Jeżeli ktoś uważnie przeczytał i zapamiętał mój wpis o tym, jak z Lavagni przemieściliśmy się do Asti, ten powinien pamiętać o pewnej tablicy umieszczonej w miejscu, gdzie parkowaliśmy samochód. Otóż głosił on, że w nocy z piątku na sobotę samochody powinny zostać stamtąd zabrane. Postanowiliśmy o tym pamiętać i na te kilka godzin nocnych przeparkować Jarkowego hyundaia. Rzecz w tym, że tego postanowienia nie udało nam się wprowadzić w życie, i po powrocie (pociągiem) z Turynu w piątek wieczorem, zapomnieliśmy o tym z kretesem.
Kiedy więc w sobotę po śniadaniu udaliśmy się na uliczkę, gdzie zostawiliśmy auto, czekała nas niemiła niespodzianka. A wyglądało to mniej więcej tak, że Jarek udał się tam pierwszy, a kiedy do niego dołączyliśmy, przywitał nas ze sporą zadrukowaną kartką w ręku słowami: "K....a, mandat dostałem!" Przyznam, że moja pierwsza myśl była, że Jarek sobie żartuje, bo znany to kawalarz, ale jednak jego ponura mina była tak szczera, że nie wskazywała na nastrój żartobliwy. Mandat w wysokości 30 euro (jak potem doczytaliśmy, była to kwota po odjęciu jakichś zniżek, choć nie wiadomo na jakiej zasadzie nam ich udzielono) dotyczył oczywiście obecności naszego środka transportu w godzinach, w których było to zakazane. Tak przy okazji zaczęliśmy snuć domysły, skąd ta konieczność opróżnienia miejsc parkingowych w sobotę między 2 a 7 rano. Prawdopodobnie w tych godzinach sprzątano teren, a zaparkowane wozy w tym przeszkadzały, ale to nadal tylko domysł. Tak czy inaczej, trzeba było zapłacić mandat, a tu przecież była sobota, a my wybieraliśmy się na wycieczkę do dwóch zamków -- w Saluzzo i w Mancie. Nazajutrz zaś mieliśmy z samego rana opuścić Asti, Piemont i Italię w ogóle!
Po kilkuminutowej debacie doszliśmy do wniosku, że nie będziemy teraz szukać miejsca do zapłacenia mandatu, tylko wyruszymy na zaplanowaną trasę, natomiast kiedy wrócimy, mandat zapłacimy. Ponieważ mieliśmy zwiedzać tylko dwie miejscowości, spodziewaliśmy się, że wrócimy wczesnym popołudniem i zrobimy internetowy przelew. Tymczasem postanowiliśmy się nie przejmować i realizować nasz plan. Oczywiście łatwiej było powiedzieć, niż wykonać pierwszą część postanowienia. Zwłaszcza Jarkowi nieprzejmowanie się jakoś zupełnie nie wychodziło.
Ruszyliśmy w stronę Soluzzo. Podróż nie obfitowała w nic, co mogłoby wzbudzać zainteresowanie czytelników, więc możemy ją spokojnie w tej relacji pominąć. Saluzzo zaś jest jednym z tych miasteczek położonych na wzgórzach. Nie wszystkie jednak takie miejscowości posiadają zamek. W Saluzzo taki obiekt się znajduje, i to on był głównym celem pierwszej części naszej wyprawy.
Na szczyt wzgórza, na którym stoi wyżej wspomniany obiekt, wjechaliśmy jakoś tak "niepostrzeżenie", że po drodze nie zauważyłem jakiejś zwartej zabudowy, więc odniosłem wrażenie, że cała miejscowość, to właśnie zamek, niewielki plac przed nim, na którym znaleźliśmy miejsce parkingowe, oraz uliczka z zabytkową zabudową ciągnąca się od bramy w zamkowym murze (uliczka znana jako la salita al castello). O tym, że było to wrażenie całkowicie mylne, miałem się jednak przekonać dopiero po zwiedzeniu zamku.
Po przekroczeniu bramy znaleźliśmy pomieszczenie będące recepcją i zarazem kasą biletową. Nie wiem, jak wygląda tu ruch turystyczny, ale podczas naszej wizyty liczba zwiedzających nie była zbyt imponująca. Tymczasem pani stojąca przy recepcyjnym kontuarze wyjaśniła nam, że podziemia zamku mieszczą muzeum więziennictwa (Museo della Memoria Carceraria), bo też w XIX wieku faktycznie pomieszczenia te służyły jako więzienie dla kryminalistów. W głównym budynku zamkowym natomiast na dole umieszczono wystawy sztuki współczesnej, zaś kondygnacje powyżej to Muzeum Cywilizacji Rycerskiej (Museo della Civiltà Cavalleresca). Sympatyczna pani poinformowała nas, że to ostatnie poświęcone jest przede wszystkim czasom "markizatu" (marchesato). Nic o markizacie na tych terenach wcześniej nie czytałem, więc to muzeum wydało mi się najbardziej obiecujące.
U innej pani, która siedziała za recepcyjnym kontuarem, zakupiliśmy bilety i udaliśmy się prosto do... kawiarni, bo doszliśmy do wniosku, że już najwyższa pora na poranne cappuccino. Spokojnie sobie usiedliśmy przy stoliku na zamkowym dziedzińcu i niespiesznie delektowaliśmy się kawą. Nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, bo też plan tego dnia nie był napięty. Napięcie jednak nie opuszczało Jarka, któremu co i rusz rzedła mina, kiedy sobie przypomniał, że po powrocie musimy zapłacić mandat w wysokości 30 euro.
Po kawie zeszliśmy do wąskich korytarzyków z otwartymi celami, które dużym metrażem też nie grzeszyły. Wszystko w nich było urządzone tak, jak w XIX wieku, zaś na pryczach leżały manekiny upozowane na groźnych przestępców. Kto chciał, mógł sobie włączyć nagranie, gdzie głosami aktorów skazańcy opowiadali swoje wypełnione zbrodniami życie. Generalnie wyglądało to nawet dość zabawnie, ale w jednej z cel powiało grozą, gdyś zza uchylonych drzwi przywitał nas wisielec, który przypominał czasy, kiedy jeszcze wykonywano we Włoszech karę śmierci. Przy okazji dowiedzieliśmy się z tabliczki informacyjnej, że wielkim reformatorem piemonckiego więziennictwa był hrabia Cavour. Odchodząc od systemu wywodzącego się wprost ze średniowiecza, eksperymentowano z systemem aurnburskim (opracowanym w Auburn w stanie New York) polegający na odizolowaniu więźniów od siebie w nocy i wspólnej pracy w dzień, ale przy zachowaniu milczenia. Ostatecznie zastosowano system filadelfijski (od Filadelfii w Pensylwanii), który był bardzo podobny, natomiast polegał na umieszczaniu więźniów w celach pojedynczych i zalecaniu im czytania Biblii. Ówczesnym Włochom, a przynajmniej Piemontczykom, musiało to się wydawać bardzo postępowe, ale system filadelfijski, zwany inaczej "celkowym" prowadził więźniów do apatii i zaburzeń psychicznych.
W więziennej piwnicy trafiliśmy na windę, którą postanowiliśmy wjechać na górę w celu zwiedzenia kolejnych część zamku. Tymczasem trafiliśmy na piętro z korytarzem z szeregiem drzwi. Kiedy uchyliłem jedne z nich, w pomieszczeniu zastaliśmy zaskoczonego a może nawet nieco przestraszonego młodego mężczyznę pracującego przy komputerze. Wyjaśnił nam, że tutaj pracuje się nad historycznymi dokumentami i żadnej ekspozycji muzealnej tam nia ma, natomiast, żeby przejść do muzeum sztuki współczesnej i kultury rycerskiej (chyba po polsku lepiej brzmi "kultura rycerska", niż "cywilizacja rycerska") powinniśmy przejść przez dziedziniec do wewnętrznego budynku. Tak też zrobiliśmy.
Jeśli chodzi o sztukę współczesną, to już kiedyś wspominałem o problemie, jaki z nią mam, który wcale nie polega na tym, że ją potępiam jako niewymagającą wielkiego kunsztu warsztatowego, bo niektóre dzieła współczesne bywają bardzo złożone i są owocem żmudnej pracy, ani nie na tym, że jej nie rozumiem (w ogromnej liczbie przypadków sama próba "zrozumienia" jest błędem z założenia). Otóż współczesnych artystów jest co nie miara, każdy ma indywidualny styl, co sprawia, że wypowiadanie się na temat dzieł wystawianych w poszczególnych galeriach czy muzeach, jest dla mnie sztuką nie do opanowania. Historia sztuki to ogromny materiał, a ja, jeśli mogę powiedzieć, że mam jakieś ambicje w tej dziedzinie, to chciałbym chociaż w jakimś ułamku zapamiętać malarzy renesansowych, dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych. Wiem jednak, że to też mi się nie uda. Tak, czy inaczej na znajomość sztuki współczesnej po prostu nie mam już czasu. Dlatego kiedy jestem na wystawie rzeźb, obrazów i instalacji, jedyne co mogę o nich powiedzieć, to czy wzbudziły we mnie jakieś emocje, czy też nie. W zamku w Saluzzo większość dzieł była przyjemna dla oka, natomiast nie były na tyle prowokujące, by wywoływać jakąś burzę w mojej głowie.
Od XI do początku XVII wieku, Saluzzo i okolice stanowiły markizat, co oczywiście znaczy, że władcy nosili tytuł markizów Saluzzo. Do dziś nie mogę się nadziwić, że na studiach historycznych nigdy nie przeczytałem, ani nie usłyszałem (to ostatnie jeszcze rozumiem, bo wykłady specjalisty od średniowiecza powszechnego z moich czasów studenckich były chaotyczne i nudne, więc na nie przestałem chodzić), że markiz to nie tylko jakiś wypudrowany francuski fircyk z epoki ostatnich Ludwików, bo tak mi się ten tytuł tylko kojarzył, ale po prostu margrabia, czyli władca marchii. Marchie doskonale znamy z naszej historii, ponieważ z takimi sąsiadowaliśmy (Marchia Brandenburska, Marchia Miśnieńska, Nowa Marchia). Były to jednostki administracyjne, podobne do księstw lub hrabstw, ale o specjalnych dodatkowych uprawnieniach wojskowych ich władców. Marchie miały bowiem na celu obronę granic. Jak wiemy, Italia, przynajmniej w teorii, była częścią Świętego Cesarstwa Rzymskiego, więc cesarze narodowości niemieckiej również tam organizowali marchie z margrabiami na czele. Praktycznie wszędzie owe marchie w okresie pełnego i schyłkowego średniowiecza stały się praktycznie niezależnymi państwami, a ich szczególna obronna rola zanikła, zaś jej ślad zachował się jedynie w tytulaturze władców.
Markizowie Saluzzo, podobnie jak inni feudałowie, wdawali się w nieustanne spory i wojenki z sąsiadami, co wydrenowało skarbiec państwa do tego stopnia, że nie było szans obronić go przed Francuzami, którzy je zajęli i ostatecznie zaanektowali w 1549 r. Pół wieku później jednak, rodzina Sabaudów (późniejszych władców Piemontu i całych Włoch) wyrosła na siłę zdolną pokonać królewskie wojska francuskie i w 1601 to ona przejęła kontrolę nad Saluzzo.
Historia lokalna potrafi być równie fascynująca, jak ta światowa, ale podejrzewam, że niejeden czytelnik tego bloga w obawie o swoją higienę psychiczną szybko wyrzuca z pamięci te historyczne wstawki, bo po prostu świat posiada zbyt wiele miejsc z bogatą historią i zapamiętywanie wszystkiego jest zwyczajnie fizycznie niemożliwe.
O ile jednak historia Markizatu Saluzzo obfituje w mnóstwo ciekawych epizodów, to już muzeum jej poświęcone, zbytniego entuzjazmu nie wzbudza. Zamkowe pomieszczenia ani trochę nie przypominają czasów świetności kultury rycerskiej, bo też w tymże muzeum nie ma żadnych autentycznych artefaktów, nawet sarkofagi to makiety. To kolejna wystawa multimedialna -- są zdjęcia, czy też powiększone średniowieczne miniatury wystawione na dużych szklanych ścianach, jest dużo tekstu do poczytania, ale czytać to ja wolę w bibliotece, albo w domu, a niekoniecznie w muzeum, gdzie przyswojenie tego mnóstwa informacji zabiera po prostu czas. Cała koncepcja Muzeum kultury rycerskiej tym się różni od projekcji slajdów, że do kolejnego przeźrocza trzeba po prostu się przemieścić.
Postanowiłem jeszcze sprawdzić ostatnie piętro budynku, ale kiedy wysiadłem z windy, moim oczom ukazał się klasyczny strych, czyli niezagospodarowane poddasze.
Opuściliśmy więc La Castiglię z silnym wrażeniem, że najciekawszym jej fragmentem było muzeum więziennictwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz