W piątek rano, 20 sierpnia, nieprzyjemnie było wysunąć się spod kołdry, ponieważ czuło się zimno. Wyciągnąłem z bluzę z długim rękawem, po raz pierwszy w ciągu naszych wakacji, żeby wypić w niej kawę. Pogoda na zewnątrz nie zachęcała do wyściubienia nosa, ale z drugiej strony nasza chęć wyrwania się z tej dziwnej kwatery była tak wielka, że spożyliśmy śniadanie w szybkim tempie, spakowaliśmy, to co wczoraj wyjęliśmy z toreb (na szczęście nie było tego dużo, w większości rzeczy nie wypakowywaliśmy), zamknęliśmy nasze wejście do domu, a następnie schowaliśmy klucz do tej samej skrytki, z której go wyjęliśmy.
Z poczuciem ulgi opuszczaliśmy Hagenau jadąc w kierunku centrum Salzburga, którego część zaplanowaliśmy zwiedzić. Znalazłszy spory parking z wolnymi miejscami, zostawiliśmy na nim samochód i ruszyliśmy piechotą w stronę zabytkowego rynki i zamku. Okazało się, że trzeba było przejść ok. kilometra, co nie było oczywiście problemem. To co jednak było przygnębiające, to temperatura, która może nie była jakaś tragiczna, ale zdecydowanie nie letnia! Kiedy zaś zbliżając się do tunelu, przez który należało przejść, żeby się dostać do historycznej części miasta, zobaczyliśmy faceta w jesionce, poczuliśmy się, jakbyśmy w jesienny dzień szli do pracy. Brrr…
Po przejściu przez dość długi tunel, znaleźliśmy się w zabytkowej części centrum Salzburga. Poszliśmy w kierunku głównego placu, z którego wąską uliczką udaliśmy się dom, w którym urodził się Wolfgang Amadeusz Mozarta. Nie planowaliśmy zwiedzania muzeum kompozytora, które znajduje się w jego rodzinnym domu, więc zerknąwszy nań z zewnątrz, ruszyliśmy z powrotem.
Należymy do pokolenia, które podziwiało w młodości film Milosa Formana „Amadeusz”, do którego scenariusz napisał Peter Shaffer, czyli autor sztuki teatralnej z 1979 r., którą zaadoptował na potrzeby filmu. Wpływ tego świetnie zrobionego obrazu na mnie jest tak ogromny, że kiedy słyszę lub czytam nazwisko Mozart, kiedy słyszę jakikolwiek utwór tegoż kompozytora, lub choćby widzę pana Roberta Makłowicza jedzącego torcik „Mozart”, od razu słyszę śmiech piskliwy a irytujący w wykonaniu Toma Hulce’a, czyli odtwórcy głównej roli w filmie Formana. Doskonałą postać Salieriego, czyli pracowitego beztalencia, stworzył tam również F. Murray Abraham, aktor bardzo dobry, grający w wielu świetnych produkcjach, ale niestety również w tak potwornych gniotach, jak ten o odsieczy wiedeńskiej 1683 r.
Ponad dekadę temu niemałą furorę zrobiła książka Malcolma Gladwella Outliers, w której kanadyjski pisarz wyłożył swoją teorię na temat źródeł tzw. talentu. Otóż przekonał wówczas wielu, że talent tak naprawdę nie istnieje, zaś sukcesy geniuszy polegają na tym, że poświęcili co najmniej 10 tysięcy godzin intensywnej pracy nad swoją dziedziną. Jednym z przykładów, jakimi się posłużył, był właśnie Wolfgang Amadeusz Mozart, którego ojciec – i jego pierwszy nauczyciel – zmuszał go od wczesnego dzieciństwa do pracy nad muzyką, w związku z czym te magiczne 10 tysięcy godzin mały Wolfgang odrobił dużo wcześniej niż inni i dlatego mógł uchodzić za geniusza. Sztuka Shaffera i film Formana pokazują jednakowoż prawdę zupełnie inną. Salieri to człowiek kochający muzykę, poświęcający jej mnóstwo czasu, przy tym szanujący autorytety uznanych mistrzów. Nagle na dworze cesarskim w Wiedniu wyrasta mu konkurencja w postaci smarkacza ze słuchem absolutnym, który komponuje w pamięci i nie zdarzają mu się najmniejsze potknięcia, podczas gdy Salieri z trudem „wydłubuje” swoją muzykę spod klawiszy klawesynu. Ciężka praca bez talentu nie przynosi efektów, rodzi frustrację i prowadzi do tragedii. Oczywiście kwestia uczynienia Salieriego zabójcą Mozarta to raczej fikcja autorstwa Shaffera, choć prawdy nie dowiemy się już chyba nigdy. Tak czy inaczej, teoria Gladwella od początku wydawała mi się naciągana. Mamy w Polsce pewne bardzo nieeleganckie powiedzonko, które chyba lepiej oddaje rzeczywistość niż optymistyczne i szlachetne założenie Kanadyjczyka: „mimo swych najlepszych chęci, z g…. bata nie ukręcisz!” Tam gdzie pojawił się Mozart, tam po prostu inni nie mieli najmniejszych szans.
Zupełnie inna sprawa to jego tragiczny koniec. Pamiętam, że jeszcze w szkole podstawowej, kiedy nasz nauczyciel muzyki opowiadał nam o pochówku Mozarta w zbiorowej mogile, ponieważ umierał w nędzy, nie mogłem się temu nadziwić, bo przecież jakże tak? Taki geniusz przez wszystkich podziwiany i umiera bez grosza, tak że rodzina nie ma go za co pochować? Życie Mozarta to doskonały przykład tego, jakimi złudzeniami kierujemy się w życiu i jak okrutnie owo życie potrafi je zweryfikować.
Z
głównego rynku
przespacerowaliśmy się na most na rzece Salzbach, ale nie przeszliśmy na
drugą
stronę. Znowu wróciliśmy i udaliśmy się na moment do barokowej katedry,
której
jednak nie poświęciliśmy zbyt wiele czasu. Główną atrakcją tego dnia
miała być
bowiem salzburska twierdza. Po drodze jednak nie mogliśmy nie wstąpić do
Dom zu Salzburg, czyli do salzburskiej katedry. Jak już pewnie wiecie,
za barokiem nie przepadam, więc specjalnych zachwytów we mnie nie
wzbudziła, ale zainteresowały mnie piszczałki organów umieszczone w
czterech rogach środkowej części nawy głównej. Niemniej to główne organy
należą do największych skarbów tej świątyni, w której chrzczono zarówno
Mozarta, jak i księdza Josepha Mohra, autora popularnej pieśni
bożonarodzeniowej "Cicha noc" (Stille Nacht).
Do zamku-twierdzy Hohensalzburg
wjechaliśmy kolejką linową podobną do tej, która łączy dolne i górne miasto w
Bresci, albo do tej którą się wjeżdża na Gubałówkę albo Górę Parkową w Krynicy.
Zamek
zbudowali miejscowi arcybiskupi,
bo do nich należało miasto, a jego początki sięgają roku 1077. Co
ciekawe,
pewien rodzaj prostej kolejki linowo-terenowej skonstruowano tam już w
latach
90. XV wieku, w celu transportu zaopatrzenia twierdzy. Arcybiskupie
państewko przestało istnieć na początku XIX wieku, do czego przyczyniły
się wojny z Francją. Twierdza pełniła do czasu hitlerowskiego Anschlussu
rolę więzienia, do którego zamykano m.in. austriackich nazistów. Jak
wiemy, potem sytuacja się diametralnie zmieniła, bo wbrew późniejszej
propagandzie próbującej przedstawić Austrię jako pierwszą ofiarę
nazistowskich Niemiec, większość Austriaków powitała połączenie z
Niemcami wręcz entuzjastycznie.
Budowla jest olbrzymia i imponująca, bo tak naprawdę w otoczeniu potężnych murów znajduje się kilka budynków – pałacowo mieszkalnych, sakralnych i typowo obronnych. Obeszliśmy sale, do których wpuszcza się turystów, oraz możliwie wszystkie dostępne poziomy na zewnątrz. Twierdza salzburska jednakowoż, tak samo jak katedra, do której zajrzeliśmy po drodze, nie potrafiła mnie jednak ukoić mojego żalu za upalną Italią. Było zimno i pochmurnie, a w związku z tym mimo, że rozumem doceniałem austriacki zabytek, to jednak nie potrafiłem wytworzyć w sobie z nim takiego związku emocjonalnego, jaki odczuwałem w kontakcie z zabytkami Włoch.
Kiedy zjechaliśmy z twierdzy, powoli ruszyliśmy w stronę samochodu, ale po drodze zatrzymaliśmy się przy foodtracku, z którego sprzedawano wursty! Kiełbasa to jest to, co właściwie powinno łączyć narody niemieckojęzyczne z nami, Słowianami, którzy przecież też jesteśmy jej amatorami. Ponieważ na dodatek byliśmy już dość głodni, z radością wchłonęliśmy kiełbaski z musztardą i pieczywem. Ponieważ każdy z nas zamówił inny rodzaj kiełbasek, każda z nich została zaserwowana z różnymi rodzajami bułek i musztardy! Tak pokrzepieni ruszyliśmy w stronę ponurego tunelu, który mnie przywodził na myśl jakieś peerelowskie miasto przemysłowe (choć Salzburg wcale nie ma takiego charakteru), po drugiej stronie którego znajdowała się część miasta z parkingiem, gdzie czekał samochód Janickich.
Salzburg opuszczałem bez większego żalu czy sentymentu. Jak już wspomniałem, być może ważną rolę w tym moim niezbyt entuzjastycznym podejściu do tego miasta odegrała pogoda, może jakaś taka ogólna austriacka, a więc niemieckojęzyczna kultura, tyle że nie dlatego, że specjalnie jej jakoś nie lubię, tylko dlatego, że nie czuło się tutaj atmosfery włoskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz