niedziela, 19 stycznia 2025

Do Sevelen! Część pierwsza, czyli żegnamy strefę języka włoskiego (niedziela, 28 lipca 2024)


To, że w niedzielę po śniadaniu ruszyliśmy do szwajcarskiej miejscowości Sevelen, było skutkiem dość zabawnej pomyłki Jarka, który załatwiał nasze noclegi przez booking.com. Owszem, mieliśmy w planie przejazd przez Szwajcarię, ale naszym punktem docelowym był Liechtenstein i to właśnie w tej mikroskopijnej monarchii planowaliśmy zanocować. Jarek spojrzał na mapę google, zobaczył, że najbliżej Vaduz znajduje się wieś Sevelen, gdzie na dodatek znalazł stosunkowo tani nocleg i tamże go zamówił. Następnego dnia wszedł jeszcze raz na mapy google i zrozumiał, że Sevelen owszem, leży bardzo blisko Vaduz, ale jednak jeszcze po stronie szwajcarskiej. Nabraliśmy więc obaw, jak to będzie z cenami w Szwajcarii, bo przecież wszyscy trąbią dookoła, że Szwajcaria to najdroższy kraj Europy. Z drugiej strony jednak Liechtenstein pozostający w unii walutowej ze Szwajcarią z pewnością do tańszych nie należy, więc skoro go sobie zaplanowaliśmy, to nie możemy teraz nabijać sobie głowy zmartwieniami o ceny. 

Pierwotnie mieliśmy jechać autostradą obok jeziora Como, które wreszcie miałem nadzieję zobaczyć, ale jeszcze przed wyruszeniem z Polski trafiłem zupełnie przypadkiem na rolkę przedstawiającą piękną malowniczą szwajcarską wioskę jak z baśni. Alpejska wieś Foroglio zabudowana jest przeuroczymi kamiennymi domkami, leży wśród majestatycznych gór, a obok niej znajduje się cudowny wodospad. Bardzo mi się zachciało odwiedzić to miejsce choćby na godzinę, więc wspólnie ustaliliśmy, że zmieniamy trasę i pojedziemy nie obok Como, ale obok innego włoskiego jeziora, czyli Lago Maggiore. 

Tak też zrobiliśmy. 

Zbliżaliśmy się do granicy ze Szwajcarią, a więc byliśmy na północnych krańcach Włoch. Oczywiście sami Włosi i eksperci od stosunków społeczno-kulturowych oczywiście będą niuansować dzieląc Italię na regiony, prowincje, miasta, miasteczka i wioski, między którymi występują nieraz bardzo wyraźne różnice w krajobrazie, klimacie, temperamencie mieszkańców, dialekcie/języku, kuchni itd. itp. Niemniej prawda jest też taka, że z mojego punktu widzenia, każdy, kto wjeżdża z jakiegokolwiek kraju leżącego na północ od Włoch, nie pomyli tego kraju z żadnym innym. Myślę, że od razu po przekroczeniu granicy powinien poczuć tę śródziemnomorską atmosferę, mimo, że do Morza Śródziemnego pozostało jeszcze kilkaset kilometrów. Mam bowiem wrażenie , że przybysz nadjeżdżający od strony Szwajcarii, kiedy znajdzie się nad jeziorem Maggiore wielkim jak jakaś morska zatoka, kiedy zobaczy idealnie błękitne niebo odbijające się w jego wodach, a po jego drugiej strony mieniące się odcieniami zieleni góry, poczuje, że to już musi być ten kraj, gdzie dostanie naprawdę dobrej kawy za dwa euro, bo po dobrą kawę nie musi się fatygować gdzieś aż do Mediolanu, Bolonii czy Rzymu. Dostanie ją tuż po przekroczeniu granicy. 

My przebywaliśmy drogę w zgoła odwrotnym kierunku, dlatego kawa w nadjeziornej miejscowości Verbania była naszą ostatnią wypitą w słonecznej Italii.









































 
 
 
 
Jezioro Maggiore towarzyszyło nam jeszcze dobry kawałek drogi, ponieważ jego północna część znajduje się już za granicą szwajcarską. Tę przekroczyliśmy bez najmniejszego problemu, mimo, że przecież Szwajcaria nie należy do strefy Schengen. Ujechaliśmy już jakiś kilometr za nią, kiedy Jarek się zatrzymał, żeby w najbliższym sklepie kupić winietę na Szwajcarię. Okazało się, że nie prowadzono w nim handlu tę przepustką na przejazd po drogach tego kraju, więc wróciliśmy ten kilometr z powrotem na samą granicę i tam Jarek nabył winietę ważną do końca roku za cenę niższą niż jednorazowy przejazd kawałkiem autostrady zbudowanej przez Jana Kulczyka między Poznaniem a Warszawą. Żartowaliśmy jeszcze długo potem, że Jarek powinien w 2024 roku jeszcze kilka razy wrócić do Szwajcarii, żeby jakoś wykorzystać tę winietę. 

Jechaliśmy wprost na Locarno, a ja się zastanawiałem, jak to się stało, że w Szwajcarii mówi się po włosku. Przecież w samej Italii ujednolicenie języka przebiegało wcale nie tak szybko i prosto, a zjednoczenie Włoch z 1860, czy późniejsze rządy Mussoliniego, które najbardziej się przyczyniły do ogólnonarodowego upowszechnienia języka Dantego (a więc nieco unowocześnionego dialektu toskańskiego), nie mogły mieć przecież wpływu na sytuację za północną granicą. Później już doczytałem, że językiem rodzimym Ticino, czyli kantonu, gdzie językiem urzędowym jest włoski, jest język lombardzki. Wiedziałem już od czasów naszego wyjazdu do Lombardii w 2021 r., że w północnych Włoszech to język wymierający, a jego dialektami posługują się ludzie raczej w mniejszych miejscowościach. W Mediolanie działa nawet towarzystwo działające na rzecz utrzymania tego należącego do grupy gallo-italskiej (standardowy włoski należy do grupy dalmatyńsko-italskiej) języka, a tu się okazuje, że w Szwajcarii ludzie w domach mówią po lombardzku, ale językiem urzędowym jest standardowy włoski z pewnymi naleciałościami niemieckimi. Pomyślałem sobie, że nie powinno to dziwić, ponieważ Szwajcarzy mają dość dziwne podejście do swoich języków. Od znajomych germanistów wiem np., że nigdy nie opracowali jakiegoś szwajcarskiego standardu niemczyzny na takiej zasadzie jak Amerykanie opracowali zasady American English, więc w domu i na ulicy posługują się niezliczoną liczbą niemieckich dialektów, ale językiem oficjalnym jest hohdeutsch, czyli standard z Republiki Federalnej. Pewnie na tej samej zasadzie odbywa się to z językiem włoskim. 

Jechaliśmy tak do Locarno, czyli miejscowości dobrze znanej każdemu absolwentowi historii, a którą powinien znać każdy absolwent polskiej szkoły średniej. To tutaj w 1925 roku mocarstwa zachodnie podpisały z weimarskimi Niemcami traktat, na mocy którego Niemcy zobowiązały się szanować nienaruszalność swoich granic zachodnich, czyli że nigdy nie spróbują niczego zabrać Francji czy Belgii, natomiast do niczego takiego się nie zobowiązały wobec granic wschodnich, czyli z Polską czy Czechosłowacją. Nie mieliśmy w planie zatrzymywać się w tej miejscowości. Zresztą przejeżdżając przez nią dosłownie nic nie przykuło naszej uwagi. Zwyczajne nowoczesne miasto średniej wielkości. 

Z Locarno skręciliśmy na szosę, która miała nas zaprowadzić do Foroglio. O ile jadąc przez Włochy, zwłaszcza przez Trydent-Górną Adygę, można podziwiać majestat Alp z poziomu autostrady, o tyle w Szwajcarii, jadąc zwykłą szosą, ma się wrażenie, że się owych Alp dosłownie dotyka. Jadąc do malowniczej wioski mieliśmy o tyle szczęście, że już po drodze mogliśmy podziwiać i górską rwącą rzekę płynącą po naszej lewej, jak i nieliczne kamienne zabudowania po naszej prawej, że o skałach i lasach nie wspomnę. Szczęście w osiągnięciu głównego celu nam jednak nie dopisało. Otóż tam, gdzie nawigacja nakazywała skręcić w lewo na kamienny most, żeby się przedostać na drugą stronę rzeki, trafiliśmy na kupę gruzu w wodzie. Była to owego mostu połowa, natomiast druga dzielnie stała. Niestety bez tej pierwszej nie było z niej dla nas żadnego pożytku. Tymczasem jednak jakieś sto-dwieście metrów dalej dostrzegliśmy inny most stojący w jednym kawałku, na którym ruchem kierowała policjantka i policjant. Podjechaliśmy tam, licząc na to, że po prostu tamtędy dojedziemy do Foroglio. Zapytany o drogę policjant wytłumaczył nam jednak, że tego się tak łatwo zrobić nie da, chyba, żebyśmy pokrążyli jakimiś drogami biegnącymi wysoko w górach, bo z mostu, na którym teraz staliśmy, prostej i krótkiej drogi do naszej baśniowej wioski nie ma.  

Musieliśmy się niestety obejść smakiem. Zawróciliśmy jak niepyszni i tą samą szosą dojechaliśmy z powrotem do Locarno. Tej drogi akurat nie żałowaliśmy, bo nawet, gdybyśmy do Foroglio dotarli, i tak musielibyśmy tędy wrócić. Tyle, że nie dotarliśmy i trochę było nam z tego powodu smutno. 

W Locarno wjechaliśmy na autostradę prowadzącą do przełęczy San Bernardino. Droga była niezwykle malownicza, bo każdy wyłaniający się alpejski szczyt był inny od drugiego. I nie chodzi tylko o kształty, ale też o grę światła odbijającego się z różną intensywnością o lasy, hale i granie. Co jakiś czas autostrada wjeżdżała pod jakąś górę, a po wyjeździe z tunelu oczom naszym ukazywały się coraz to inne widoki, a ponieważ na pewnym odcinku tych tuneli było całkiem sporo, miało się wrażenie, jakby ktoś zmieniał slajdy. 

Do przełęczy San Bernardino (wł. Passo del San Bernardino, niem. Berhnardinpass) co jakiś czas towarzyszyły nam "uscity", ale po jej przejechaniu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle pojawiły się "Ausfahrty". To oznaczało tylko jedno -- oto na dobre opuściliśmy strefę języka włoskiego. Wjechaliśmy do obszaru różnych dialektów mowy Teutonów. Zrobiło mi się smutno. Na dodatek nie mogłem się w żaden sposób pocieszyć oddaniem się swojemu nałogowi, czyli zajrzeniu do internetu, ponieważ już na granicy ze Szwajcarią wyłączyłem dane komórkowe i przeszedłem na tryb samolotowy, żeby nie wpędzać się w wysokie koszty roamingu. W związku z tym, nie będąc na szczęście kierowcą, od czasu do czasu skracałem sobie podróż drzemką. 
 
 
































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz