany też z organizacją "Zjednoczenie lub Śmierć" zwane popularnie "Czarną ręką", zamordował strzałami z rewolweru austro-węgierskiego następcę tronu arcyksięcia Ferdynanda i jego żonę Zofię księżnę Hohenberg z domu von Chotek. Jak wiemy, wydarzenie to dało pretekst Austro-Węgrom wystosowania ultimatum wobec Serbii, które było tak sformułowane, że ta ostatnia przyjąć go nie mogła, ale przecież nie o to Wiedniowi chodziło. Serbowie ultimatum odrzucili, Austro-Węgry wypowiedziały jej wojnę. Jak pamiętamy z lekcji historii, za Serbią ujęła się jej tradycyjna słowiańska i prawosławna sojuszniczka Rosja, przez co po stronie Austro-Węgier opowiedziały się Niemcy, ich sojusznik z tzw. Trójprzymierza. Do wojny po stronie Rosji przyłączyli się jej alianci z tzw. Trójporozumienia (Entente Cordiale), Francja i Wielka Brytania. W ten sposób wojna ogarnęła niemal całą Europę. Włochy, które były w Trójprzymierzu, zdradziły sojuszników i stanęły po stronie Ententy. Kto chce zgłębić ten temat, ten ma mnóstwo materiałów w bibliotekach i internecie, więc nie będę teraz robił wykładu z historii I wojny światowej. Dość powiedzieć, że dochodziliśmy do miejsca, w którym padła iskra na beczkę prochu, jaką była Europa początku XX wieku.
O samym przebiegu zamachu też można znaleźć informacje w internecie, choćby na Wikipedii. Historycy przelali już na ten temat hektolitry atramentu. Mało kto się jednak zastanawia, że los nieszczęsnego bratanka starego cesarza Franza Josepha podzieliła jego żona, Zofia, która towarzyszyła mężowi w jego podróży służbowej. Zapłaciła za miłość wobec mężczyzny swojego życia, przez którą wcale nie miała łatwego życia. Otóż jej główną przewiną wobec stryja męża było to, że urodziła się "tylko zwykłą hrabianką", a więc pochodziła z arystokracji stojącej zbyt nisko w hierarchii, żeby się równać z Habsburgami. Niesamowicie głupie, prawda? A jednak stary Franz Joseph nie omieszkał wykorzystać każdej okazji, żeby żonę bratanka towarzysko upokorzyć. Po śmierci syna Rudolfa cesarz nie miał już naturalnego następcy, więc naznaczył bratanka, ale już przy ślubie tego ostatniego z Zofią, choć tej ostatniej nadał tytuł księżnej Hohenberg, żeby jednak jakąś księżną była, zastrzegł, że ich potomstwo tronu dziedziczyć nie może. I to jest kolejny punkt, w którym ślepo za panem Robertem Makłowiczem nie podążam (jak pamiętacie, jednym z nich jest stosunek do niczym nie przyprawionej jagnięciny z rożna). Jestem w stanie zrozumieć sentyment do CK monarchii, która taka "fajna" stała się dopiero, kiedy dostała baty od Prusaków pod Sadową w 1866, bo wcześniej młody Franciszek Józef nie miał skrupułów krwawo tłumić buntów, a nawet wezwać Rosjan na pomoc. Po "rozdwojeniu" monarchii, faktycznie życie w niej stało się o wiele bardziej znośne, a samo to państwo zapewniało spokój i względny dobrobyt wszystkim swoim poddanym. Nie zrozumiem jednak sentymentu do Franza Josepha, którego pan Robert chce widzieć tak, jak go widzieli Czesi, czyli jako poczciwego "starego Prohazkę", a był to wyniosły arystokratyczny buc, któremu na dodatek wszystko wymykało się z rąk -- rodziły się młode i umacniały stare nacjonalizmy, grożąc rozpadem państwa, a tymczasem on dokuczał kobiecie, bo pochodziła ze zbyt niskiej arystokracji. Już po śmierci Rudolfa i Sisi (też przecież ofiary sztywnych reguł wiedeńskiego dworu) trudno się oprzeć wrażeniu, że fortuna opuszczała Habsburgów. Śmierć Franciszka Ferdynanda doprowadziła do jednej z najstraszliwszych wojen w historii ludzkości, o której tak często nie mówimy, bo niestety przyćmiły ją potworności wojny, która nastąpiła później. A Habsburgów faktycznie chyba "opuścił Bóg", jak napisał Joseph Roth w swojej powieści "Marsz Radetzky'ego".
Przyszedł mi do głowy pomysł, żeby już Mostem Łacińskim przejść na drugą stronę i iść wzdłuż rzeki drugim brzegiem, ale Jarek przytomnie zauważył, że po drugiej stronie ulica się urywa i do samej Miljacki dochodzą jakieś posesje -- być może tereny pofabryczne. Rzekę przekroczyliśmy więc w innym miejscu.
W międzyczasie naszą uwagę przyciągnęły rzeźby postaci zawieszonych nad wodą, co od razu przywiodło mi na myśl dzieła polskiego artysty Jerzego Kędziory, którego prace po raz pierwszy zobaczyliśmy w weekend majowy 2024 r. w Bydgoszczy, a później w lipcu w Krakowie. Sprawdziłem jednak, że moje podniecenie popularnością rzeźb naszego rodaka było przedwczesne, bo te wiszące na Miljacką były pracami Enesa Sivaca, artysty urodzonego w 1966 r. w Sarajewie.
Ponieważ byliśmy w pobliżu stacji Sarajevskiej žicary już poprzedniego dnia, tym razem nie traciliśmy czasu na jej poszukiwanie. Bez problemu znaleźliśmy ją niejako wciśniętą między kamienice, zakupiliśmy bilety i poszliśmy czekać na nadjechanie wagonika. Gdy tak czekaliśmy wzruszył mnie widok modelu wagonika z olimpijskiego roku 1984, który zachowano jako eksponat przypominający o olimpiadzie zimowej z czasów, kiedy mało kto mógł przewidzieć potworności, jakie nastąpiły już 7 lat później. Wszystko wydawało się dynamiczne, radosne i optymistyczne. Wiadomo, idea olimpijska to wszak starożytna idea pokoju. No i to wszystko było w Jugosławii, a przecież wg naszych wyobrażeń, w Jugosławii wszystko musiało się udać, bo Jugosłowianie mają głowę na karku i nie słuchają Rosjan.
Przypomniała mi się tez maskotka tych zimowych igrzysk, czyli vučko (wilczek). Wszystko to było w czasie, kiedy miałem studniówkę, a potem w maju maturę. Kompletnie inna epoka, aż trudno uwierzyć, że człowiek był jej częścią.
Wjechaliśmy na górę podziwiając z każdą sekundą zmieniającą się perspektywę miasta, po czym zaczęliśmy od kawiarni na czwartym piętrze górnej stacji kolejki. Winda miała co prawda przycisk na piętro piąte, ale nie działał, o czym się przekonaliśmy, kiedy chcieliśmy tam wjechać dla lepszego widoku. Ten z tarasu kawiarni musiał nam wystarczyć, a też był uroczy.
Zrobiliśmy sobie spacer po okolicy stacji, popodziwialiśmy widok Sarajewa z góry, i dziwiliśmy się wróżce, która w pieśniach ciągle pyta, czy tam w dole to miasto ciągle istnieje. Zresztą nie natknęliśmy się na żadną istotę nadprzyrodzoną, a jedynie na innych turystów z różnych części świata. Wróciliśmy do budynku i wjechaliśmy windą na piętro, z którego odjeżdżają wagoniki. W windzie natomiast miałem okazję użyć języków obcych. Razem z nami wsiadła bowiem rodzina frankofońska, która chciała koniecznie wjechać na piąte piętro. Kobiecie, która usilnie wciskała nieczynny guzik wytłumaczyłem w przypływie nagłego olśnienia, że "cinq ne marche pas!" (francuskiego ostatni raz usiłowałem użyć w realnej sytuacji w 2004), co zostało zrozumiane, powtórzone przez kobietę dla pewności, i zaowocowało zaprzestaniem prób. Tymczasem wsiadła rodzina hiszpańskojęzyczna, której co prawda wytłumaczyłem po angielsku, że "the button isn't working", ale zaraz powtórzyłem, ryzykując natknięciem się na tzw. false friend, bo opierałem się na włoskim, że "non funziona" i na szczęście się nie pomyliłem, ponieważ matka rodziny wyraźnie się ucieszyła usłyszawszy "no funciona", co też kilkakrotnie powtórzyła i zabrała rodzinę z windy dwa piętra niżej. Po tych przygodach lingwistycznych wsiedliśmy do wagonika i zjechaliśmy tam, skąd przybyliśmy.
Przed nami było jeszcze kilka ważnych punktów do zwiedzenia. Przy większości z nich byliśmy już poprzedniego dnia, ale teraz chcieliśmy do kilku z nich wejść.
CDN...










































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz