środa, 20 kwietnia 2022

Czeski Krumlow (1)

 

Opuszczaliśmy Salzburg i Austrię bez większego żalu. Piękne alpejskie krajobrazy równocześnie były zwiastunem jesiennych chłodów. Mnie osobiście wprawiło to w dość smętny nastrój, zwłaszcza, że przecież czym bardziej na północ, tym pewnie będzie chłodniej, jak sobie myślałem. Dopóki siedzieliśmy w samochodzie, nie odczuwaliśmy temperatury na zewnątrz, ale po przyjeździe do Czeskiego Krumlowa trzeba było jednak z niego wysiąść. I tu nas spotkała bardzo miła niespodzianka. Po czeskiej stronie było ciepło! Nie tak upalnie jak w Italii, ale otaczało nas powietrze o temperaturze niezwykle przyjaznej dla ciała.

Po zakwaterowaniu w pensjonacie Závodský, czyli domu pani Rosy, gdzie zostawiliśmy swoje bagaże, Janiccy w pokoju na parterze, a my na piętrze, udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy napełnić nasze puste od czasu salzburskich wurstów żołądki. W miejscu, gdzie powinna być najbliższa restauracja, którą wskazywały mapy google, niestety nic nie było. Być może lokal się zwinął z powodu covida 19, być może były jakieś inne przyczyny, ale fakty były takie, że byliśmy coraz bardziej głodni, a nie było gdzie zjeść. Na szczęście pokręciwszy się po okolicy dotarliśmy do restauracji o nazwie Vyšehrad. Nie wiem, czy właściciel nazwał ją tak na cześć dawnej stolicy państwa wielkomorawskiego, ale nie było to moim specjalnym zmartwieniem. Ucieszyliśmy się, że za jakiś czas będziemy spożywać wytwory czeskiej kuchni. Zajęliśmy miejsca przy stole na zewnątrz, w czymś w rodzaju drewnianej altany.

Vyšehrad to knajpa, mogę rzec, młodzieżowa. Kelnerzy i chyba (jak zgadywałem) właściciele oraz ich klientela to byli w przeważającej mierze ludzie albo w naszym wieku, albo nieco tylko młodsi, czyli tak od pięćdziesiątki do siedemdziesiątki – większość z nich długowłosa, brodata i wąsata. Taki był też kelner, który nas obsługiwał. Zamówiliśmy czeskie turystyczne klasyki, czyli smazeny syr z hranolkami tatarską omacką. Gdyby był jakiś gulasz z knedlem, pewnie bym go wziął, ale nie było, więc wziąłem to, co wszyscy. Na nasze zamówienie nie czekaliśmy długo – Jarek zdążył wypić jedno piwo i zamówić drugie. W tle leciały kawałki Black Sabbath, co utwierdzało mnie w przekonaniu o „młodzieżowym” charakterze lokalu.

Solidnie pokrzepieni czeskim jadłem mogliśmy już spokojnie się przejść do zabytkowego centrum. Ponieważ generalnie Czeski Krumlow nie jest miejscowością dużą, w przeciągu jakichś pięciu minut dotarliśmy do parkingu, z którego się prosto wchodzi na teren jednej z części krumlowskiego zamku. Tym razem jednak poświęciliśmy mu tylko nieznaczną uwagę, ponieważ zwiedzanie tego zespołu zamkowo-pałacowego zaplanowaliśmy na dzień następny. Janiccy natomiast wchodzić do wewnątrz w ogóle nie zamierzali, ponieważ już tu kiedyś byli.

Tymczasem przeszedłszy po kładce pod pałacem (Lavka pod Zamkem), zapuściliśmy się w baśniowe uliczki, pełne knajp, knajpek, sklepów i sklepików, a przede wszystkim uroczych niewysokich kamieniczek z czasów renesansu i baroku! Każda z nich jest jak osobna kunsztownie przygotowana czekoladka w bombonierce. O ludzie! Poczułem, że jestem nadal na wakacjach! To było rewelacyjne, wręcz euforyczne uczucie. Uwielbiam tę wakacyjną letnią atmosferę. Tłumy turystów mi nie przeszkadzają. Ba, wolę się przeciskać między innymi wakacjuszami, niż chodzić pustymi ulicami miast robiących wrażenie wymarłych (tak jak to było w Cremonie). Wszyscy są uśmiechnięci, szczebioczą dzieci, rodzice mają szczęście wymalowane na twarzach. Wakacje to wspaniały magiczny czas. A jeżeli jeszcze spacerujesz po mieście, które wygląda jak dekoracja z Disneylandu, tylko że nie jest żadną dekoracją, tylko świetnie zachowaną i zadbaną autentyczną zabytkową architekturą, która dzięki lokalom gastronomicznymi i sklepom tętni życiem, to mnie już niczego do szczęścia nie brakuje.







Ach, i oczywiście Wełtawa! Ta sama Wełtawa, która się będzie rozszerzać i dopłynie do samej Pragi! A po tejże rzece co jakiś czas płynęły tratwy pełne turystów. W pewnych miejscach musiały być jakieś progi, ponieważ tratwy na nich gwałtownie przyspieszały. Obiecaliśmy sobie, że dowiemy się, gdzie sprzedają bilety na tę atrakcję i jutro, po powrocie z zaplanowanej wycieczki do Czeskich Budziejowic, skorzystamy z tego rodzaju spływu.




Spacerując uliczkami Krumlowa nie mogłem wyjść z podziwu nad baśniowością tego miejsca. Mimo wieczoru temperatura była nadal przyjemna. Mam wrażenie, że co i rusz przechodziliśmy przez jakieś mostki na drugą stronę rzeki, ale to chyba złudzenie. Wełtawa bowiem wije się w kształcie litery „S” przez starą część miasteczka, więc co jakiś czas mieliśmy ją z innej strony.  Małe miasteczko, a pełne zabytków, z górującym nad wszystkim zamko-pałacem (w zależności od części tej monumentalnej budowli, można ją nazwać albo zamkiem – hradem, albo pałacem – zamkiem).




Po spacerze usiedliśmy w jednej z knajpek nad samą wodą i zamówiliśmy sobie po drinku. Ponieważ mieli w ofercie również Campari Spritz, postanowiłem sprawdzić, jak bardzo ten napój będzie się różnił w wykonaniu profesjonalnego barmana od mojego przygotowanego tylko na podstawie ustnej instrukcji. Jarek ani słyszeć o tym nie chciał, nasze żony też nie, więc tylko ja piłem Campari. Okazało się, że nie było jakiejś większej różnicy, a w smaku drinka dominowała gorycz wermutu.

W sklepie w pobliżu naszej kwatery Jarek kupił sobie dobre czeskie piwo. Nie pamiętam, czy to był „Staropramen”, czy jakieś inne, ale na pewno lepsze od „Branika”, którego butelka czekała na każdego z nas w pokoju na naszej kwaterze.

Po powrocie do naszego pensjonatu Jarek schował swoje piwo do lodówki. Zjedliśmy kolację, trochę pogadaliśmy i udaliśmy się na spoczynek. Zanim to jednak nastąpiło, pani Rosa, władcza starsza dama, spytała nas, o której chcemy rano korzystać z kuchni, ponieważ o określonej godzinie to ona przygotowywała posiłek dla tych gości, którzy zamówili nocleg ze śniadaniem. A towarzystwo było nie tylko czeskie, ale również byli ludzie mówiący po rosyjsku, którzy przyjechali samochodem z niemieckimi rejestracjami. W międzyczasie pani Rosa pokazała mi, gdzie znajdują się kapsułki z kawą, ponieważ w jej kuchni stała tylko trochę inna wersja ekspresu Dolce Gusto, czyli takiego, z jakiego korzystaliśmy u Sylwii w Bovezzo. 

 























































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz