Po powrocie do Krumlowa i po odstawieniu samochodu pod nasz pensjonat, udaliśmy się dziarskim krokiem w stronę dworca kolejowego. Kierunek ten obraliśmy z tego względu, że Jarek, który już w Krumlowie bywał, miał bardzo dobre wspomnienia z tamtejszej restauracji. Postanowiliśmy więc tam spożyć nasz obiad. Była pora włoskiego pranzo, więc nie musieliśmy się spieszyć, bo przecież w naszej części Europy publiczna gastronomia nakarmi nas o każdej porze, ale odczuwaliśmy już jednak lekki głód. Kiedy dotarliśmy do rzeczonej restauracji, która była prawdziwą knajpą dla lokalsów, co normalnie nie tylko mi nie przeszkadza, a wręcz jest argumentem za pozostaniem w niej i skosztowaniem prawdziwych czeskich przysmaków, okazało się, że akurat nie mają w karcie niczego, co by nam mogło smakować. W związku z tym Jarek wypił sobie piwo i powędrowaliśmy w zupełnie odwrotnym kierunku, a mianowicie w stronę Zamku, czyli centrum baśniowego miasteczka.
Niedługo się kręciliśmy po uliczkach po drugiej stronie Wełtawy, bo trafiliśmy na restaurację w podwórku jednej z kamieniczek. Zasiedliśmy przy stoliku i też niedługo nam zajęła decyzja co do wyboru tego, co zjemy na obiad. Grafika na jednym ze stolików miała napis „Travellers’ Pub”, ale wcale nie jestem pewny, czy tak się nazywał ten lokal, ponieważ zdjęcia z Google Street View nie pokazują podwórka, na którym stał nasz stolik.
Jak rzadko kiedy, cała nasza czwórka jednomyślnie wybrała klasyk czeskiej kuchni, czyli sviczkową z knedlikiem! O, moi Drodzy, autorytatywnie powiadam Wam, że svičkova to jedna z najlepszych potraw na świecie! Cały sekret to lekko słodkawy sos, w którym pływa kawałek kruchutkiej polędwicy wołowej z kleksem bitej śmietany. Ten sos to po prostu poezja smaku. Jego aksamitna faktura doskonale dopasowuje się do języka, dostarczając mu smakowych rozkoszy! Do tego kawałek bułczanego knedlika, który widelcem rozgniatamy w tym cudownym sosie daje mi pełnię smakowego szczęścia! Gdyby tylko zdrowie pozwalało mi na zajadanie się czeskimi specjałami, jadałbym sviczkową o wiele częściej.
Co do piwa, to każde z nas wybrało inne. Była już taka pora, że we Włoszech musielibyśmy czekać na coś do jedzenia do wieczora, a tutaj, w naszej północnej części Europy, mogliśmy się cieszyć wspaniałym posiłkiem, a w tym przypadku doskonałym wytworem czeskiej sztuki kulinarnej.
Są tacy, którzy powiadają, że nie ma czegoś takiego, jak kuchnia czeska. Powołują się tutaj na historię praktycznie wszystkich specjałów znanych z czeskich restauracji i domów, która pokazuje, że wszystkie one są zapożyczeniami z kuchni ościennych. Nawet knedle są z pochodzenia bawarsko-austriackie. Gulasze i paprykarze to nic innego, jak węgierskie perkelty, a ser smażony w panierce jest przecież znany we francuskiej tradycji kulinarnej. Nawet nie wspominam wieprzowego rzizka (řizek), bo ten to nic innego jak sznycel wieprzowy wzorowany na sznyclu wiedeńskim, a idąc głębiej, na mediolańskiej kotoletcie. Czeski rzizek natomiast niczym się nie różni od naszego schabowego. Wszystko to prawda, ale to, że czeski zestaw kanonicznych potraw ukształtowały wpływy Niemców, Austriaków, Węgrów czy Francuzów, to nie powinien być żaden zarzut. Kuchnia to ten element kultury, na który ogromny wpływ ma jednak natura. Ludzie z danego regionu lubią pewne smaki, a innych nie, dlatego lepsze (oczywiście mierząc ich smakiem) wypiera dobre, a niedobre jest zapominane. Czesi wybrali to, co im posmakowało w innych kuchniach i stworzyli własny kanon kulinarny, który jest tak spójny i rozpoznawalny, że mało kto się zastanawia nad pochodzeniem czeskich potraw. Są diabelnie smaczne i już. W czeskich obiadach brakuje sałatek i surówek, do których w Polsce przyzwyczajaliśmy się od lat 60. tak skutecznie, że dzisiaj jesteśmy narodem, dla którego mięso, sos i dodatek w postaci samych gotowanych ziemniaków, frytek czy różnego rodzaju klusek, budzi poczucie pragnienia przegryzienia jakimś surowym zestawem warzyw. Niektórym może nie pasować w niektórych potrawach dodatek kminku (nie kuminu, ale takiego zwyczajnego kminku!). Kuchnia czeska z pewnością nie służy diabetykom – składa się bowiem z samych bomb węglowodanowych. Niemniej, jest diabelnie smaczna i dlatego kilka razy w roku można sobie pozwolić na grzech jej kosztowania.
Syci, a więc lekko ociężali, lecz szczęśliwi, udaliśmy się na drugi już obchód centrum miasteczka. Po drodze doszliśmy do wniosku, że przejażdżkę tratwą po Wełtawie sobie jednak darujemy, ponieważ mieliśmy w planie zwiedzanie zamku, a nie chciało nam się też szukać kasy sprzedającej bilety na spływ, ani tym bardziej czekać przed nią w kolejce. Zanim wdrapaliśmy się do wejścia na pierwszy z zamkowych dziedzińców odwiedziliśmy miejsce, które dnia poprzedniego było już zamknięte, a mianowicie Muzeum Sklepu (w oryginale jest to dziwna kombinacja językowa, która pewnie miała–Muzeum Shop, z „muzeum” po czesku z „z” w środku, ale potem z angielskim „shop”.
Jako dziecko PRLu, wychowany w kulturze wiecznych niedoborów w zaopatrzeniu, który można było odczuć nawet w latach gierkowskiego „dobrobytu”, nawet nie wyobrażałem sobie, jak wyglądał handel detaliczny w okresach wcześniejszych. No niby sobie trochę wyobrażałem na podstawie filmów, czy zdjęć w książkach, ale jednak to, co dawne, kojarzyło mi się zawsze ze swego rodzaju siermięgą. Tymczasem od XIX wieku w wielu sklepach panował taki komercyjny przepych, że i dzisiaj moglibyśmy po nich chodzić z rozdziawioną ze podziwu gębą. Wiele towarów miało tak atrakcyjne opakowania, że dzisiaj nawet czołowe marki nie dorównują im kunsztem, przemyślnością i przede wszystkim estetyką wykonania. To, że reklama jest dźwignią handlu wiedziano też już od bardzo dawna, dlatego Muzeum Shop było również pełne plakatów reklamujących popularne niegdyś marki towarów. Zresztą niektóre istnieją nadal i mają się bardzo dobrze, np. austriacka kawa Julius Meinl.
Z Muzeum Sklepu udaliśmy się po schodach wiodących najpierw między kolejnymi kamieniczkami, a potem już po trawiastym zboczu do ozdobnej furty, przez którą weszliśmy na coś w rodzaju przeddziedzińca. Tuż przed bramą na kolejne zamkowe podwórze zatrzymaliśmy się na moment, żeby pooglądać niedźwiedzie, którym urządzono wybieg pod mostem prowadzącym do tejże bramy. Jak się potem dowiedzieliśmy od przewodnika, zamiłowanie właścicieli zamku do trzymania niedźwiedzi miało długie tradycje.
Przeszliśmy do kolejnego miejsca otoczonego murami, z zamkowym kościołem. Następnie przespacerowaliśmy się dwoma mniejszymi podwórzami-studniami. Używam tej „łódzkiej” nazwy, ponieważ niewielkie place otoczone z czterech stron kilkupiętrowymi zabudowaniami pałacowymi, przywodziły mi na myśl te twory dziewiętnastowiecznej architektury miast przemysłowych. Oczywiście tutaj ściany otaczające dziedziniec były nieporównywalnie ładniejsze od łódzkich kamienic, choć tak naprawdę nawet wśród tych ostatnich trafiają się perełki.
Po zakupie biletów dla Agnieszki i dla mnie, bo Janiccy już kiedyś ten zamek zwiedzali, mieliśmy jeszcze trochę czasu do godziny zwiedzania z przewodnikiem oprowadzającym po angielsku. Myślę, że po czesku byśmy sobie jakoś poradzili ze zrozumieniem, ale jednak wybraliśmy mowę Winstona Churchilla. Przez kolejny podobny dziedziniec i być może jeszcze jeden taki (za to już nie dam głowy) przeszliśmy na kilkukondygnacyjny most, pod którym już kilkakrotnie przechodziliśmy udając się do zabytkowego centrum Krumlowa i z niego wracając. Po jego drugiej stronie było wejście do osiemnastowiecznego teatru dworskiego, ale wykupiliśmy podstawową opcję zwiedzania, bez niego. Nasza trasa obejmowała centralne budynki pałacowe, z komnatami od renesansowych po rokokowe.
Spod teatru wróciliśmy do bramy między jednym dziedzińcem-studnią a drugim, gdzie już zbierały się grupy przyporządkowane poszczególnym przewodnikom. Właśnie przed nami do budynku weszła grupa pod kierunkiem energicznej przewodniczki mówiącej bardzo szybko po czesku, więc my musieliśmy odczekać jakieś 15 minut, żeby tejże grupie nie deptać po piętach.
Po kilku minutach z drzwi po przeciwnej stronie wyszedł do nas dość niski i szczupły blondyn wyglądający na mężczyznę między trzydziestką a czterdziestką, który przedstawił się jako Jiři, ale prosił, by mówić do niego George. Wpuścił nas na klatkę schodową pomieszczeń pałacowych, gdzie jeszcze trochę musieliśmy poczekać, żeby poprzednia grupa mogła się od nas oddalić. Niestety we wnętrzu zwiedzanego budynku nie wolno było w ogóle robić zdjęć ani filmów, czego okropnie żałuję, bo wnętrza były naprawdę imponujące. Co tu dużo gadać. Czechy w ogóle mają niewyobrażalną jak na swoją powierzchnię liczbę świetnie zachowanych zamków i pałaców. Warto też pamiętać o tym, że historia tych arystokratycznych siedzib związana jest z rodami o niemieckich nazwiskach. Cóż, dzieje naszych południowych słowiańskich sąsiadów toczyły się zupełnie odmiennie od polskich. Dzisiaj Czesi historie tych rodów uważają za część swojego dziedzictwa, a nie za świadectwo jakiegoś zniewolenia czy wynarodowienia. Takie podejście przywodzi mi na myśl chińskie myślenie o historii – w Państwie Środka wszystko, co było, przyjmuje się jako część własnej spuścizny, w tym dynastie założone przez obcych najeźdźców, jak np. mongolską Juan, czy mandźurską Qin. Czesi opowiadają o niemieckich właścicielach swoich zamków bez jakichś negatywnych emocji, a często wręcz przeciwnie, z pewną dumą z tego, jakimi dobrymi gospodarzami byli owi niemieckojęzyczni rycerze i arystokraci.
Jiři-George po pokazując nam poszczególne komnaty i korytarze, rozwijał przed nami historię właścicieli obiektu, zaczynając od Vitka i jego potomków Vitkowców, przez Rožmberków, cesarza Rudolfa II Habsburga, rodzinę Eggenbergów, aż po ostatnich – Schwarzenbergów, do których należał aż do końca II wojny światowej. Ściany korytarzy zdobiły m.in. wielkie malowidła herbów rodów związanych z zamkiem. Moją uwagę zwrócił biały orzeł na czerwonym tle, w którym trudno nie było się dopatrzeć podobieństwa do godła ostatnich Piastów, a potem Jagiellonów, ale na zadane pytanie Jiři-George odpowiedział mi, że zdaje sobie sprawę, że herb ten może przywodzić na myśl polskiego Orła Białego, ale jest to jednak herb rodu wywodzącego się z Chorwacji. I tutaj niestety bardzo żałuję, ale nie zapisałem sobie nazwiska, które wymienił nasz przewodnik, a pamięć niestety zawodzi mnie w tej kwestii na całej linii.
Jiři-George, jak to wytrawny przewodnik, co jakiś czas rzucał jakąś dowcipną uwagę, m.in. coś o tych niedźwiedziach, w trzymaniu których lubowali się kolejni właściciele zamku, ale też zadawał zagadki. W jednej z ostatnich objętych naszą trasą komnat, spytał, kto wie, w jakim stylu jest urządzona. I tutaj muszę się pochwalić, że jako jedyny rozpoznałem rokoko. Powiedzmy sobie szczerze, rozpoznać rokoko to nie jest jakiś wielki wyczyn. Gdybym się znajdował w gronie historyków lub historyków sztuki, z pewnością ktoś by odpowiedział o wiele szybciej ode mnie. Po prostu nasza grupa okazała się gronem ludzi w historii estetyki niekoniecznie biegłych.
Nasz drogi Jiři opowiadał całkiem przyzwoitą angielszczyzną bardzo interesujące rzeczy, które tak mnie zaabsorbowały, że zupełnie zapomniałem mu zadać pytanie, z zamiarem zadania którego szedłem na ten obchód zamkowych komnat. Straciłem okazję, żeby spytać naszego eksperta, gdzie znajduje się ów słynny dzbanek, o którym śpiewała w latach 70. XX wieku Helena Vondračkova. Przypomniałem sobie o tym już kiedy podchodziliśmy pod górę w kierunku naszego pensjonatu.
Zanim to jednak nastąpiło przespacerowaliśmy się jeszcze raz uliczkami podzamcza, zatrzymując się w jednej z knajpek na lody.
W pensjonacie pani Rosy posiedzieliśmy jeszcze trochę przy drinkach na balkonie zajmując się bądź to obserwacją przechodniów na ulicy, mediami społecznościowymi w telefonach, lub leniwą wymianą zdań. Wiedzieliśmy, że nasze wakacje dobiegają końca, i coraz bardziej do nas docierało, że w szalonym będzie przybliża się do nas perspektywa powrotu do dość mało urozmaiconej rutyny czynności związanych z pracą i codziennymi obowiązkami domowymi.
Powrót do Polski
Następnego dnia rano po śniadaniu i kawie pożegnaliśmy się z naszą gospodynią i ruszyliśmy w stronę Moraw. Taką bowiem trasę wyznaczyła nam automatyczna nawigacja. Po drodze nie mieliśmy żadnych przygód. Na budowanej od kilku lat autostradzie A1 na odcinku od Częstochowy do rozwidlenia na Piotrków korek był o wiele mniejszy niż w roku poprzednim, kiedy wracaliśmy z Rumunii. Pamiętni zeszłorocznego doświadczenia, kiedy na tym odcinku nie mogliśmy po drodze znaleźć ani jednego lokalu gastronomicznego, tym razem nawet się na to nie nastawialiśmy, tylko od razu zaplanowaliśmy posiłek w knajpie, w której w roku poprzednim ostatecznie wylądowaliśmy, czyli w „Karczmie Pod Strzechą”.
Kiedy dotarliśmy na parking i wysiedliśmy z samochodu, po odgłosach dochodzących z wnętrza restauracji zorientowaliśmy się, że ma tam miejsce jakieś wesele, zważywszy na to, że była to niedziela, raczej poprawiny. Kiedy jednak weszliśmy do środka, okazało się, że na podwórku siedzą goście niekoniecznie weselni i że nawet są wolne stoliki. Tak samo, jak w zeszłym roku, „Karczma Pod Strzechą” stała się dla nas symbolem przyjmującej nas z powrotem na swoje łono ojczyzny. Zamówiliśmy sobie to, czego w obcych stronach nikt by nam nie zaserwował: ja wziąłem barszcz czerwony, Jarek żurek z jajkiem i kiełbasą, a na drugie wszyscy wzięliśmy po solidnym schaboszczaku z pieczonymi ziemniakami i bukietem surówek! „Bo tak się tutaj jada”, jak by powiedział pan Robert Makłowicz!
Z sali na górze wnętrza restauracji dochodziły nas głosy akordeonu, zaś rozmowy weselnych gości było słychać wszędzie. Zaskoczyła mnie Jola, która wyraziła zdziwienie, że jeszcze tylu ludzi mówi wiejską gwarą! Mnie to nie tylko nie dziwiło, a możliwość posłuchania lokalnego dialektu z okolic Rzgowa wręcz sprawiało przyjemność. Ba, jeszcze bardziej potęgowało poczucie swojskości i powrotu do domu.
Po obfitym posiłku Janiccy podrzucili nas do Agnieszki brata, gdzie umówiliśmy się ze swoimi dziećmi na wspólny powrót do Białegostoku. Posiedzieliśmy jeszcze trochę razem, po czym Janiccy się z nami pożegnali. Adam i Joanna już wcześniej przyjechali naszym samochodem z Chorwacji. Następnego dnia nastąpił definitywny koniec naszych letnich wojaży, bo po śniadaniu i kawie ruszyliśmy całą rodziną do domu, do którego szczęśliwie i bez problemu dotarliśmy w krótkim czasie. Stan naszych dróg w porównaniu z tym, co było jeszcze 10 lat temu, to luksus, o którym mojemu pokoleniu kiedyś się nawet nie śniło!
To, że podróże kształcą, to wyświechtany banał, ale kiedy po wakacjach wspominam nasze doświadczenie, tenże banał dociera do mnie ze zdwojoną siłą. Wspomnienia podróży stanowią dla mnie bodziec do poszerzenia wiadomości na tematy miejsc, które odwiedziliśmy. To z kolei zachęca do myślenia i budzi pewne refleksje natury ogólnej. To właśnie lubię w naszych wakacyjnych wyprawach.
Dzięki temu, że dziennika z zeszłorocznych wakacji nie zapisywałem na bieżąco, jak to robiłem w latach poprzednich w czasie naszych podróży do Rumunii (często kosztem nocnego snu), mogłem się delektować wspomnieniami z naszych włoskich wakacji aż do dzisiaj. Za każdym razem, kiedy się zabierałem do kolejnego wpisu, odżywały wspaniałe wspomnienia, które wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Wiecie, chodzi o ten uśmiech, bez którego trudno utrzymać równowagę psychiczną, bez którego po prostu trudno żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz