czwartek, 25 września 2025

Wokół Tokaju (2): Sárospatak i most w Sátoraljaújhely (21 lipca 2025)

Jadąc do Sátoraljaújhely, nie mogliśmy pominąć miasteczka Sárospatak (dosł. Mętny Potok), które w 1201 r. otrzymało prawa miejskie od króla Emeryka (Imre). Nie chodzi o księcia Emeryka, który był synem Stefana Wielkiego i który żył w poprzednim stuleciu, związanego z Polską legendą o polowaniu na jelenia w Górach Świętokrzyskich, ani o węgierskiego rycerza Emeryka, również związanego legendą z owymi górami, który uważał się za najpobożniejszego człowieka na świecie, za co został zamieniony w kamień i do dziś stoi w tej postaci w Nowej Słupi (a tak przy okazji, to kto czytał w dzieciństwie "Czarne Stopy" Seweryny Szmaglewskiej, ten może kojarzy epizod, w którym harcerze zapobiegli końcowi świata odwracając figurę skamieniałego Emeryka, ponieważ legenda głosiła, że kiedy dotrze ona na szczyt góry, ów koniec właśnie nastąpi). To wszystko takie luźne skojarzenia, bo jak już wspomniałem, miasteczko, do którego dotarliśmy zostało założone przez zupełnie innego Emeryka, a mianowicie króla Węgier i Chorwacji, syna Beli III z rodu Arpadów. 

Z czasów średniowiecznych zachował się zamek zbudowany przez Andrzeja II, brata Emeryka, choć oczywiście w kolejnych latach swojego istnienia był obiektem szeregu modernizacji. Warto też pamiętać, że w tamtej epoce miasto to leżało na ważnym szlaku prowadzącym z Węgier do Polski.  

W wyniku zmian własnościowych zamek znalazł się w XVII wieku w rękach rodu Rakoczych, panujących po Batorych w Siedmiogrodzie, których znanych przedstawicieli było kilku, ale w Polsce pamiętamy przede wszystkim Jerzego II z tego powodu, że za namową Szwedów i w sojuszu z Kozakami chciał uczestniczyć w rozbiorze Rzeczypospolitej podczas "potopu". Na szczęście nic z tego nie wyszło, ale na historię zamku w Sárospatak i tak nie miało to większego wpływu. Dla Węgrów ród Rakoczych pozostanie symbolem narodowego oporu przeciwko panowaniu Habsburgów. 

Zanim jednak do owej siedziby Rakoczych dotarliśmy, zaparkowaliśmy przy gotyckiej bazylice p.w. św. Elżbiety z XVI wieku. Ciekawa sprawa, że pomimo kalwinizmu Rakoczych, którego to wyznania byli żarliwymi propagatorami, kościół św. Elżbiety pozostał do dziś rzymsko-katolicki. 

Kult św. Elżbiety w tym miejscu nie powinien nikogo dziwić, ponieważ Sárospatak to miejsce jej urodzenie. Córka króla Andrzeja II (tego, który najpierw osiedlił, a potem wypędził Krzyżaków z Dobrudży, gdzie mieli walczyć przeciwko Kumanom, czyli Połowcom, co miało potem konsekwencje przez kolejne trzysta lat dla historii Polski) przyszła bowiem na świat właśnie w tym mieście w roku 1207. Jako czteroletnia dziewczynka została wysłana na wychowanie na dwór landgrafa Turyngii, gdzie w 1221 r. poślubiła jego syna, Ludwika IV. Nie było jej pisane ani długie życie małżeńskie, ani w ogóle długie życie. Wkrótce mąż ją odumarł, zaś Elżbieta od 1228 poświęciła się pracy dobroczynnej w ramach trzeciego zakonu św. Franciszka, czyli zgromadzenia dla ludzi świeckich. Ciężka praca, tudzież pobożne praktyki (w tym posty) doprowadziły do jej śmierci w wieku 24 lat. Sława jej dobrych uczynków rozeszła się po Europie, w konsekwencji czego została wyniesiona na ołtarze, a w miejscu jej urodzenia zbudowano poświęcony jej kościół w stylu gotyckim. 

Niestety, podobnie jak w Polsce i wielu innych katolickich świątyniach Europy, wnętrze zostało zbarokizowane, czego przykładem jest ołtarz główny. Niemniej sama bazylika zachowała gotycką bryłę i kształt okien. 

Do zamku Rakoczych z kościoła św. Elżbiety Węgierskiej (noszącej też przydomek "z Turyngii") jest bardzo blisko. Idzie się cichą uliczką również noszącej imię tejże świętej, przechodzi się obok klasztoru Trynitarzy i już się jest przed bramą wjazdową na teren zamkowego parku. Nie wchodziliśmy do wnętrz, ponieważ mieliśmy w planie zwiedzenie jeszcze dwóch budowli obronnych w górach Zemplen. Obeszliśmy więc dziedziniec wewnętrzny, otoczony z jednej strony renesansowymi zabudowaniami pałacowymi. Trudno jednak było nam ocenić, które z zabudowań były starsze od innych, ponieważ wiemy, że już w XIX w. ówcześni właściciele, Bretzenheimowie, wprowadzili szereg zmian w stylu neoromańskim. 

Jako siedziba Rakoczych, zamek w Sárospatak był centrum reformacji w jej kalwińskiej odmianie, ale również ośrodkiem walki o niepodległość Węgier od władzy Habsburgów. To właśnie tutaj Franciszek I rozpoczął działalność polityczną nakierowaną na walkę z niemieckojęzycznymi cesarzami "rzymskimi", jaki i z Osmanami. Jego syn Franciszek II zasłynął jako przywódca antyhabsburskiego powstania z lat 1703-1711. W 1708 zamek gościł nawet posłów do parlamentu węgierskiego, którzy tutaj urządzili jedną z jego sesji. Jak wiemy, powstanie skończyło się klęską, a do 1867 roku Węgry jako państwo praktycznie było pozbawione podmiotowości. 

Po zwiedzeniu dziedzińca zewnętrznego, zajrzeliśmy jeszcze do przeszklonego, ale zamkniętego, pawilonu mieszczącego rekonstrukcje narzędzi drewnianych oraz armat, i wróciliśmy na parking pod bazyliką św. Elżbiety. 

 














































Ruszyliśmy w kierunku Sátoraljaújhely, gdzie zaplanowaliśmy tylko jedną atrakcję i to w ogóle nie związaną z historią i zabytkami. Mianowicie z jednego z filmików na YT (ponieważ zawsze coś czytamy i oglądamy na temat miejsc, które mamy zamiar zwiedzać) dowiedzieliśmy się o moście łączący dwa wzgórza (albo dwie góry, zależnie jak kto definiuje te pojęcia). Jest to most wiszący, gdzie w pewnych miejscach umieszczono przezroczyste płyty, przez które widać przepastną przestrzeń pod tą konstrukcją, co u niektórych może wywołać efekt paniki spowodowany lękiem wysokości. Postanowiliśmy się poddać tej próbie, dlatego po początkowym zmyleniu drogi – wjechaliśmy do samego miasteczka, zamiast od razu ostro skręcić w idącą ostro w górę wąską uliczkę – samochód Janickich musiał się zdobyć na nie lada wysiłek wspinając się stromą a krętą drogą wiodącą na parking. 

 

Zostawiwszy samochód udaliśmy się do kasy biletowej, gdzie udzielono nam zniżek ze względu na udokumentowane (mamy legitymacje) podejmowanego trudu na niwie kształcenia dzieci i młodzieży. Most Jedności Narodowej (Nemzeti összetartozás hídja), został oddany do użytku dopiero w zeszłym roku (4 czerwca 2024) i miał być najdłuższym tego typu obiektem na świecie, ale okazało się, że jest jednak krótszy od Sky Bridge w Czechach. Most łączy szczyty Szárhegy i Várhegy, i w ten sposób "otwiera oczy niedowiarkom" i pokazuje, że nie jest to ich, czyli Węgrów, ostatnie słowo. Oprócz roli atrakcji turystycznej nie spełnia on bowiem żadnej funkcji użytkowej. Żeby się jednak do niego dostać, trzeba się było pokonać piechotą nieco mniej niz 2 km asfaltową, ale raczej stromą drogą. Ponieważ jesteśmy jeszcze w pełni sił fizycznych, dokonaliśmy tego bez trudu i znaleźliśmy się przy bramce, gdzie należało okazać bilet, żeby metalowe pręty się przekręciły. Tylko, że kiedy doszliśmy do nich, były akurat otwarte, a młody człowiek, który wyglądał na pracownika obsługi obiektu zachęcił nas do przechodzenia bez zbędnych ceregieli (ponaglił nas, ponieważ widział na naszych twarzach dezorientację, poniewaz nie wiedzieliśmy, czy nasze bilety pakować do stojącego obok automatu, czy tez komuś pokazywać. 

 

W ten sposób już wkrótce maszerowaliśmy mostem, którego większość składa się z metalowej drobnej kratki i tylko dwa fragmenty stanowią szklane szyby. Idąc w jedną stronę nasze panie faktycznie zachowały się niemal tak, jak chińscy turyści z rolek na Tik Toku (czyli odmówiły spojrzenia w dół), ale w drodze powrotnej nie miały już z tym żadnego kłopotu. 

 

W jedną i drugą stronę towarzyszył nam tłum turystów, głownie węgierskich, choć byli też Słowacy. Było też sporo zorganizowanych grup młodzieży szkolnej. Po drugiej stronie mostu, gdzie się na kilka minut zatrzymaliśmy, żeby popodziwiać widoki, zdarzyło mi się kichnąć (na pewno nie był to objaw przeziębienia, więc pewnie jakiś późny objaw alergii -- normalnie kicham tylko do połowy lipca). Nagle usłyszałem Jarka, który głośno powiedział "köszönöm", co znaczy po węgiersku "dziękuję". Później mi wyjaśnił, że jedna z dziewczyn, której nie widziałem, ponieważ stałem za murem, powiedziała mi "Egészségédre", co znaczy "Na zdrowie!" Jarek po prostu mnie wyręczył, jako że zna kilka zwrotów węgierskich, a dziewczynę usłyszał i zrozumiał. "Podziękowałem jej za Ciebie" –  wyjaśnił. 

 

Po stronie mostu, na której odpoczywaliśmy były podobne bramki z systemu metalowych prętów, jak po drugiej, więc teoretycznie mogliśmy tutaj zejść z góry, ale wtedy musielibyśmy kilka kilometrów wędrować dołem, żeby potem się znowu wspinać do parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód. Z tego powodu postanowiliśmy wrócić tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Nie wybraliśmy się do punktu widokowego, czyli do wielkiej, widocznej z szosy na dole, konstrukcji metalowej na szczycie góry, ani do ruin zamku. Po pierwsze, nie kupiliśmy dodatkowych biletów dostępu do tych miejsc, a po drugie nie mieliśmy ich w planie. Przed nami bowiem były jeszcze dwa inne zamki, dotarcie do których miało nam jeszcze zająć trochę czasu. 

 













niedziela, 7 września 2025

Wokół Tokaju (1): Hercegkút (21 lipca 2025)



Dzisiaj, podobnie jak 400 lat temu i później, nazwa Tokaj kojarzy się nam z winem. I słusznie, ponieważ obok Egeru, jest to najbardziej znany region winiarski na Węgrzech i w naszej części Europy. Winiarską karierę okolice Tokaju rozpoczęły w XIII wieku, kiedy to sprowadzono tu winiarzy włoskich! Sława tokajów dotarła z pewnością do wszystkich zakątków I Rzeczypospolitej, bo wiemy, że polsko-litewska szlachta z lubością raczyła się węgrzynem, co było synonimem pełnego bogatego wina. Znano też konkretnie region tokajski. Warto przy okazji nadmienić, że polska szlachta kolekcjonowała dobre wina, żeby się popisać, ale na mniejsze okazje raczyła się, podobnie jak chłopi, miejscową wódką pędzoną we własnej gorzelni. To pamiętam z wykładów o kulturze baroku ś.p. profesora Zbigniewa Kuchowicza. Tokaj był więc luksusem, o który jednak warto było zabiegać, żeby pokazać swoją pozycję wśród panów braci. 

Spędziwszy pierwsze dwadzieścia cztery lata pod siermiężnymi rządami komuny nie miałem zbytniego wyboru win w sklepach. Na półkach królowało tzw. wino "patykiem pisane" (albo "la patique"), czyli podły napój alkoholowy, który z winem nie miał nic wspólnego, ale za to był tani, więc cieszył się niezwykłą popularnością wśród mniej zamożnych amatorów trunków. Nie znaliśmy się na winach do tego stopnia, że nawet pretendujący do elitarności inteligenci za prestiżowe wino uważali Cinzano lub Ciociosan, a więc wermuty, a nawet Kijafę, czyli duńskie słodkie wino owocowe, które z punktu widzenia ortodoksji winiarskiej, też winem nie jest. Żeby nie spożywać jaboli typu "patykiem pisane", kupowaliśmy wina azerbejdżańskie, które winami były, ale charakteryzowały się tym, że też były diabelnie słodkie. Innych w zwyczajnych sklepach nie było! 

Ha, stop! Jednak bywało! Pod koniec lat osiemdziesiątych można było dostać właśnie wina tokajskie. Wyłącznie białe i również słodkie, a przy tym naprawdę drogie. Jako studenci więc tokajów nie piliśmy. Tylko raz, pamiętam, na obóz epigraficzny w Kutnie bracia Ż. vel. G., nieco ode mnie starsi bliźniacy, przywieźli butelkę tokaju i rozdystrybuowali jej zawartość. W przeciwieństwie do mojego towarzystwa, nigdy nie byli amatorami studenckich hulanek, ale ponieważ byli dumni ze swojego szlacheckiego pochodzenia, jeśli już mieli się napić, to musiał to być "węgrzyn", czyli słodki tokaj. Ponieważ była nas na tym obozie dość spora grupa, szlachetnego wina wystarczyło praktycznie tylko na degustację. Pamiętam tylko, że było smaczne, ale słodkie. Osobiście zresztą nie pamiętam, żebym się i później natknął w Polsce na tokaj, który nie byłby słodki. Dlatego tez nigdy go nie kupowałem. 

Tymczasem w Tokaju i okolicy faktycznie uprawia się szczepy na wina białe, ale wcale niekoniecznie tylko słodkie! Oczywiście ani czas, ani środki finansowe, ani zdrowie nie pozwoliły nam skosztować nawet procenta bogactwa win z tego regionu, ale te, których spróbowaliśmy, były stanowiły bardzo przyjemne doświadczenie organoleptyczne. Szczepy Furmint, Hárslevelű, Sárgamuskotály i in. mają swoje wersje słodkie i wytrawne. Dwa z nich mieliśmy okazję skosztować w dniu naszego przyjazdu, co od razu skojarzyło mi się z popularną Polsce pieśnią biesiadną zaczynającą się od "Całą nockę tokaj piłem", której autora i historii na próżno szukam po Internecie. Pieśń ta od samego rana chodziła mi po głowie, więc ją sobie zanuciłem przy porannej kawie. 



Przed nami był intensywny dzień zwiedzania. Zaplanowaliśmy bowiem zobaczyć miejsce, gdzie skupiły się winne piwniczki, a z powodu ich zewnętrznego kształtu ktoś nazwał je "wioską hobbitów" (moim zdaniem dość średnio trafnie), wiszący most między dwoma wzgórzami, oraz trzy zamki. 

Żeby z Tokaju dojechać do szosy łączącej Miszkolc z Sátoraljaújhely, trzeba przejechać przez długą wieś Bodrogkisfalud, która jest praktycznie ulicówką podobną do naszych. I właśnie wzdłuż tej ciągnącej się ulicy na każdym słupie przed każdą posesją znajdowało się gniazdo bocianie, gdzie już zdążyły się wykluć młode. Często się zastanawiam, czym kierują się bociany obierając dystans, na którym się przemieszczają i miejsce, które obierają na swoje gniazdo. Od dziecka jestem przyzwyczajony, że normalną szerokością geograficzną, do której wracają bociany z Afryki, to Polska, a więc również Niemcy, Ukraina, czy Białoruś. Dlaczego więc niektóre zatrzymują się już na Węgrzech, a nawet jeszcze bardziej na południe, w Rumunii? Nie jestem ornitologiem i na bocianach się w ogóle nie znam, więc popuszczam wodze fantazji i wyobrażam sobie, że bociany to taka narodowa arystokracja. Na zimę wyruszają oczywiście do ciepłych krajów, ale wiosną wracają do ojczyzny. Jacyś skrzydlaci Potoccy czy Lubomirscy wracają do Polski bo tu mają domy, a jacyś Esterhazy na Węgry, bo to tam jest ich główna rezydencja. Oczywiście te porównania niewiele są warte, ale coś w tym przywiązaniu do własnego gniazda musi być. 

Przy okazji nie mogłem się oprzeć porównaniu Bodrogkisfalud do Pentowa, wsi w województwie podlaskim, niedaleko Tykocina. Pentowo zostało w 2001 roku wpisane na listę tzw. europejskich wiosek bocianich, których obecnie jest w całej Europie 14, a Pentowo nosi numer 7. Niestety miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy nie zaliczono do tego grona, choć bocianów jest tam mnóstwo. Pewnie kryteria są bardzo wyśrubowane, bo Europejską Wsią Bocianią na Węgrzech jest Nagybajom, która znajduje się w zupełnie innej części tego kraju. 

Tymczasem Jola, która na każde rzucone hasło ma jakiś cytat muzyczny i od razu sobie podśpiewuje, a jeśli takiego nie jest w stanie sobie przypomnieć jakiejś piosenki z danym zwrotem, natychmiast taki utwór wymyśla i improwizuje melodię,  zaczęła sobie nucić o tym, że "gniazdo gniazdem pogania, bo to jest wioska bociania". O tej skłonności Joli, którą zresztą w dużym stopniu podzielam, ponieważ sam mam często natychmiastowe skojarzenia z tekstami piosenek, jeszcze Wam opowiem przy innej okazji. 











Dojechaliśmy do tej ważnej szosy biegnącej przez komitat Borsod-Abaúj-Zemplén, biegnącej od Miszolca, do miejscowości, której za cholerę nie byłem i nadal nie jestem w stanie wymówić (choć był to jeden z naszych celów) i skierowaliśmy się na wschód. Po drodze jednak skręciliśmy w lewo na wysokości miasteczka Sárospatak, ponieważ właśnie po drugiej stronie szosy znajduje się miejscowość Hercegkút, znana właśnie ze swoich piwnic winnych. Znajdowaliśmy się nadal na terenie tokajskiego okręgu winnego, więc mogliśmy się tam spodziewać win białych ze szczepów Furmint, Hárslevelű, Sárgamuskotály, a może również Köver szőlő i Zeta i Kabar. No nie, nie myślcie, że się popisuję, bo się tak znam na winach. Przyznaję, że znałem tylko Furmint, natomiast o innych doczytałem. 

Szczerze mówiąc, nie liczyliśmy, że skosztujemy jakiegoś wina w Hercegkút. Kiedy podjechaliśmy na sporą polanę pełniącą funkcję parkingu, wszystkie piwniczki, które wg mnie wcale nie przypominają domków hobbitów, tylko autorzy przewodników uparli się powtarzać to marketingowe hasło, wszystkie piwniczki były zamknięte. Radość natomiast sprawiał nam niespieszny spacer pomiędzy nimi. Napisy, a przed niektórymi nawet wystawione stoliki i krzesełka (na jednym stole stał nawet rząd butelek z różnymi etykietami) kazały się domyślać, że tutaj wina się nie tylko przechowuje, ale się również nimi handluje. Tymczasem teren były cichy i spokojny, przez co kojarzył mi się z zadbanym cmentarzem. Ponieważ winne piwniczki wspinają się piętrowo na wzgórzu, przez co stanowią m.in. malowniczy widok od strony parkingu, my, krocząc ścieżkami między nimi, również znajdowaliśmy się coraz wyżej. W związku z tym mieliśmy coraz szerszy widok na teren pod wzgórzem. 












I właśnie w pewnym momencie, kilka metrów za granicą polany służącej za parking, zaobserwowaliśmy dziwny ruch. Otóż dostrzegliśmy szybkie a spazmatyczne ruchy samochodu osobowego, którego marki nie zapamiętałem, ponieważ całą swoją uwagę skupiliśmy na manewrach, jakie wykonywał kierowca. Gwałtownie ruszał do przodu, cofał, skręcał, ruszął do przodu, znowu skręcał i cofał. Wszystko to robiło wrażenie jakiegoś bezładnego miotania się, ale w końcu zrozumieliśmy cel tych manewrów. Otóż po kilku minutach tej szarpaniny, samochód obrał kierunek przeciwny do tego, w którym był pierwotnie ustawiony, po czym już szybko i płynnie objechał parking, podjechał pod wzgórze z piwniczkami, po czym wjechał na nie i w sekundzie znalazł się na wysokości ścieżki, na której się znajdowaliśmy. Z samochodu wysiadł szczupły blondyn około pięćdziesiątki, podszedł dziarsko do piwniczki, od której dzieliły nas dwie inne, otworzył ją i zwracając się wyraźnie do nas, zaprosił nas gestem do środka i słowami w języku międzynarodowej komunikacji "Open! Please!" Zrozumieliśmy, że człowiek po prostu zobaczył z daleka potencjalnych klientów i postanowił skorzystać z okazji do interesu. Ten parking, za którym stał pierwotnie jego samochód, nie mógł mieć więcej niż dziesięć metrów szerokości, więc równie dobrze mógł do nas  podejść piechotą, ale pewnie się bał, że zanim do nas dotrze, my już teren piwniczek opuścimy. Wolał nie ryzykować i podjechał te sto metrów samochodem, uprzednio odpowiednio go ustawiwszy.














Tak trochę żartowaliśmy z tego winiarza, ale z drugiej strony, gdyby nie otworzył swojej piwniczki, skończyłoby się na spacerze między milczącymi drzwiami w trójkątnych fasadach, a tak dostaliśmy możliwość przekonania się, że owe drzwi kryją za sobą długaśne korytarze niczym podziemia średniowiecznego zamczyska. Wszystkie te piwnice ciągnęły się bowiem na kilkaset metrów w głąb wzgórza. A po bokach tych korytarzy piętrzyły się beczki i butelki z winem -- najrozmaitszym. Nasz gospodarz, niezbyt płynną i niezbyt bogatą, ale raczej przyzwoitą angielszczyzną tłumaczył nam co stanowi zawartość poszczególnych półek z butelkami. Oczywiście trudno to było spamiętać, ale za to kilka gatunków wzbudziło naszą ciekawość i zakupiliśmy po dwie butelki białego wina. Pewną sensację wzbudziła w nas informacja, że jedną z kolekcji stanowiło wino przyprawione chmielem. Kiedy usłyszałem "hops" nie mogłem uwierzyć, i aż dopytałem czy chodzi o tę przyprawę, którą dodaje się do piwa, na co otrzymałem odpowiedź twierdzącą. Na tę informację moje towarzystwo zgodnie stwierdziło, że tego wina to oni na pewno nie kupią. Ja natomiast byłem tak zaintrygowany, że oprócz innego furmintu, zakupiłem również butelkę wina z chmielem.

 Wielu ludzi uważa, że piwo produkuje się z chmielu i że jest to jego surowiec podstawowy. Jest to dość powszechny, ale całkowicie błędne mniemanie, ponieważ materiałem, który fermentuje dając bazę każdego piwa jest zboże. Najczęściej jest to dziś jęczmień. I faktycznie wiele piw doprawia się chmielem, który mu nadaje charakterystyczną goryczkę. Tylko, że przecież tak ostatnio popularne również w Polsce piwo pszeniczne, w ogóle chmielu nie zawiera, przez co nie jest gorzkie, a piwem jak najbardziej jest. Dlatego nie obawiałem się, że zakupiłem butelkę wina, które smakuje jak piwo, ale jednak jaki dokładnie będzie ten smak, nie wiedziałem, co tym bardziej pobudzało moją ciekawość. Zwłaszcza, że akurat tego w piwniczce nie spróbowałem (bo pan winiarz pozwolił nam co nieco zdegustować, z czego Jarek jako kierowca był niestety wykluczony). 


Nabyliśmy więc cztery butelki tokajskiego wytrawnego wina, pożegnaliśmy się z winiarzem, który był na tyle czujny, że nie stracił okazji by nam te wina sprzedać, dojechaliśmy znowu do głównej szosy i ruszyliśmy już prosto w kierunku całkiem niedawno oddanego mostu, który zdążył stać się już nie lada atrakcją turystyczną.