niedziela, 14 grudnia 2025

Jablanica (czwartek, 31 lipca 2025)





Ostatniego dnia lipca rano pożegnaliśmy naszą kwaterę w białym domu przy ulicy 29. Hercegowińskiej Dywizji Uderzeniowej. Pożegnaliśmy w sensie bardzo metaforycznym, bo jak już pisałem, od czasu, kiedy mały Kerim udzielił nam kategorycznych instrukcji użytkowania naszego apartamentu i pobrał zań opłatę, już go nie spotkaliśmy. Starsza milcząca pani w hidżabie, którą widzieliśmy pierwszego dnia i potem jeszcze pracującą w ogrodzie też się nie pojawiła. Zostawiliśmy więc klucze w drzwiach, a zabraliśmy dobre wspomnienie. Po dłuższej chwili, podczas której doczekaliśmy momentu, kiedy nie przejeżdżał w pobliżu żaden samochód, Jarek skręcił w lewo, czyli obrał kierunek wschodni. Po chwili minęliśmy sklep, do którego z narażeniem życia zaszliśmy kiedyś po chleb -- z narażeniem życia, bo, jak też już pisałem, ulica jest wąska, ale jeździ po niej w cholerę samochodów przez niemal całą dobę. 

Ktoś może spytać, dlaczego zamiast z Belgradu pojechać prosto do Sarajewa, a dopiero stamtąd do Mostaru, wybraliśmy kolejność odwrotną. Otóż zamysł był taki, żeby Mostar był najdalszym punktem naszej wyprawy, a potem żeby już tylko powoli wracać w kierunku Węgier i Polski. 




Jechaliśmy więc do stolicy przedziwnego tworu politycznego, jakim jest Bośnia i Hercegowina, czyli wielkiej politycznej prowizorki, która liczy sobie już 30 lat. Pożegnawszy się z Mostarem nie rozstawaliśmy się jeszcze z Neretwą. Po drodze zaplanowaliśmy bowiem odwiedzić muzeum poświęcone bitwie nad Neretwą stoczoną przez komunistyczną partyzantkę Josifa "Broz" Tito z przeważającymi siłami niemiecko-włosko-ustaszowsko-czetnikowskimi, którego pełna nazwa brzmi Muzeuj "Bitka za Ranjenike na Neretvi, czyli Muzeum Bitwy o rannych nad Neretwą. 


Kiedy dojechaliśmy do Jablanicy przed udaniem się do muzeum naszą pierwszą decyzją było wypicie kawy w lokalnym barze z logiem Harleya-Davidsona nad drzwiami. 






Po wypiciu kawy przeszliśmy kilka kroków do wejścia do muzeum. Wstąpiliśmy w jego progi i zakupiliśmy bilety, po czym od razu Jarek i ja poprosiliśmy nasze żony, żeby nam zrobiły zdjęcie naszych uścisków dłoni z marszałkiem Tito. Później zaś przeszliśmy do makiet 1:1 chat, w których ukrywali się partyzanci, wozów ciągniętych przez konie, makiet mniejszych, np. przedstawiającej zerwany most, do niezliczonych gablot z egzemplarzami broni, elementami umundurowania, odznaczeń itd. Jest tam również sekcja poświęcona filmowi "Bitwa nad Neretwą" z 1969 r., czyli ekrany z wyświetlanymi fragmentami filmu, plakaty i fotosy. Oczywiście uzbrojenie to domena Jarka, więc z pewnością miał ogromną frajdę z oglądania pistoletów, pistoletów maszynowych i karabinów maszynowych używanych zarówno przez partyzantów Tity, jak i jego przeciwników. 

Następnie wyszliśmy na zewnątrz, żeby na własne oczy zobaczyć pociąg z czasów bitwy na fragmencie torów, a także słynny zawalony most. 

Nie jestem entuzjastą historii militarnej. W przeciwieństwie do wielu moich kolegów nigdy nie fascynowałem się drugą wojną światową. Owszem, kiedy byłem w szkole podstawowej oglądałem, jak każde polskie dziecko "Czterech pancernych i psa" i "Stawkę większą niż życie", oraz "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", ale z całą pewnością z tych seriali nie należało się uczyć historii. A historia nie miała w sobie nic z komedii, ani operetkowego bohaterstwa. Na każdej wojnie po prostu giną ludzie i już samo to czyni ją potworną, a jeżeli do tego dodamy, że często giną nie na polu walki, a w katowniach służb wroga, albo tak jak więźniowie obozów zagłady, romantyzowanie wojny z całą pewnością nie powinno nam przychodzić do głowy. Ponieważ mój ojciec z kolei oglądał wszystko, co dotyczyło II wojny światowej, kilka razy w życiu widziałem jugosłowiańską "Sutjeskę" (niestety nic już z fabuły nie pamiętam). Czy oglądałem z tatą "Bitwę nad Neretwą"? No niestety jakoś nie potrafię sobie tego przypomnieć. Natomiast cała kwestia samej bitwy i filmu nasuwa cały szereg refleksji na temat dojścia i utrzymania władzy przez Josifa Tito, pseud. "Broz". 
 Bitwa nad Neretwą była jednym elementem czwartej ofensywy Niemców i ich sprzymierzeńców mającej na celu zniszczenie komunistycznej partyzantki. Ciągnęła się od stycznia do kwietnia 1943 r. przy przytłaczającej przewadze wojsk "Osi" (150 tys. przeciwko 20 tys. partyzantów). Owej czwartej ofensywie nadano kryptonim "Operation Weiss", a i ona sama dzieliła się na trzy etapy. Ponieważ sam nie przepadam za szczegółami historii militarnej, Wam też je podaruję. Materiałów na ten temat nie brakuje. To co ważne, to to, że partyzanci Tity, mimo ogromnych strat i generalnie przegranej, zdołali uratować szpital polowy -- stąd nazwa "bitwa o rannych". Dowództwo również nie uległo zniszczeniu i nadal prowadziło skuteczną walkę. Jak wiemy Josif "Broz" Tito ostatecznie przy pomocy aliantów przepędził okupantów z Jugosławii i objął władzę, którą sprawował aż do śmierci 4 maja 1980 r. 

Kto żył w czasach dominacji sowieckiej, ten doskonale pamięta, że Jugosławia była marzeniem mieszkańców wszystkich demoludów. Kraj był socjalistyczny, ale niezależny od Związku Radzieckiego. Przedsiębiorstwa były państwowe, ale musiały się rozliczać na zasadach rynkowych, czyli musiały się same utrzymać bez rządowych subsydiów (przynajmniej tak to sobie opowiadaliśmy). Najważniejsze jednak było to, że Jugosłowianie bez problemu jeździli na Zachód. Tito swoich obywateli nie więził. Nie był też znowu jakimś aniołem, bo niewątpliwie był komunistycznym dyktatorem trzymającym władzę silną ręką. W latach 50. natomiast więził i prześladował ludzi za "odchylenie stalinowskie". To jednak nie było dla nas ważne. Kochaliśmy Jugosławię, bo to był jedyny kraj socjalistyczny, gdzie poziom życia dawał się porównywać z Zachodem. 

Zawsze mnie zastanawiało, skąd się brała ta autentyczna popularność Tity i komunistów w okupowanej Jugosławii. W Polsce partyzantką "głównego nurtu" była jednak Armia Krajowa związana z emigracyjnym rządem w Londynie będącym kontynuacją przedwojennej II Rzeczypospolitej. W Jugosławii to jednak komuniści okazali się najsilniejszą i najważniejszą grupą oporu, natomiast partyzantka wywodząca się z byłej królewskiej armii jugosłowiańskiej nie cieszyli się poparciem społecznym. Poza tym w końcu czetnicy chyba sami się pogubili, skoro sprzymierzyli się z Niemcami i chorwackimi ustaszami, żeby wspólnie z nimi niszczyć komunistów. 

Kto oglądał film "Underground" Emira Kusturicy, ten mógł zobaczyć, że ruch komunistyczny był już popularny przed wojną. Inna sprawa, że w wizji reżysera działacze partyjni byli równocześnie drobnymi, a czasami grubszymi gangsterami, będącymi równocześnie czymś w rodzaju "dobrych rozbójników". 

Wracając do realiów, to myślę, że Tito miał naprawdę dobrą publicity w społeczeństwie, a z całą pewnością pomogło mu w tym m.in. ocalenie szpitala w bitwie nad Neretwą. Legenda wodza, który nie zostawił swoich (choć pewnie każdy by to zrozumiał w obliczu przytłaczającej przewagi wroga), ale walczył dotąd, dopóki rannych nie przetransportowano w bezpieczne miejsce, musiała mieć ogromny wpływ na morale Jugosłowian. 

Nie zapominajmy też, że komuniści to zawsze byli mistrzowie propagandy. Na dodatek mieli większe możliwości niż Sowieci i inne demoludy, bo Jugosławia kolegowała się z krajami Zachodu. "Mosfilm" nie mógł nawet pomarzyć, żeby zatrudnić światowej klasy zachodnie gwiazdy do swoich produkcji. Tymczasem kręcąc w 1969 r. "Bitwę nad Neretwą" zatrudnili gwiazdę włoskiego kina Sophię Loren i niezwykle wówczas popularnego gwiazdora Hollywood Yula Brynnera! Dodajmy, że produkcje jugosłowiańskie oddziaływały nie tylko konsolidująco na obywateli samej Jugosławii, ale również na na kinomanów zachodnich i, co najważniejsze na nas, mieszkańców bloku sowieckiego! Mój ś.p. tata był wielkim fanem tych filmów, a ja, kiedy już zeszły z kin a pojawiły się w telewizji, oglądałem je razem z nim. To wszystko tylko umacniało legendę wspaniałego kraju socjalistycznego, ale nie sowieckiego, oraz jego genialnego przywódcy Josifa Broz Tito. 

Tak na marginesie. Moi teściowie w pewne wakacje zaprzyjaźnili się z rodziną jugosłowiańską. Do dziś pamiętają "przepowiednię" swojego jugosłowiańskiego przyjaciela, że "kiedy Tito umrze, wszyscy się wezmą za łby, bo nienawiść między ludźmi jest tu ogromna". Co prawda nie stało się to bezpośrednio po śmierci legendarnego przywódcy, ale się stało. Inna przygoda moich teściów z tych wakacji związana jest z tym, co pisałem o otwarciu na Zachód. Otóż pewnego dnia rodziców Agnieszki zaczepiła para Niemców, którzy zaczęli ich namawiać na wyjazd do RFNu! Teściowie nie chwalili sobie życia w PRLu, ale na taki krok się jednak nie zdecydowali. Wygląda na to, że zadziałały tu potężne siły przeznaczenia, bo gdyby taką decyzję podjęli, Agnieszka nie podjęłaby studiów historycznych na Uniwersytecie Łódzkim, nie poznałaby mnie ani Joli i Jarka i ten blog nigdy by nie powstał! 
















































Jeżeli macie ochotę obejrzeć ponad dwugodzinną jugosłowiańską produkcję "Bitwa nad Neretwą" z 1969 r. z międzynarodową gwiazdorską obsadą, to film jest w całości dostępny na YouTube:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz